07-08/2022

Przemysław Dakowicz

Nie desperuj!

Podczas rozpisanej na kilka głosów (Josef Kroutvor, Tomáš Mazal, Miloš Doležal i wyżej podpisany) publicznej dysputy o czeskiej kulturze, o różnicach między naszym a naszych południowych sąsiadów doświadczeniem historycznym, która odbyła się niedawno w miasteczku Polná, mówiłem o tym, że literatura polska stawia czytelnikowi przed oczy przede wszystkim bojowników o wolność i niepodległość, czeska zaś – Josefa Švejka i Jana Dítě, bohaterów powieści Haška i Hrabala.

Oczywiście, podstawą dla tego rodzaju sądów jest myślenie symplifikacyjne, oparte na uogólnieniach i stereotypach – tymczasem kultura tej części kontynentu, którą nazywamy Europą Środkową, jest o wiele bardziej skomplikowana i zniuansowana. Historia zaś jest dotkliwa dla wszystkich – Czechów, Polaków, Ukraińców, Słowaków, Litwinów, Białorusinów, dla środkowoeuropejskich Żydów – choć dla każdej z tych nacji ładunek tragedii i okropności był (w odniesieniu do naszych sąsiadów z Ukrainy należałoby, niestety, użyć czasu teraźniejszego) odmienny. Właśnie ze względu na niezawinione cierpienie, twierdzą niektórzy, historia nie powinna być przedmiotem nawet najbardziej niewinnych żartów. A jednak wszyscy próbujemy nadać naszemu zbiorowemu doświadczeniu jakiś sens – umieścić je pośród innych sfer życia, pośród wielu warstw składających się na ów splot znaczeń, który z braku właściwego określenia nazwijmy „treścią” ludzkiej pojedynczości. Jedną z przyrodzonych reakcji obronnych jest tu śmiech – haszkowska drwina z absurdów „wielkiej historii”, z którą (niczym mrówka z walcem) konfrontuje się człowiek.

Myślę o tym wszystkim od kilku dni, wszędzie tu – w Pradze, w Polnéj, w Pasece – mając przy sobie czytane po raz kolejny Rozmowy polskie latem roku 1983 Jarosława Marka Rymkiewicza. Podczas lektury, nieprzerywanej nawet w czeskich gospodach, konstatuję zadziwiającą aktualność tej niezwykłej książki, która miała być przede wszystkim portretem warszawskiej inteligencji w epoce stanu wojennego, stała się jednak czymś znacznie więcej – opowieścią o tym, jak życie zbiorowości splata się z życiem indywiduum i co z tego wynika.

Właśnie teraz – w tym dniu, który nigdy się nie powtórzy, upływającym mi niespełna dwa tysiące kilometrów od linii frontu rosyjskiej wojny w Ukrainie, na odludziu pośrodku Wyżyny Czesko-Morawskiej – czytam zdania zapisane, w bardzo podobnym otoczeniu, przed niemal czterdziestu laty. Pan Mareczek siedzi na ławeczce przed pensjonatem pani Anieli w Gawrychrudzie, jest sierpniowy pogodny wieczór, po jeziorze, za szesnastoma (lub osiemnastoma) topolami posadzonymi przez ojca pani Anieli, suną kajaki, łagodne światło pada na karty atlasu historycznego leżącego na kolanach pana Mareczka, na mapę ukazującą przebieg Bitwy Warszawskiej 1920 roku. Zielone i czerwone plamy ma mapie skłaniają pana Mareczka do snucia refleksji nad wpływem procesów dziejowych na losy jednostek – zastanawia się nad tym, kim byłby dzisiaj (tzn. w roku 1983), gdyby wszystko potoczyło się inaczej i Sowieci przeszliby po trupie białej Polski dalej, na Zachód: „Przecież nie siedziałbym na tej ławeczce i nie oglądałbym sobie tych map, myśląc przy tym to, co myślę? Pewnie w ogóle bym się nie urodził, bo moi rodzice pojechaliby do łagru i to zanim się jeszcze poznali. Tu więc, o tu właśnie, gdzie te czerwone kółka nad Wieprzem oznaczają początek ofensywy Piłsudskiego na północ, początek tego wspaniałego manewru, który uratował wtedy Polskę, jest miejsce, w którym – gdy o mnie chodzi – historia spotyka się z metafizyką, a gościńce, po których chodzą wielkie armie, przecinają się z dróżką, po której ja sobie w moim życiu idę”.

Siedzę na ławeczce przed domem czeskiego poety Miloša D. w Horní Pasece, jest lipcowe słoneczne przedpołudnie, piano, pianissimo grają wysoczyńskie łąki, z pobliskiego lasu odzywa się ptak, wiatr przewraca kartki powieści-eseju o tym, co działo się przed czterdziestu laty na tak zwanym przesmyku suwalskim (który, jak mówią amerykańscy geostratedzy, jest dziś potencjalnie najbardziej niebezpiecznym miejscem na świecie), ja zaś próbuję patrzeć w ekran komputera i pisać. Usiłuję trzymać oczy otwarte – ale świeci słońce, lekko poruszają się gałęzie jabłoni i dębów, świerszcze wystukują swoje łagodne staccato.

Tuż za bramą otwiera się widok na ulicę Śródmiejską. Po drugiej stronie rząd sklepików z szyldami w językach jidysz i polskim. Od Zachodniej, Wólczańskiej i Żeromskiego każdego dnia maszeruje w moją stronę chłopiec dźwigający torbę z książkami. Macham doń, gdy mija kamienicę oznaczoną numerem siódmym, ale jestem dlań niewidzialny – łączy nas przestrzeń, dzieli czas (zamieszkamy przy tej ulicy sześćdziesiąt lat później). Próbuję go dogonić, zbliżamy się do Piotrkowskiej, a wtedy zmieniają się dekoracje, jest dżdżysty wrześniowy dzień, moje czterdzieste urodziny, omyłkowo wybrałem pociąg Warszawa – Podkowa Leśna i odcinek dzielący mnie od Milanówka pokonuję pieszo. Jarosław wychodzi mi na spotkanie. Maszerujemy w rzednącym deszczu niekończącą się Grudowską. Rozmawiamy. Śmiejemy się. A potem z wolna zapada zmierzch, przy przystani asfaltowa droga skręca, łódki kołyszą się na wodzie. Gdy docieram do pensjonatu pani Anieli, jest już szarówka, blady księżyc tańczy na powierzchni jeziora. Zgrzyta furtka, gdy wkraczam na teren posesji. W oknach na rogu, z których jedno wychodzi na drogę, a drugie na ganek, świeci się światło. Ktoś siedzi przy stole i pisze. Nie wiem, jak to się dzieje, lecz w tym samym momencie znajduję się u końca ścieżki wiodącej nad brzeg jeziora. Jarosław stoi na drewnianym pomoście odwrócony do mnie plecami, płynie ku niemu łódź pełna ludzi. „Ahoj, panie Mareczku” – woła Szymon Konarski – „Ahoj, ostatni Jadźwingu”. Machają doń marszałkowa Aleksandra Piłsudska i dwie siostry Zielonkówny. Chciałbym go zapytać, co z nami będzie, jaka przyszłość czeka Ukrainę, Białoruś, Polskę, Litwę, całą Europę Środkową, ale nie mogę się ruszyć, jakby mnie sparaliżowało. A wtedy on odwraca się i uspokajającym tonem wypowiada trzy słowa: „Przemku, nie desperuj”.

Kiedy się budzę, słońce stoi w zenicie i lekki wiatr porusza gałęziami dębów. Żołędzie niemal bezgłośnie upadają na ziemię, porośniętą mchem i trawą. Białe obłoki płyną po niebie. Zieleń lasu na horyzoncie jest soczysta i głęboka. Nic nie zapowiada jesieni.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.