W gruncie rzeczy nie bardzo rozumiał, o co im chodzi. Gdyby wziął do serca ich słowa, musiałby zrezygnować z kontaktów z matką, a nie jest pewien, czy udźwignąłby jej brak. Była między nimi zależność, która polegała na całkowitej pewności, co zrobi drugie. Gdy zadzwoni, ona zawsze pospieszy do niego z pomocą. Wiedział, że są na świecie takie dzieci, których soki żywią korzenie rodziców. Wystarczy, że rodzic znajdzie taką małą dziurkę, przez którą może się dostać do ich środków i w ten sposób regularnie utrzymuje się przy życiu. Dziecko kochające matkę z reguły na to pozwala, zwłaszcza że odkąd zdaje sobie sprawę, że coś jest nie tak, najbardziej boi się utraty jej miłości.
Sprawy przybrały inny obrót, gdy umarła. Wtedy zależność zmieniła formę. Z kontaktu telefonicznego na comiesięczne odwiedzanie jej grobu.
Robert śmierć matki oceniał w kategorii tragedii. Spadła na niego ciężką kotarą w momencie, gdy z Sylwią coś zaczęło iść nie tak. Może i mieli rację ci, co mówili, że cierpienie wraca jak doznanie zmysłowe, może i u niego wracało, nie był pewien. Jednak gdyby uwierzył w te bajki opowiadane przez kumpli, życie, w którym pokładał odrobinę nadziei, straciłoby sens. Mimo że w wielu sprawach uważał siebie za durnia, odkąd skończył osiem lat, przypuszczał, od czasu do czasu luźno wątpiąc, że wszystko jest po coś. Dawało mu to siłę podobną do pędu ciała znajdującego się na basenowej zjeżdżalni, również do wypierania błędów i pobłażania swoim nastrojom. A skoro mógł nie zwracać na nie uwagi, zdawało mu się, że jego życie toczy się na powierzchni. Był teraz trzydziestoletnim facetem o posturze Adonisa, ale nawet jeśli wyglądał tak, że miał powody, aby uwielbiać swój widok w lustrze, nie miał już Sylwii, której podziw dublowałby jego samozachwyt.
A jeszcze przed dwoma tygodniami zapewniała, że go kocha, i podawała ku temu sto powodów. Zadziwiała go łatwość, z jaką potrafiła wyrecytować te sto przyczyn adoracji niemal bez zająknięcia, jakby była jakimś supermikroprocesorem, który mogliby wykorzystywać spece w Dolinie Krzemowej. Trudno powiedzieć, dlaczego nie chciała, aby o nią walczył. Czy zrobił coś niewłaściwego, gdy pojechał do niej, do domu, w którym mieszkała z matką, i nacisnął dzwonek u drzwi? Po chwili otworzyła mu i stanęła, opierając się ramieniem o framugę, tak piękna, jak wtedy, gdy mówiła mu: to już koniec i naprawdę nie ma sensu tego ciągnąć. Te jej brązowe oczy w oprawie ciemnych rozpuszczonych włosów sprawiały, że wybaczał jej małomówność. Wszystko by jej wybaczył, ale nie ten moment otwarcia drzwi.
Miał wtedy ręce z tyłu. Gdy je wysunął, aby włożyć je do kieszeni, gwałtownie cofnęła się i rozchyliła usta. Czego się wystraszyła? Bo przecież nie jego. Dał jej wprawdzie powody, aby nie mogła ufać wszystkim jego zachowaniom, ale tym razem przesadziła. W końcu wysunięcie rąk do przodu nie jest tym samym co podniesienie ręki, gdy już dochodzi do awantury między kochankami w wyniku całkowitego nieporozumienia, jakiejś błahostki, która wzięła się z nieuwagi, a nie z zamierzonej agresji. Musiała wiedzieć, że prędzej zrobiłby krzywdę sobie niż jej. Nie wiedziała?
Wiedziałaby, gdyby nie była już zakochana w kimś innym. Miała więc nieczyste sumienie. Mógł wtedy zachować się tak, jak bohater jednego z opowiadań Kurta Vonneguta. Sprzedawca linoleum, Lowell Swift, który odkrywa romans swojej żony. Załatwił ją statkiem kosmicznym w kształcie nożyka do otwierania listów. Był na tyle przytomny, że musiał przypuszczać, że ciskając nim w żonę, zdejmuje odpowiedzialność z siebie jako sprawcy. Zawsze mógł utrzymywać, że mimo usilnych prób, nie potrafił wpłynąć na decyzję pasażerów statku. Maleńkich ludzików, które odwiedziły ziemię, jakby miały ku temu jakiś specjalny powód. Robert nie posunąłby się do tego stopnia w okazaniu zazdrości. Może obiłby gębę nauczycielowi angielskiego, do którego pobiegła Sylwia zaraz po tym, gdy wróciła z wakacyjnego dwutygodniowego kursu językowego. Może mógłby wziąć go na sparing i gdzieś bez świadków upokorzyć kilkoma ciosami. Ale bez świadków? To przecież żadna satysfakcja. To pewne, że taki łachudra, który odbija cudze dziewczyny, nie potrafi się bić.
W końcu jednak Robert dał sobie spokój z nauczycielem angielskiego i zaczął rozważać odebranie sobie życia. Z miłości robi się czasem takie rzeczy, choć gdyby można było cofnąć czas, na pewno by się tego żałowało.
Robert popełnił pierwsze w życiu samobójstwo w wieku jakichś ośmiu lat. Zawisł wtedy głową w dół zaczepiony nogami na drabince łóżka piętrowego. Spodziewał się, że krew wypłynie mu z głowy do zielonego, plastikowego kosza z zabawkami, który ustawił dokładnie pod swoim zwisającym ciałem. Możliwe, że dyndał tak jakieś pięć minut, ale to wystarczyło, aby przypomnieć sobie, za co nienawidzi swojego domu i że jego decyzja o odebraniu sobie życia jest słuszna. Ojczym wytargał go za ucho z powodu użycia słowa „kurwa”.
– Dopóki tu mieszkasz, Robercie, nie będziesz się tak zachowywał – wrzeszczał, ciągnąc go za lewe ucho. Głos miał piskliwy, bezwiednie podnosił go na wyższe tony. Jakby zdradzał w ten sposób swoje niezdecydowanie co do wykonywanej czynności. Nie dość, że ciągnął za ucho dziecko, to jeszcze nie swoje. Robert nawet go rozumiał, też nie czułby się komfortowo w takiej sytuacji. Ojczym musiał podejrzewać, że Robert znajdzie sposób, aby nie uszło mu to płazem.
Czy trzeba więcej powodów, aby podjąć radykalną decyzję o odejściu z tego świata? Dzieci potrafią wyolbrzymić krzywdę jakiej doznały, wiedział o tym. Już wtedy zapowiadał się na kogoś, kto nie daruje uszczerbku na honorze. Nie miał jednak pojęcia, jak zemścić się na ojczymie. Podstawowym problemem była jego nieobecność, a przecież zemsta potrzebuje dostępu do obiektu. Nie działało na niego niewłaściwe zachowanie ani okazywanie lekceważenia. Zwyczajnie ignorował pasierba pogrążony w czytanej gazecie. W gruncie rzeczy Robert bał się go. Dlatego, że ojczym mało mówił. Czy już wtedy wiedział, że w domach niepewnych swojego istnienia ludzie boją się ciszy?
Co innego matka. W końcu nie powinna była tak bezkarnie pozbawiać go ojca, opuszczać go dla kogoś innego. Dotarło do niego, że jako dziecko nie okazywał matce miłości. Chyba nigdy nie powiedział: mamo, kocham cię. A już na pewno nie pochwalił matki za nic. Przyglądał się matce, jakby obserwował zwierzę w klatce, gatunek nie tyle egzotyczny i nienazwany, co dziki i nieokiełznany, którego nie sposób zaklasyfikować. Czy można kochać tak groźne zwierzę? Teraz wie, że można udawać, że się kocha, a wszystko po to, aby stworzyć choć złudne poczucie bezpieczeństwa dla malca, który umierał z tęsknoty za nim.
Cóż, dzieci zawsze ponoszą winę za wybory swoich rodziców, a później za to, że nie potrafiły ich kochać tak, jak rodzice na to zasługiwali. Tak o sobie myślą, a później w ciszy sypialni marzą o tym, jak sprawić, aby świat był dla nich do zniesienia. Robert nie był tu żadnym wyjątkiem. Uwierzył, że nie jest.
W związku z tym, że nikt nie przyszedł go wyzwolić, bo domownicy zajęci byli swoimi sprawami, podciągnął się na szczebelkach łóżka piętrowego i zrezygnował z wiszenia. Oddychał ciężko, leżąc na wznak na łóżku i przysięgając sobie uczynić wiele rzeczy, które zniszczą świat, jaki zna. Nie dotrzymał ani jednego postanowienia. W takich chwilach słowa muszą przegrać z rzeczywistością. Gdy matka weszła do pokoju z tym swoim pouczeniem szefowej związku zawodowego pielęgniarek polskich, aby wreszcie posprzątał, nie mógł jej wybaczyć, że nie zauważyła, w jak kiepskim jest stanie, i że potrzebuje pomocy.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]