Cytuję ten fragment nie dlatego, aby gruntować obraz twórczości Różyckiego jako kreacjonistycznej i równocześnie dyskretnie autoironicznej, w której poeta sam „majstruje” (jak określa się pracę Boga w tym inicjalnym utworze) poetyckie światy, wciąż powracając do obsesji „żarłocznych liter”, które przesłaniają, demontują, pochłaniają rzeczywistość (w najlepszym razie przekształcając ją w równie niepewne uniwersum czarnych znaków). Przeciwnie – w zdawałoby się frywolnie zatytułowanym tomie znajdzie czytelnik głęboką, prawdziwie metafizyczną koncepcję poezji, w której problem obecności zła, cierpienia (rysowany za sprawą poruszających obrazów z inwazji rosyjskiej na Ukrainę) i tego, co może uczynić wobec nich poeta, stanowić będzie kwestię podstawową i główne źródło napięcia (tyleż emocjonalnego, co sensotwórczego), jakie autor Ręki pszczelarza po mistrzowsku utrzymuje od początku do samego (nieczytelnego…) końca.
Nie, owo „napięcie” nie jest tu bynajmniej recenzenckim wytrychem, quasi‑pojęciem, którym zwykło się zamykać rozmowę o wymiarach poezji. Wydaje mi się, choć rzecz wymagałaby pogłębionych lektur i analiz nowego tomu Różyckiego (do czego niniejszy tekst niech będzie zachętą), że w Hulankach… rysuje poeta własną, nowatorską koncepcję pisania, opartą o kontaminację teorii z zakresu współczesnej astrofizyki, fizyki kwantowej, mitologicznej egzegezy i pewnie wielu innych źródeł, które czekają dopiero na rozpoznanie. (Jak zawsze u Różyckiego, tom układa się – mimo wielu wątków, powoływanych do istnienia i z niego odwoływanych postaci, poczucia swoistego vertigo biorącego się z nieustannych metamorfoz rzeczywistości i bohaterów – w podróż, w sekwencję wierszy‑aktów, wpośród których każdy następny wyznacza niepewną stację, skąd natychmiast ruszamy dalej, a całość układa się w precyzyjnie obliczoną drogę).
Bo cóż po poecie w czasie marnym? – powtarza Różycki za Friedrichem Hölderlinem w wierszu Już czas (pytanie to chyba nigdy nie przestanie być aktualne…), pyta jak tylu przed nim, ale nie po to, by biadać, rozpaczać i zaklinać rzeczywistość. Czas już opuścić Hulanki & Swawole, przepisaną od Mickiewicza (i, jak to u autora Kolonii, swoiście zmityzowaną) karczmę‑świat, gdzie mamy dobre widoki na przyszłość i święci się ekstatyczne teraz, gdzie minęły piękne chwile (tak, oczywiście, faustowskie verweile doch!), i wypada już tylko zastanawiać się, stały dylemat melancholika, czy były piękne, bo minęły… „O czym nie można milczeć, o tym trzeba mówić” (Poeci rysują), odwraca w pewnym momencie poeta słynne dictum Ludwiga Wittgensteina i jest „w tamtej śmierci / Przy drodze na Sołedar” (Na żywo), przekraczając nieustannie w sobie świadomość bezradności słowa, bezsilności poezji. Co począć z nadmiarem zła, z rozszerzającą się wraz ze światem rozpaczą? Zwłaszcza z nadliczbowymi śmierciami młodych i pięknych, z którymi śmierć jakoś szczególnie ulubiła robić sobie fotografie, będąc na nich ciemną plamką nicości, „najmniejszym kwantem” (Szeregowy „Seneka”)? Bohater tych wierszy długo nie dawał przystępu wyciu ludzi uwięzionych pod gruzami, żołnierzowi pełznącemu po polu, spalonemu w szopie psu, członkom młodzieńca, którego ciało granat rozerwał na strzępy, a przyjaciele próbują złożyć je w całość, by oddać matce (Maj, zakwita step)… Bo i cóż wyniknie z czarnego ściegu liter? Niczego on nie zwiąże, niczego nie rozwiąże. Nie stanie się karabinem ani kamizelką kuloodporną. Nie ukoi bólu, nie zbawi. Poezja jednak jest czymś więcej, rodzi się z prośby przyjaciół o słowo, od niego bowiem zależeć może to, „co pozostanie z naszych marnych czasów” (Pęka owoc), od spisania czynów i rozmów zależeć będzie ciąg dalszy tej historii, wiersz jest zatem jak ów ptak, który przeniesie, nawet jeśli bezwiednie, owoc z winnego krzewu wzrosłego na mogile (istotną rolę odgrywa w całym tomie postać Hermesa, posłańca, który ma donieść wszystko, także to, co złe, lecz jego wiadomości pozwolą wznieść się ponad śmierć). Dlatego trzeba wykonać najpierw pewne zadanie, stare jak świat, jakie rozpoczął na przykład Simonides z Keos, jeden z pierwszych, którzy pamięć uczynili główną cnotą i zadaniem poezji, aby ocalać, aby chronić; zatem trzeba, powie Różycki, „zapamiętać / wszystkie imiona, a także kolejność, / w jakiej siedzieli za stołem, nim trafił // pocisk, wbił błysk” (Już listopad).
A to wszystko wiąże się właśnie z owym napięciem, poezja jest rodzajem osobliwości (zresztą jest nią również śmierć, metonimizowana w tomie za sprawą obrazów nicującej istnienie natury wariatki, która nieustannie tworzy i niszczy, ale obydwie, poezja i śmierć stoją jednak, mimo podobieństwa w pochłanianiu świata, na przeciwległych biegunach) w takim sensie, w jakim pojęcie to rozumieją astrofizycy, osobliwości, w której zgęszcza się w jakiś sposób oczyszczona energia świata. Ten ostatni wszak podawany jest tutaj nieustannie w wątpliwość: „zacznijmy od nowa” – prosi bogów bohater wiersza W waszej mocy, składając ofiary na przebłaganie, ten świat bowiem, w którym „bogami” są oprawcy żywiący się ludzkim mięsem (poruszający obraz z Izjum), stał się koszmarem. Że niby wszechświat jest złudzeniem? I szukać należy prawdy i pocieszenia w naukach mistrzów Wschodu? Powiedzcie to Danyle, któremu oddaje głos poeta w wierszu Hinduscy mędrcy, wypełzającemu spod stosu trupów bez stóp i dłoni!
Lecz przecież nie da się tego świata porzucić, nie w mocy poety inkantować nowe wcielenie, pozostaje więc zbierać świadectwa. Choć poezja „nie jest dobrym kryterium prawdy” (Poeci rysują), powinna zgęszczać energię, ktoś przecież musi zawołać zmarłych, choćby z nicości ich wydobyć (Superpozycja). „Poezja to język kwantowy, tak jak światło” – mówi Różycki, a skoro tak, to jej zadaniem „pochłaniać dźwięk, ciepło i światło, / i ból” (Cel). Dla ocalenia? Dla potomnych? Ku przestrodze? Na lepszą przyszłość, kiedy nas nie będzie? Nie wikła się autor Ręki pszczelarza w dalekie przewidywania, ufa imperatywowi, pisze wiersze, które są próbami zamiany „części ciał w części mowy”, których słowa staną się „cząsteczkami antyciał” (Śmierć komiwojażera). Poezja musi więc także boleć, przerażać, kumulować złe wieści. Ale nade wszystko przechowywać i przekazywać „lepsze światło”, jeśli powstać ma – ta nadzieja prowadzi przecież każdego z nas przez ciemność – świat po katastrofie. Poza tym muszą mieć gdzie mieszkać zmarli, skoro świata brakuje; ich dzielność, ich krzywda, ich historia – poeta i wiersz są miejscem, w którym znajdą przystań w wiekach nocy (Za mało).
Sięganiu po język fizyki kwantowej (znajdziemy w tomie pochwałę fizyków, którzy trudzą się nieustannie, aby… świat nigdy nie przestał być zbiorem zagadek) towarzyszą w Hulankach… nieustannie rozważania metafizyczne. Nadmiar koncepcji dotyczących Boga i bogów, gąszcz domysłów. Milczenie twórcy. Kto tworzy światy, nasyła barbarzyńców, wstępuje w człowieka i trawi go od środka, także głodem sensu? A może ósmego dnia to człowiek powołał z nicości Boga, nie mogąc znieść przerażenia płynącego z odbicia pustki (Projekt)? Czy znoszą się wzajem te wszystkie niespokojne wizje? Jakkolwiek by było, poeta łaknie „sprawiedliwości, miłości i prawdy” (List), na przekór ciemności tak jest skonstruowany, że szuka światła, choćby stało się po latach nieczytelne, wyblakło i nie pozwalało niczego odróżnić (takim nieczytelnym, niezrozumiałym może być, czytamy w zamykającym książkę Liście, wszelkie znaczenie, które w piśmie wiersza ściera czas, ale z pewnością nie światło, mówiące niezmiennie o wszelkiej jasności). Poza tym pozostaje wiara, że „kiedyś jeszcze obudzimy się razem / we wnętrzu czarnej dziury, najczarniejszej, / pod horyzontem zdarzeń, tam gdzie przestrzeń / zamienia się w czas”, jak czytamy w pełnym ewangelijnych odniesień wierszu Dom nasz i majętność całą. Jego tytuł stanowi słowny artefakt wiary w przyjście zbawiciela (wyrażonej w jednej z najpiękniejszych polskich kolęd, pieśni Franciszka Karpińskiego Bóg się rodzi), lecz wiara to porażająco zderzona z wojenną rzeczywistością krzepnącego ognia…
Co ma uczynić poeta, ten, którego kusi Kalipso, aby stał się kochankiem idealnego piękna, odcinając się od świata, zostając z nią na wyspie – co ma uczynić tu i teraz? Jak ma odpowiedzieć, jak podjąć „rzecz życia”? Kilka wierszy buduje sekwencję scen z nimfą, która, pamiętamy z Odysei, chcąc uczynić Odyseusza swoim nieśmiertelnym mężem, więzi go przez lata. Czytam ten wątek w kontekście przemiany, której doznaje bohater tych utworów. Wybór jest jasny, trzeba się określić, pozostawanie po stronie idealnego piękna wyklucza możliwość powrotu do skażonego wprawdzie śmiercią, złem i niszczeniem, lecz jednak świata‑domostwa, w którym jedyną odpowiedzią na grozę i absurd wbite w tkankę tej rzeczywistości jest ludzka miłość.
„Tylko ten, kto kocha, musi umrzeć”, mówi poeta w poruszającym i głębokim wierszu Kulka opium o cenie, jaką płacimy, a której nie znają dzicy, „doskonale puści”. Jakże piękna jest jednak odpowiedź poety barbarzyńcom, będąca potwierdzeniem wyboru drogi miłości! Odnajdzie ją czytelnik przy końcu tomu, w utworze zadedykowanym Dorocie, w którym mowa o świetle porodzonym z miłości, które biegnie poza horyzont, „do najczarniejszej dziury, do kieszeni Jahwe”, a dążyć będzie bezustannie, „aż cofnie się zima, wojna, ciemność rozjaśni, / odnajdą zaginieni, zbudzą umarli” (Jesteś światłem). I nie jest to protest czy lament. To nie wymaga heroizmu czy wzniosłości: miłość pozwala utrzymać elementaria, po prostu, jest pamięcią życia, smugą jasności. Bo przecież nie mamy innej recepty: „przeciw śmierci, jak najwięcej życia” (Hulaj dusza), choć teraz mogłoby się wydawać, że nikła to podstawa dla tego, kto raz jeszcze ma wygrać melodię okaleczonego świata, zwłaszcza na przekór żarłocznym bogom (i ich tchórzliwym, okrutnym ziemskim strażnikom), którzy ociągają się, choć mogliby dać kres cierpieniu, ustanowić coś, co wreszcie zasługiwałoby na nazwę porządku miłości (warto przeczytać w tym miejscu Daldaram, poświęcony zamordowanej w imię islamskiego prawa Mahsie Amini).
„Niech mnie nie proszą o wiersz przyjaciele” (Cel), w pewnym miejscu na początku tego tomu, parafrazując Słowackiego, zastrzega się Różycki, nie chcąc zrazu dawać przystępu ciemności. Bo i racja, nie ma tak czarnego atramentu, nie ma tak rozpaczliwego i niemego wiersza, aby był w stanie objąć zgrozę wojennych faktów. To wahanie czuć w całym tomie, powraca tu na przykład W.H. Auden ze swoim westchnieniem, że z powodu poezji dzieje się tyle co nic. Jednak wiersz Różyckiego robi bardzo wiele: powstają polegli bohaterowie, śmierci przeciwstawia się słowo życia, poezja wchłania w siebie wszystko i nic, bo jest głodem nadziei (Po jednym), choć wątpić w nią można, a nawet należy, to wiersz, sam stając się naczyniem ofiarnym „dla żarłocznych liter”, przemienia się w spichlerz energii dla świata, który nastanie, ufamy, i będzie nim prawdziwie. Wiele światła trzeba wprzódy zgromadzić. Poeta to jego poszukiwacz, zbieracz, sam wszak złożony jest z fotonów (Jesteś światłem). W ten sposób służy jasności może jak nikt inny, a na pewno to jedna z głównych jego powinności.
Wracam do jednego z najistotniejszych dla mnie tutaj aspektów: przemiany (to wszak w ogóle kluczowa w dziele Różyckiego myśl). W wierszu Istny Niemiec, będącego szeregiem pytań, które stawia sobie ten, kto niegdyś „ćmił lulki i tumanił w Hulance & Swawoli”, pojawia się kwestia tożsamość tego, który „bestie z almanachów / ujeżdżał w kuchni” (trudno nie czytać tych słów w zestawie z obrazami z Bestiarium), a następnie żywił się utratą tych chwil, które wprawdzie były piękne, lecz stanowiły stawkę pewnego paktu… Kim był? Czy nie ma go już z nami? Zastąpił go Odys, który powrócił do domu?
Wielką wagę ma to wspaniałe wyznanie, bo tak je czytam, subtelne, dyskretne, być może właśnie przez to działa jak oścień wbity w naszą niefrasobliwość, nieczułość (podobnie się czuję, gdy czytam głęboki, autoironiczny sztych Zbigniewa Herberta w wierszu Pan Cogito czyta gazetę, „wojna trwała długo / można się przyzwyczaić” – otóż to!, nie można i wiersz właśnie napomina, aby stale zapytywać siebie o to, co możemy zrobić, choćby był to akt najdrobniejszy, aby nicość nie pochłaniała świata, aby nie oddać go na żer lubieżnego oka). Wiersz Różyckiego nie moralizuje, nie poucza, sam jest świadectwem wahania, rozterek, upadków i zwątpień, lecz właśnie dzięki tej uczciwości daje czytelnikowi przestrzeń do jego własnej przemiany, zaprasza do niej za sprawą piękna fraz, które służą dobrej sprawie. Trudno przejść wobec tej poezji obojętnie! Słusznie zauważa Tomasz Fiałkowski w jednej z pierwszych not recenzenckich (pomieszczonej na łamach „Tygodnika Powszechnego”) o tomie Hulanki & Swawole, że jego tytuł każe szczerze i trzeźwo spojrzeć na nasze upojenie dobrostanem, a może nawet staje się „wyrzutem sumienia – czy nie traktowaliśmy naszego losu zbyt lekko?”
„Melancholia to wstęp do alchemii” – zanotował niegdyś Jean‑Pierre Richard. A Tomasz Różycki złożył bardzo, bardzo ważny tom poetycki, który nie zostawia świata w spokoju oraz daje odpowiedź szaleństwu i banalności zła. Zabrzmi to może konwencjonalnie, ale będę czekać na następną książkę poety, mając w pamięci jego słowa: „Zmocz pióro, wyprowadź w pole rój liter” (Hulaj dusza)!