2/2025

Robert Papieski

Nici losu Zygmunta Karskiego (z Iwaszkiewiczem w tle)

Był poetą tła, wirtuozem drugiego rzędu. Za tło służyła mu przez pewien czas grupa Skamander, sięgająca korzeniami – mimo atrybutów nowoczesności – w głąb polskiej tradycji poetyckiej. Bo z rękopiśmiennych notatek Zygmunta Karskiego, przechowywanych w warszawskim Muzeum Literatury, a zatytułowanych Wspomnienia ostatniego potomka rodu (starej linii), wynika, że przełomowym dla niego jako poety momentem było przeczytanie pierwszego numeru „Pro Arte et Studio”, czasopisma wydawanego przez studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Próżno szukać w zapiskach poety informacji, że jakiś utwór czy fakt literacki zrobił na nim wrażenie wcześniej. Można zatem z pewną dozą ostrożności przypuścić, że przebudzenie poetyckie nastąpiło u Zygmunta Karskiego w marcu 1916 roku, bo wtedy ukazał się premierowy zeszyt „Pro Arte et Studio”. Jeśli datowanie nie rozmija się z prawdą, to należałoby mówić nie o przebudzeniu poetyckim, a o powtórnym narodzeniu, o narodzeniu się dziwnego kochanka Muz. Takie domniemanie jest zasadne, gdyż w jednym z zeszytów Karski zanotował 15 marca 1959 roku: „Urodziłem się w marcu, który stanowi most do wiosny. I jako taki figuruje w kalendarzu. Jest w nim marznięcie i marzenie. Marzy, aby nie marznąć”.

Ta lapidarna notatka wiele mówi o samowiedzy młodego pisarza, o talencie do autoanalizy i umiejętności snucia refleksji tam, gdzie inni przyjmują określone zdarzenie jako coś niewartego uwagi. Zdaniem Karskiego trudno o lepszą porę narodzin niż marzec, albowiem miesiąc ten stanowi czas przełomu, początek, jest swoistym mostem, czynnikiem łączącym, pośredniczącym. Poza tym w słowie „marzec” zawiera się marznięcie i marzenie. Marznie się, bo w marcu trwa jeszcze zima, i marzy się o bliskiej już wiośnie, aby nie marznąć. Marzenie polegające na dowolnym, przypadkowym kojarzeniu obrazów, na fantazjowaniu, podlega wyobraźni, jest zatem aktywnością w najwyższym stopniu poetycką. Podobnie zresztą jak marznięcie, stan duchowego chłodu, wyziębienia duszy, tak potrzebny, wręcz nieodzowny w końcowej fazie pracy nad wierszem, gdy potrzeba zimnej precyzji dla ułożenia słów wylęgłych z gorących eksplozji uczuć i z bujnej, tropikalnej fantazji.

Ta egzegeza notatki pisarza bierze rzecz jasna za punkt wyjścia prywatną, osobistą etymologię Karskiego, która – jeśli nawet rozmija się z tą uznaną za obowiązującą – wiele mówi o samym poecie, o jego widzeniu samego siebie, swojej drogi życiowej, swego losu. Ale i ta ortodoksyjna etymologia słów „marzec” i „marzenie”, do których tak dużą wagę przykładał Karski, niemało nam powie o autorze Musującego poranka. Otóż, jakikolwiek słownik etymologiczny wzięlibyśmy do rąk, w każdym znajdziemy informację, że „marzec”, z łaciny Martius, to miesiąc poświęcony Marsowi, rzymskiemu bogu wojny i od boga bierze imię. Zdawałoby się na pierwszy rzut oka, że etymologia Karskiego i słownikowa nie mają ze sobą nic wspólnego, cóż bowiem może łączyć wojnę z przedwiośniem? Przy głębszym wniknięciu w mity związane z Marsem, także w te dotyczące jego greckiego protoplasty Aresa, okazuje się, że charakter Marsa jest dużo bardziej złożony, niż zwykło się sądzić. W starożytności czcili go głównie Sabinowie i Oskijczycy, dla których nie był bogiem zniszczenia, lecz opiekunem roślin zapewniającym ich wzrost. Jego święto obchodzono w marcu, gdy przyroda budzi się ze snu zimowego i kwitną pierwsze kwiaty. Skąd zatem późniejsza zmiana i zastąpienie Pomyślności Wojną? W marcu, gdy pierwotnie celebrowano Marsa jako boga mającego pod opieką świat roślin, żołnierze opuszczali zimowe obozowiska i szli na wojnę. Z upływem czasu zbieżność uroczystości na cześć budzącej się natury i wymarszu wojsk złączyła Marsa z obydwoma tymi zdarzeniami, po czym górę wziął aspekt wojenny. Nie ulega jednak wątpliwości, że u swego zarania mit związany z Marsem – i z marcem – mówi w sposób symboliczny o przebudzeniu się siły i życia zarówno w przyrodzie, jak i w sercach wojowników. Jak się niebawem przekonamy, także sam Karski umiał zespolić w sobie obydwa znaczenia tego mitu.

Słowniki nic nie mówią o powiązaniu słowa „marzenie” z marcem. Odsyłają raczej do mary, śnienia, czyli czegoś, co się przywiduje, co ukazuje się niewyraźnie, przelotnie, mgliście, we śnie. Stąd blisko do mary według mniemań ludowych, określających tym mianem cień zmarłego, ducha, widziadło; niedaleko też do germańskiej mary (naszej zmory), czyli demona duszącego ludzi nocą. Oficjalna etymologia inaczej też tłumaczy pochodzenie słowa „marznąć”, które według językoznawców nie od marca się wzięło, lecz od mrozu.

Zestawienie prywatnej etymologii Karskiego z naukową nie ma oczywiście na celu wykazania mankamentów tej pierwszej i całkowitego zawierzenia drugiej. Tak jak muzyka jest większym odkryciem niż cała mądrość i filozofia – o czym przekonywał Ludvig van Beethoven – tak poetycka intuicja często jest bliższa prawdy aniżeli rozumowanie naukowe. Toteż najlepszym rozwiązaniem wydaje się rozsądne połączenie obu etymologii i spojrzenie na marzec 1916 roku – jako ważny punkt w biografii Karskiego – z dwu perspektyw. Lektura pierwszego numeru „Pro Arte et Studio” byłaby tedy czymś na kształt powtórnych narodzin, byłaby – używając tytułu wiersza Juliana Tuwima – „syna poetowego narodzinami”, przebudzeniem się z zimowego snu duszy, by wdziać strój poety, mający niemało wspólnego z rynsztunkiem rycerza, słowo bowiem to oręż potrafiący obalać królestwa. Stanowiłaby owa lektura przełom w dotychczasowym życiu, a zarazem łagodne – niczym bezpieczny most – przejście z jednego brzegu życia, pospolitego, na drugi, poetycki. Oznaczałaby oddanie się marzeniom, fantazjom lirycznym, rojeniom, a tym samym byłaby pierwszym krokiem w stronę Muz, które mają w sobie coś z widziadeł i groźnych demonów, rozpalających wyobraźnię i mrożących krew w żyłach tym, którym siądą nocą na piersiach.

Czwarty zeszyt „Pro Arte et Studio”, który trafił do sprzedaży późną jesienią 1916 roku, otwierała mowa pogrzebowa Jana Lechonia, wygłoszona nad trumną Henryka Sienkiewicza. Ponadto Lechoń zamieścił w tym numerze wiersz Polonez artyleryjski, odwołujący się do romantycznej liryki patriotycznej, zwłaszcza do Reduty Ordona, gdzie ukazana jest walka polskich żołnierzy z Rosjanami. Mickiewiczowskiego, straceńczego dowódcę artylerii Juliana Ordona zastąpił Lechoń niepokonanym artylerzystą majorem Brzozą, który – podobnie jak Ordon – był postacią historyczną. Ottokar Brzoza‑Brzezina (1883–1968) był z pochodzenia Czechem. Po wybuchu I wojny światowej służył w Legionach Polskich, uczestniczył m.in. w bitwie stoczonej 14 listopada 1914 roku pod Krzywopłotami, gdzie dowodził ogniem jedynej baterii artylerii. Bitwa powstrzymała rosyjskie natarcie, a Piłsudski nazwał miejsce starcia „krzywopłockimi legionowymi Termopilami”. I tę bitwę ma zapewne Lechoń na myśli, gdy bierze jak w obcęgi wiersz frazą: „To major Brzoza kartaczami w moskiewskie pułki wali!”.

Jedno jest pewne: ten typ liryki bitewno‑patriotycznej nigdy nie był bliski Karskiemu – ani jako czytelnikowi, ani jako poecie. Bliższy był mu zapewne wiersz Tuwima Dziewczyny – w późniejszych przedrukach noszący tytuł Dziewczynom – szczególnie jego druga zwrotka: „Idźcie do domów swoich. Świec nie zapalajcie, / Bo wam miesiąc osrebrzy łagodnie świetlice. / Smutkom, bladym kochankom, nocą się oddajcie, / Dziewczyny mojej duszy, dziwne Tajemnice!”.

Jednak gdy przeglądam czwarty zeszyt „Pro Arte et Studio”, najmocniej mnie ciekawi, co pomyślał Karski, zobaczywszy na stronie trzydziestej czwartej nazwisko Jana Iwańskiego jako autora artykułu Z teatru. Domyślam się, że nie zrobiła na nim większego wrażenia informacja, że spośród różnych sztuk wystawianych wtedy w Teatrze Rozmaitości na szczególną uwagę zasługuje Młody las Jana Alfreda Hertza – o strajku szkolnym w 1905 roku, kiedy „młodzież zrzuciła kajdany moskiewszczyzny w szkole i zażądała nauki w języku ojczystym”. Aczkolwiek nie zbyłby Karski obojętnością tej informacji, gdyby wiedział, że za dwadzieścia siedem lat autor Młodego lasu, schwytany przez gestapo, popełni samobójstwo. Nie przypuszczam także, że obeszła Karskiego opinia Iwańskiego na temat staroświeckich już wtedy dramatów Józefa Blizińskiego ChwastDzika różyczka; nie zaczęło też mu mocniej bić serce, gdy czytał o inscenizacjach Otella Szekspira, Pod zieloną papugą Arthura Schnitzlera, Żywego trupa Lwa Tołstoja. Wszystkie wymienione nazwiska i tytuły chowały się w cieniu postaci recenzenta, trudno mi bowiem uwierzyć, że mieszkaniec pałacu w Chrzęsnem nie znał pewnego wiersza Iwańskiego, który był dla niego o wiele ważniejszy od omawianych sztuk.

Jan Iwański urodził się w 1878 roku na Ukrainie w Ryżawce, w powiecie humańskim. W 1897 roku wstąpił na wydział prawa Uniwersytetu Warszawskiego, w latach 1901–1904 był słuchaczem Studium Rolniczego na Uniwersytecie Jagiellońskim, po czym do 1910 roku przebywał w swoim majątku Gardzienice w Lubelskiem, a następnie zamieszkał w Lublinie, gdzie praktykował jako adwokat przysięgły. Jednocześnie znajdował czas na twórczość literacką: w 1897 roku wydał zbiór wierszy Poezje, w 1899 Sonety, a w 1912 Wśród życia dróg. Do jego tekstów poetyckich Nie płacz nade mnąW zadumań naszych dal pieśni skomponował Mieczysław Karłowicz.

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości osiadł w Mikorzynie, gdzie latem 1920 roku odwiedzał go stacjonujący w Ostrowie Wielkopolskim Jarosław Iwaszkiewicz, spokrewniony z nim poprzez matkę (ojciec Iwańskiego był bratem ciotecznym matki Iwaszkiewicza). Potem, do roku 1939, Iwański był notariuszem w Ostrzeszowie. Po drugiej wojnie światowej zamieszkał w Jeleniej Górze i pracował jako nauczyciel języka rosyjskiego w miejscowych szkołach średnich; zmarł w 1949 roku.

Biogram nie oddaje uroku tej postaci, warto więc przytoczyć słowa Marii Iwaszkiewicz z książki Z pamięci: „Wuj Jan, wyrzucony z majątku Rzetnia w Poznańskiem zaraz w pierwszych miesiącach wojny, osiadł na pewien czas na Stawisku. I wtedy się okazało w pełni, co to był za czarujący człowiek. Pozbawiony wszystkiego, z małym tobołkiem, potrafił zachować humor i pogodę ducha wręcz imponujące. Przy tym był świetnym rozmówcą, dowcipnym, sypiącym kawałami i powiedzonkami. […] On to nauczył Ojca powiedzenia: «A to świetnie», które należy stosować w dramatycznych momentach”. Iwański zjawi się jeszcze na Stawisku po powstaniu warszawskim, w tym samym czasie, gdy znajdzie tam schronienie Karski. O tym jednak nie mógł jeszcze wiedzieć uczeń gimnazjum im. Zamoyskiego, biorąc do ręki zeszyt „Pro Arte et Studio” i widząc nazwisko Iwańskiego jako autora kroniki teatralnej. Znał zaś zapewne – nie mógł go nie znać! – sonet Iwańskiego Szał, dedykowany „Cieniom Władysława Podkowińskiego”:

Rumak uniesień ją z sobą porywa

I rwie się naprzód wciąż, i piasek kłębi,

Ku niezmierzonej szałów lecą głębi,

On – niewstrzymany, ona – na pół żywa.

Użycia! szału! Wszelakie ogniwa

Prysły, gry zmysłów piekło nie wyziębi.

Chce piekła, żywot jej obrzydł gołębi.

Lecą – rozwiana z wichrem pląsa grzywa.

I wciąż mkną naprzód – na szyję ramiona

Mu zarzuciła, węzłem go oplata

W ekstazie wielkiej, nieziemskiej podniety.

Rozkosz zabija, z rozkoszy więc kona

I zapomina o istnieniu świata

Pogańska dusza przepięknej kobiety.


[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.