06/2023

Aneta Wiatr

Nareszcie!

Dobrze jest w zimowy długi wieczór usiąść wygodnie w fotelu z nareszcie całą Szymborską na kolanach. W dwanaście lat po kompletnym i solennym Miłoszu – jak na mężczyznę przystało dwa razy większym i cięższym – także w stulecie urodzin przyszła kolej na bardziej filigranową i chyba bardziej powabną, ale z pewnością nie mniej wartościową poetycko autorkę Soli i zaledwie sześciu innych smukłych tomików branych pod uwagę przez Komitet Noblowski, bo chronologicznie pierwszy – Czarna piosenka – został z jakichś powodów w swoim czasie zaniechany (ukazał się dopiero po śmierci poetki, w roku 2014), dwa następne, socrealistyczne z przebłyskami piękna i talentu, oddane na pożarcie pokracznym, wiecznie głodnym potworom historii, a cztery ostatnie (w zasadzie trzy i pół), ponoblowskie, były swoistym Schwanengesang Szymborskiej. Siedem chudych tomików po dwadzieścia kilka szczupłych „wierszyków”, jak mawiała dowcipnie i skromnie autorka Wystarczy, miłośniczka kosza na zmięte karteczki, „odrzucone próby” poetyckiej ewolucji, rzeczywiście wystarczyło na najwyższe światowe wyróżnienie. A teraz wszystkie wiersze, wszystkie razem, nawet wyjęte z rękopisów (maszynopisów) i powyciągane z czasopism, nawet z przyklejonym do nich ostrzeżeniem poetki, że „to słowo bezczelne i nadęte pychą”, wszystkie one, pięknie zebrane i starannie przygotowane (wydrukowane czcionką „Szymborska”), leżą na moich kolanach.

Oczywiście zanim raz jeszcze i raz jeszcze zacznę smakować, teraz w nieco innej konfiguracji, te znane, ograne i wyśpiewane utwory, czasem dosłownie jak nieśmiertelne Nic dwa razy z popaździernikowego Wołania do Yeti (1957), ciekawość nakazuje mi sięgnąć po te wyklęte i wstydliwie ukrywane tomiki „grzechów młodości górnej i durnej” i po te wydobyte z literackich wykopków archeologicznych wiersze przyszłej noblistki. A nuż te pierwsze nie okażą się „tak straszne”, za jakie uchodziły, psując krew i reputację poetki. A nuż w tych zatrzymanych pomiędzy drukiem (w tomiku) a koszem zalśni jakaś prawdziwa perełka. A nuż coś niezwykłego się objawi – jakieś correspondences, jakiś dziwny czy tajemniczy związek albo „przemyt” na granicy tego, co kanoniczne i akcydentalne, pomiędzy „węzłem” a „bocznicą”…

Nic prostszego, jak dojrzeć koincydencję między dwoma identycznymi tytułami, bo u Szymborskiej dwie Notatki, dwa Pogrzeby, ale wiersze z zupełnie innych parafii. Co innego Wielka liczba z tomiku pod tym właśnie tytułem (1976); wygląda na gruntowne przepracowanie Wielkiej liczby z krakowskiego dwutygodnika (wtedy) „Student” (1972, nr 20), a przy okazji na zdecydowane przywiązanie poetki do tego zaiste niełatwego tematu relacji „Istnienia Poszczególnego” (owego Witkacowego IP) z całą mnogością rozrastającego się Bytu, zamkniętą u Szymborskiej w pęczniejące pojęcie Wielkiej Liczby.

Wielkie mam utrapienie z wielkimi liczbami.

Moja dusza jest pilna, jednak nie nadąża.

Przebiera w liczbach jak w piachu pustyni,

wyjmuje jedno ziarenko […],

wynosi z tłumu pojedynczą twarz

na światło chwili, to wszystko.


Cztery lata później to wyłuskiwanie, wybieranie IP staje się małą tragedią zaniechania, odrzucenia, pominięcia całej gigantycznej Reszty. Nieodkrytej, lekko muśniętej i odesłanej w niebyt…

Cztery miliardy ludzi na tej ziemi,

a moja wyobraźnia jest jak była.

Źle radzi sobie z wielkimi liczbami.

Ciągle ją jeszcze wzrusza poszczególność.

Fruwa w ciemnościach jak światło latarki,

wyjawia tylko pierwsze z brzegu twarze,

tymczasem reszta w prześlepienie idzie,

w niepomyślenie, w nieodżałowanie.

[…]

Wybieram odrzucając, bo nie ma innego sposobu,

ale to, co odrzucone, liczebniejsze jest […]

Kosztem nieopisanych strat – wierszyk, westchnienie.


Jeszcze inaczej nawiązują kontakt ponad czasem dwie „opowieści”: Rozpoczęta opowieść, przeniesiona z „Tygodnika Powszechnego” (1984, nr 10) do tomiku Ludzie na moście (1986), i Przerwana opowieść, drukowana jedynie w krakowskiej „Dekadzie Literackiej” w końcu 1990 roku, roku śmierci Kornela Filipowicza, i przypomniana w kąciku „wierszy rozproszonych” księgi Wiersze wszystkie (2023). Obie opowieści z początku i końca życia to najwyraźniej utwory komplementarne, przepijające do siebie i korespondujące ze sobą w swym przeciwsprzężeniu tak samo jak narodziny i śmierć. Oba wydarzenia, jako jednokrotne i gromadzące ciekawą wszystkiego publiczność, są nawet w wielu miejscach ściśle symetryczne, a przez to właśnie tragikomiczno‑ironiczne zarazem…

Na urodziny dziecka

świat nigdy nie jest gotowy.

[…]

Nadchodzi pora rozpalenia ogni.

Zawezwijmy depeszą babcię z Zabierzowa.

Porozwiązujmy węzły na rzemieniach z jurty.

Oby połóg był lekki

i dziecko rosło nam zdrowo.

[…]

Niech serce jego ma zdolność wytrwania,

a rozum czuwa i sięga daleko.

Ale nie tak daleko,

żeby widzieć przyszłość.

Tego daru

oszczędźcie mu, niebieskie moce.


Brat bliźniak tej wstępującej opowieści posuwa się jak tramwaj po torach utartym przez życie i jego społeczno‑obyczajowe stereotypy duktem banału:


Na odejście świata

nie jesteśmy gotowi

[…]

Śmieszne jest gromadzenie zaszczytów,

marzeń, muszelek, książeczek czekowych, pochlebstw.

[…]

Nadchodzi pora zapalenia świec.

Zawezwijmy depeszą ciocię z Radziszowa.

Porozrywajmy twarze paznokciami.

Oby zejście było lekkie

i, jak mówią, bezbolesne.

Niech nie płaczą i nie krzyczą.

[…]

A najlepiej odejść nagle,

żeby nie wiedzieć kiedy.

Tego daru

udzielcie mu, niebieskie moce.


Wciąż z książką na kolanach, mam ochotę po lekturze obu „opowieści” westchnąć jak Horacy: „Quandoque bonus dormitat Homerus”. Sam koncept i dezynwoltura, samo naprowadzenie na siebie analogii i symetrii, tak by „zgodził się rachunek” (poetycki, rzecz jasna) – jak powiada Tuwim – i wyszło na nasze, to leciutko poniżej oczekiwań. Czegoś mi tu i za dużo (stąd liczne opusty w cytowaniu), i za mało. Sama Szymborska widać uznała, że za dużo tu konceptu, a za mało poetyckiego ducha.

Jak wiadomo, po tomiki wczesne sięgała Szymborska rzadko, prawie wcale. Czasem, dla zachowania względnej proporcji, w wyborach swoich wierszy rzucała na pożarcie jakieś Zwierzęta cyrkowe, Zakochanych, Klucz, Gawędę o miłości ziemi ojczystej czy Wyjście z kina. Ten ostatni przynosi pewien ważny i dla niej, i dla nas wszystkich moment czy motyw ostrego kontrastu pomiędzy chwilowym uniesieniem, odprężającą iluzją, piękną baśnią a gorzką najczęściej prawdą życia, męką i brzydotą tuż za progiem kina:

Wracam do was, w prawdziwy świat,

losu pełny, tłumny i ciemny –

jednoręki chłopcze pod bramą

i dziewczyno o oczach daremnych.


Częste, niemal obowiązkowe wyjazdy obu panien, Nawoi i Wisławy, z Krakowa w nieodległe Tatry (pewnie luxtorpedą, szybszą niż nasze atomowe pociągi) mimo ambitnych wycieczek na wierchy nie skończyły się – szczęśliwie – tragedią podobną do tej, jaka spotkała na Zamarłej Turni siostry Skotnicówny, Marzenę i Lidię. Zaprzyjaźniony z nimi młody Julian Przyboś nie tylko uwiecznił obie we wstrząsającym wierszu Z Tatr (Równanie serca, 1938), lecz także pokazał wreszcie młodym adeptom poezji, jak się językiem awangardy zawłaszcza starą, sentymentalnie traktowaną tematykę tatrzańską. Po Konopnickiej, Polu, Asnyku, Kasprowiczu, Orkanie, Przerwie‑Tetmajerze, a nawet po Pawlikowskiej‑Jasnorzewskiej i Iwaszkiewiczu…

Słyszę:

Kamienuje tę przestrzeń niewybuchły huk skał.

To – wrzask wody obdzieranej siklawą z łożyska

i
gromobicie ciszy.

[…]

Jak lekko

turnię zawisłą na rękach

utrzymać

i nie paść,

gdy

w oczach przewraca się obnażona ziemia

do góry dnem krajobrazu,

niebo strącając w przepaść!

Jak cicho

w zatrzaśniętej pięści pochować Zamarłą.


Po wściekłej, rozbuchanej, niepohamowanej dynamice słowa chłopskiego syna z Gwoźnicy i skromnego nauczyciela z Cieszyna skulony, nieśmiały wierszyk Szczyt (Czarna piosenka) terminującej w poetyckim fachu panny z mieszczańskiego, zapyziałego Krakowa – któremu już niebawem dobudują robotniczą Nową Hutę – wygląda jak anorektyczny szkic, suchy zapisek drogi w górę i w dół, jak wyciśnięta z malarskich epitetów suma sygnałów, filmowych klatek z kamiennego świata…

Chmura i skała.

Przeczucie i dotyk.

Łatwiej tu serce wysmuklać,

światłu dawać pierwszeństwo.

Kamień ulega przepaściom

jak każda niebaczna samotność.

Strumień ma wartkość głazu.

Niebo szumi przez lasy.

Jeszcze niżej jest środa,

abecadło i chleb.


Czy tu, „w zgrzycie czekana na obrywie głazu”, w grzmocie siklawy, czy tam, w paryskiej katedrze Notre‑Dame „pod hurgotem głazów szybujących coraz wyżej i wyżej”, Przyboś czuje się w swoim żywiole, a słowo jest mu posłuszne. Młodziutka Szymborska kolejny raz „zrobiła wycieczkę”, wysmukliła figurę i serce, dotknęła samotności i nagiej skały, gdzie się nie daje mieszkać. Zachłysnęła się pełnoświatłem i czystopowietrzem – i przekonała się jako adeptka pięknej sztuki pisania, że nie ma co stawać w zawody z Naturą. Schodzi w dół, gdzie sterylnie czyste niebo i zawrotne nieważkie przestrzenie szczęśliwie przesłania teraz życiodajny las reglowy. Schodzi równie ochoczo, jak onegdaj wychodziła z kina „po bajce”, „po snach na białym płótnie”. Opuszcza – chyba bez żalu – górne rejony Bytu, światy pogranicza, pierwszych szczebli w drabinie pomiędzy ziemią a Niebem, anielskie obszary transcendencji, gdzie może zaplątał się również himalajski Yeti, tajemniczy, legendarny uciekinier z cywilizacji, odszczepieniec naturalnego procesu ewolucji gatunków. Za parę lat – w gruncie rzeczy niezwykle dla niej ważnych i owocnych, gdy nie kostniejąc w ideologii, okrzepła w poezji – spróbuje w himalajskiej scenerii Tatr wywołać i przywołać śnieżnego banitę czy uchodźcę, używając dokładnie tych samych zaklęć i argumentów (tyle że pomnożonych), tych samych rekwizytów i wizytówek naszej cywilizacji i kultury, dla których tamta młoda panienka z Krakowa ochoczo zbiegła w dół z zimnego szczytu, by zapobiec wśród mało anielskich zjadaczy chleba owej „niebacznej samotności”. W tym, co tu mówić, pięknym poetycko i jednocześnie – milcz serce! – mocno naiwnym z marksistowskiego punktu widzenia (gdzie wszystkie schorzenia świata leczyło się proletariacką rewolucją) wołaniu do Yeti streszcza się ów wieczny dramat postępowej inteligencji, o którym pewnie długo mógłby mówić Stary Profesor z niezwykle mądrego, a jakby niezauważanego wciąż wiersza Szymborskiej z Dwukropka (2005). Ale spróbujmy wcześniej dogadać się z „człowiekiem śniegu” między księżycem a ziemią, „w czterech ścianach lawin”…

[…]
Yeti, niżej jest środa,

abecadło, chleb

i dwa a dwa to cztery,

i topnieje śnieg.

Jest czerwone jabłuszko

przekrojone na krzyż.

Yeti, nie tylko zbrodnie

są u nas możliwe.

Yeti, nie wszystkie słowa

skazują na śmierć.

[…]

Yeti, Szekspira mamy.

Yeti, na skrzypcach gramy.

Yeti, o zmroku

zapalamy światło.

[…]

(Z nieodbytej wyprawy w Himalaje)


Można by tak jeszcze długo śledzić zbieżności i związki kanonu z jego obustronnym marginesem, węzła z rampą i bocznicą. A przecież ile ważnych torów wyprowadza z siebie sam węzeł i ile przyjmuje! Prawdę powiedziawszy, ciesząc się całością czy „całością” liryki Szymborskiej (bo doświadczenie uczy, że…), nie dotknęłam nawet dzieł kanonicznych, napięć i pokrewieństw między nimi. A wiadomo, że nowa konstelacja i konfiguracja za każdym razem nieco inaczej ustawia je między sobą i względem siebie, zwłaszcza że przychodzą nowi, nieobarczeni odbiorcy. „Nic się tak często nie zmienia jak przeszłość” – powiada gdzieś dawno już wylany z egzystencjalną i marksistowską kąpielą Jean‑Paul Sartre.

Wygląda na to, że nie tylko „poeci będą mieli zawsze dużo do zrobienia”. Powiedzmy to, czego nie dopowiedziała w swym odczycie noblowskim Wisława Szymborska: że rozgrzebywacze wierszy, krytycy literaccy również.

Wisława Szymborska: Wiersze wszystkie.
Wydawnictwo Znak,
Kraków 2023, s. 796.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.