03/2023

Wojciech Mazurek

Nic, nic, nic w 354/XI/34

Gdy Krzysztof Mrowcewicz przeglądał w Archiwum Głównym Akt Dawnych rachunki dworu Krzysztofa Radziwiłła, jego umysł poczuł potrzebę heterologii. Zapragnął załatwić „solidną naukę” na nieuczonym gruncie, potargać kłaki rozumowego nieracjonalnym, zastrzelić logos kulą mythos. Choć, przyznajmy, niekoniecznie myślał Michałem Pawłem Markowskim. Bliżej do Wilna niż do Chicago. Teraz będzie dobrze: zapragnął „wysoki umysł w dolnych rzeczach zawikłać”.

W tej samej chwili – Adam Dziadek wyostrzyłby badawczy zmysł – ciało Krzysztofa Mrowcewicza doznało ataku padaczki. Spiesząca mu na pomoc bibliotekarka opuściła w poszukiwaniu telefonu czytelnię, a epileptyczne corpus natychmiast poderwało się z podłogi i rzuciło z aparatem na zalegające na stole listy. Potem już tylko, jak zwykle w archiwum, niesmak i groźba w spojrzeniach pracowników, kręte korytarze i strome schody, półlegalna ucieczka w ciemność ulicy Długiej.

W ten sposób Mrowcewicz znalazł się w posiadaniu nieznanych listów Daniela Naborowskiego z podróży do Londynu w 1611 roku, pereł światowej epistolografii, zapisów jedynego polskiego spotkania z Williamem Shakespeare’m, jego pierwszych polskich tłumaczeń. Listów zaplątanych w gęsto zapisane rachunki, roszczenia, należności, pretensje kulawołacinne, makaroniaste, liczbowe i wielokolumnowe, opuszczone przez Boga, a nawet Urszulę Augustyniak.

Całą historię Mrowcewicz opowiedział we wprowadzeniu do Burzy i zwierciadła, popularnego – lichy aparat edytorski – wydania nowo odkrytych 20 listów Naborowskiego do Radziwiłła. Opowiedział, żeby się usprawiedliwić, bo pod sygnaturą – odnalazłem sobie – 354/XI/34: „nic, nic, nic”. Listy znikły, zostały tylko w chmurach, aparatach i pendrive’ach, podaję według autoidentyfikacji, „Krzysztofa Mrowcewicza (1956‑?)”, „pół‑Naborowskiego; historyka literatury, który chciał być poetą”. Na stronie IBL‑u nawet godzin dyżuru nie ma – trzeba czytać.

To wszystko staranna mistyfikacja, urojenie, domniemanie, krótka historia nikczemności. Bo Mrowcewicz po prostu znudził się nauką. Henryk Markiewicz już dawno napisał: „sądzę jak Mrowcewicz” – co więcej można osiągnąć w literaturoznawstwie. Do, splątanego ze swoim, życia Naborowskiego podchodził wielokrotnie w uczonych rozprawach o kalwińskich głowach, żółwiach i Atalantach czy w monograficznym rozdziale syntezy polskiej literatury XVII wieku. Umieścił na zaszczytnym, tytułowym miejscu jego poezje w antologii polskiej poezji metafizycznej. W końcu napisał olśniewające Małe folio, brawurową opowieść o wierszu Na oczy królewny angielskiej. A teraz, wraz z Bielak, Kordyzonem i Płóciennikiem, przystąpił do przygotowania krytycznego wydania korespondencji poety.

Wystarczy zajrzeć pod sygnaturę – numer produkcyjny Lemowego Niezwyciężonego, takie drobne „antynominalne zderzenie”, zmyślenie – 1/354/0/5/10194–1, by dowiedzieć się dlaczego Mrowcewicz napisał Burzę i zwierciadło: ile tam „niegodnych grzeszników”, „najświętszych majestatów”, „W.Ks.M.”, „zmiłowań nad grzesznikiem”, serc ofiarowanych na posługi, „Boga, który w skrytości widzi, jawno”. Ot – jak pysznie wyraził się Dürr‑Durski – „listy szlachetki czyhającego łapczywie na każdy kąsek z rąk pańskich”. I nawet żywsze fragmenty – rozpacz niesprawiedliwie traktowanego sługi (wyrzuconego na ulicę), dyskretne prośby o wypłatę, misje dyplomatyczne czy opis morskiej burzy w drodze z Londynu do Gdańska – giną rozmywane przez czas, nieczytelne szyfry i niestrawną retorykę pochlebstwa. To wszystko – konieczność grantowa – musi zostać opracowane według najściślejszych zasad „solidnej nauki”.

W 1593 roku dwudziestoletni student medycyny napisał w rozprawce De temperamentis: „dochodzimy do poznania tak dotykiem, jak i ze samego działania i zachowania się człowieka, z postaci jego ciała, szczupłości, tłustości, owłosienia, łysiny, białości, czarności itp.”. „Solidna NAUKA” z człowieka nie zostawia nic: przypisy, komentarze, objaśnienia. Words, words, words. Gorzej: nawet w Małym folio, w którym uczony język został rozszczelniony do granic możliwości, Naborowski to „poeta oczu, róży, cienia, soli, niczego, alchemik i kabalista słowa”, a jego „wielkość jest czysto werbalna”. Powiedzmy – z pomocą Stefana Szymutki – prościej: w tym ujęciu poezja Naborowskiego to plącząca się, bezzębna, pozbawiona sensu mowa zawieszonej referencji, rezygnacji z rzeczywistego. Służąca samej sobie – w bezustannym odnoszeniu się znaku do znaku. „Kabalista słowa”? Nie. Niech wybrzmi biblijny wyrok śląskiego literaturoznawcy: „beblok, faflok, klyta, pierdoła dziyń dobry”.

Naborowski postanowił wymóc na ciele i umyśle Mrowcewicza inny rodzaj zainteresowania sobą. Taki, o którym pisał – niewielkie zaskoczenie, że to właśnie on – w De temperamentis. A droga do dotykowego poznania człowieka sprzed czterech wieków wiedzie przez urojenie. Marcel Schwob, ojciec wszystkich tego rodzaju przedsięwzięć, we wstępie do Les vies imaginaries pisał o konieczności działania „niższego instynktu” (zawikłania w dolnych…) w każdym, kto chce dostrzec krogulca nad nagimi piersiami Septymy czy odcisk florenów na dłoni Angiolierego. Burza i zwierciadło wpisuje się w cały nurt takich biograficznych, erudycyjnych, szalonych „urojeń”: encyklopedyczną, zawadiacką ironię Literatury faszystowskiej w obu Amerykach Bolaño, labiryntową innotekstowość Borgesa, tryskający dukt Quignarda, skondensowaną, chłodną rozpacz Jaeggy, precyzyjnego, choć po pijanemu rozfalowanego, Rimbauda syna Michona, niepogodzoną mądrość fikcyjnego wyznania Pamiętnika Hadriana Yourcenar.

Inspiracji Mrowcewicza zresztą nie trzeba szukać aż tak daleko: jego pisarstwo konfrontowano z twórczością Rymkiewicza. Że niby ten europejski, tamten – swojski. Obaj równie świetni eseiści. Rymkiewicz, bardzo dawno temu, napisał, że Naborowski jest naszym najbardziej – wtedy to przez Kotta było modne – współczesnym. I kilka wierszy dialogujących z jego poezją. Jeden z nich Mrowcewicz umieścił jako motto do Burzy i zwierciadła. Nici z kolejnego rozdziału walki „kontusza z frakiem”. Pogodził ich – barok.

W wypadku żadnej innej książki uruchamianie kolejnych kontekstów – jak mówił Edward Kasperski, zapobiegające podawaniu literatury w sosie własnym – nie jest tak uzasadnione jak w odniesieniu do Burzy i zwierciadła. Już sam tytuł nawiązuje do dramatu Shakespeare’a The Tempest i zmurszałego gatunku zwierciadła, który u nas praktykował Rej, żebyśmy w odbiciu idealnego żywota przejrzeli swoje grzechy. Za to szekspirowskie tempest oznacza alchemiczną przemianę topornego metalu w nieśmiertelne, oślepiające złoto. Kto raz o tym usłyszy od profesor Grzegorzewskiej, naczelnej szekspirolożki – nie zapomni.

Oczywiście w powieści Mrowcewicza burze będą z nieba i na scenie, na morzu i w głowie, metaforyczne i rzeczywiste, a zwierciadła – na portretach, obrazach, ścianach, w kaplicach, pakamerach, komnatach, kryptach. Zaparowywał je będzie „CZAS”, a wszystko dlatego, że – od ilu już lat – „videmus nunc per speculum in aenigmate, tunc autem facie ad faciem”. Pamiętajmy: kiedy Foucault opisywał XVII‑wieczny rozdział słów i rzeczy, kryzys podobieństwa, słowa pozostawione samym sobie, zamknięte w kredowym kole konwencjonalności języka, niedostające do rzeczy – pisał właśnie o grze luster u Velázqueza. Po drugiej stronie lustra siedzi na wąskim murku Humpty Dumpty i swoje wie o głupocie naszych językowych znaczeń.

Mrowcewiczowi groziło utonięcie w morzu innotekstów – lista autorów, z których zapożyczał (w duchu renesansowej, pszczelej emulacji) frazy, ma przeszło stronę, a mogłaby mieć kolejną, bo nie do wszystkich nawiązań autor się przyznał. Mrowcewiczowski idiom pisarski mógł zostać zalany przez poprzedników. Tak jak zalany został idiom innego wybitnego badacza, który postanowił zostać pisarzem – Wacława Kubackiego. Rozbuchana erudycyjna kameryzacja, pełna przeładowanych peryfraz, z jego Snu nocy letniej (też podejście do Shakespeare’a i czasu) czy Smutnej Wenecji uczyniła przedwczorajsze ramoty.

Burzy i zwierciadła nie mąci zapożyczona ornamentacja, intertekstualny zgar. Mrowcewicz szybko znajduje własny sposób wypowiedzi. Najpierw autopikarejski – to określenie, jak zresztą wszystkie inne okołoheterologiczne, Artura Hellicha – tryb gry z konwencją sprawozdania archiwalnego, potem rokokowy, frywolny ton bon motów biograficznych („pół‑Naborowski”, o Naborowskim: „najlepszy medyk wśród poetów i najlepszy poeta wśród medyków”), w końcu heteroglozyjny, stylizowany, podszywający się pod korespondencję Naborowskiego. Mrowcewicz, jak jego bohater, płynnie przechodzi ze stylu biblijnego w szekspirowski, z Marvella na Marina, z Baconowskiego traktatu filozoficznego w Rosenkreutzowski traktat hermetyczny. Bawi się staropolszczyzną – to „niemowiątko” bez „l” epentetycznego. Przedrukowane obok tekstu ryciny wymuszają czytanie co intensywniejszych zdań jako emblematowych subskrypcji. W tym ogrodzie rozkoszy zamieszkała jedna maszkara – opis seksu Naborowskiego z Barbarą w stylistyce militarnej (wspomnijcie, w jakim stylu Umberto Eco pozwolił kochać się Adsowi z Melku) wyszedł zaskakująco nieporadnie, udosłownione metafory brzmią żenująco, zakleszczone pomiędzy nieudanym żartem a przekombinowaną blubrą. Zasadniczo jednak Mrowcewicz bezbłędnie operuje poetyką tapeinosis, nagłych obniżeń tonu – różane alegorie równoważone są rzygowinami, dziwka stoi obok instauratio magna, marzenia o seksie sąsiadują z ekfrazą Melancholii I Dürera.

Świat Naborowskiego staje się zmysłowo postrzegalny. I choć wypełniony alegoriami, oglądany przez literaturę i dla literatury, widziany „niejasno”, przez zaparowane zwierciadło, cały sub rosa, pod tajemnicą, to najgłębiej rzeczywisty. Laseczką Prospera Mrowcewicz wyprawia nas, jak Janusza Radziwiłła, w sen, w którym będziemy oglądać alchemiczne przemiany, dyplomatyczne starania, archeologię poetyckiej wyobraźni (cień, sól, róża, oczy, nic – są), zniekształcone ludzkie twory (wspólny wątek z, podobnym tematycznie, Skrywanym Komara), pijanych królów, Naborowskiego z Jonsonem, Bacona jako różokrzyżowca, milczącego Shakeaspere’a i Burzę.

Epistolarność Burzy i zwierciadła jest jej najsłabszym elementem. Pozycja księcia Radziwiłła zupełnie nie wpływa na styl myślenia „Naborowskiego”, a – pamiętamy Skwarczyńską – to nieosiągalne w dwustronnej relacji nadawczo‑odbiorczej. Mrowcewicz w Naborowskim, jak Żeromski w Olbromskim, wbrew deklaracjom, pisze sobą. Obyłoby się bez sztucznej listownej konwencji. Stanowi ona jednak maskę, za którą skrywa się Mrowcewicz, by wypowiedzieć najważniejsze. W powieści metaleptyczną codą jest rozpacz, Prosperowskie „and my ending is despair”, dlatego – nie od rzeczy będzie przepisać, co Grzegorzewska pisała o wydźwięku The Tempest: „chęć poznania siebie prowadzi z powrotem na cmentarz, po którym snują się wskrzeszeni przez maga zmarli, nadal domagając się od nas, swoich bliźnich, zadośćuczynienia za nieujawnione i jeszcze nieodpokutowane, choć przez samego Boga odkupione zbrodnie”. Tak. U Naborowskiego, u Mrowcewicza brzmi to inaczej, choć podobnie: nic, nic, nic.

Tadeusz Komendant miał sen. Stał pośród obcych ludzi w komnacie z lustrem, w którym odbijało się inne lustro. Jakiś facet z rewolwerem przechwalał się, że roztrzaska odbity obraz. Miał strzelać przez plecy. Po strzale – pisał Komendant – „ujrzałem, jak obraz rozpada się – i było to piękne, jak w zwolnionym filmie, wodospad zwierciadlanych szczątków, który tysiąckrotnie powiela twoje odbicie i, jak na przyjęciu u Królowej Śniegu, mrozi serce – a szklana szyba dalej trwa nienaruszona”. Jednak gość wszystkich oszukał – strzelał do prawdziwego zwierciadła, na które wszyscy „się gapili”.

Życzę Krzysztofowi Mrowcewiczowi takiego snu, choć, przyznaję, jego zwierciadło jest wyjątkowo piękne.

Krzysztof Mrowcewicz: Burza i zwierciadło.
Wydawnictwo Znak,
Kraków 2022, s. 224.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.