4/2025

Marek Sołtysik

Nieborak

Czy ktoś każe im się uśmiechać? Świeże fotografie jego wrogów, a także coraz większych mas osób, którym on jest niechętny, pojawiają się w wyszukiwarce. Oni się cieszą, sukcesy podawane są im na tacy, tymczasem on przygotowuje się do odejścia. Wadzą mu – temu, który uśmiechał się w czasach, kiedy za każdą próbę uśmiechu dostawał w mordę. On teraz nie ma powodu do ćwiczeń mimicznych, gdy tamci prezentują efekt własnej płynności finansowej oraz pracy mydlarza, stomatologa, technika dentystycznego. Dwa lata temu wyszedł z domu lekki, zamierzał kupić nową sztruksową marynarkę z myślą o swym słowie wstępnym na wernisażu, po kilku minutach równego marszu coś się musiało stać, bo runął na trotuar. Oprzytomniał, niczego sobie nie złamał, padając, starł tylko do krwi skórę dłoni, ból w tułowiu to tylko żebro, plecak leżał metr za nim, czapka z daszkiem metr przed nim. W mig opiekuńczy anioł, a może wysłannik śmierci, ktoś młody, chłopiec na rowerze, pochylił się: – Nic się panu nie stało? – ale on już wstawał, otrzepywał się i zbierał rzeczy. – Wypierdoliłem się – powiedział, bo co miał rzec w takiej chwili. Dobry chłopiec być może zrozumiał to opacznie jako „wypierdalaj”, gdyż wsiadł na rower i ruszył w swoją stronę. To był ten pierwszy raz. Szedł dalej – to pewnie intuicja, żeby nie wracać do domu, choć blisko, ponieważ tam może czekać śmierć; trzeba rozchodzić. Jego dom tuż-tuż, za nim i za przejściem dla pieszych. Odwrócił się tylko raz, żeby jeszcze spojrzeć na ścianę szczytową kamieniczki wybudowanej chwilę przed I wojną światową, sprawdzić, czy po jego własnym upadku budynek nie zmienił wyglądu, potem, z tymi dłońmi, które nie przestawały krwawić i trzeba było przyciskać do nich coraz to nowe chusteczki, łaził jak przestępca albo rzeźnik, po sklepach, w których wisiała odzież na sprzedaż, półprzytomny (z żałości, mniemał, a w istocie z powodów, o których się dowie chyba nie za późno, ale w swoim czasie, po rutynowym badaniu krwi).

Wszystko już zrobiłem. Nic więcej nie powinienem robić, z pustego nie nalejesz. No tak, ale jeszcze nie jest całkiem puste. Zostawiłem trupojadom na pożarcie pierwszą miłość, pierwszą bliskość innego człowieka, który przedtem był dla mnie osobą obcą. Oczywiście to, co uważałem za miłość, uaktywniło we mnie możliwość poetyzowania, całe pokłady bez ładu i składu. Tego, co się wtedy uformowało w słowa, nie wolno poprawiać, wygładzać. To fundament; całymi latami trzymał budowlę.

Ona. Miałem dwadzieścia lat, ciężko pracowałem, wstawałem, gdy jeszcze było całkiem ciemno, żeby zdążyć do roboty, pół godziny do dworca, przesiadka po trzech kwadransach jazdy pociągiem, następny pociąg, znów pół godziny pieszo i przed szóstą rano odbijałem kartę w cementowni. W soboty Ona. Wystarczyło tej soboty popołudniowej, aż do późnego wieczora, żeby przez cały kolejny tydzień mieć pewność Jej obecności. Przewalało mi się przez głowę i przez trzewia coś, co teraz z niemałym trudem i w obawie niezrozumienia wyciągam z zaśniedziałej pamięci: „Mówiłeś Jej obecnością, choć bez Jej fizycznej obecności: wschodzi słońce. Mówiłeś: wschodzi słońce, łubudu-łub, przecinane stukotem rześkich świtem tramwajów. A gdy nie było Jej blisko, lecz gdy myślałeś «może Ona jest dla mnie» i mówiłeś to do Niej w powietrze, nabierałeś absolutnej pewności, że twoje słowa do Niej dotrą bez względu na dzielące was kilometry. Mówiłeś: – Zgaś lampę, usłyszysz bezgłośną muzykę narodzin dnia”. Pisałem wtedy, następnie rozważnie darłem papiery, poszarpane na jeszcze drobniejsze, z niedobrą satysfakcją wrzucałem je do kosza, tęsknie patrzyłem, jak lecą. Gdy już było po wszystkim i zamknąłem się w pokoju z dokładnie zasłoniętymi oknami, żeby nie dzielić czasu na dnie i noce, kiedy każde poruszenie uzmysławiało mi, że „nie ma Jej dla ciebie”, mruczałem od czasu do czasu: – Pustka! – powiesiłem nad stołem, przy którym rysowałem i pisałem, zaszyfrowaną inskrypcję „jestem sam”. – Postsecesyjny bełkot – zawyrokował, gdy inskrypcję przypadkowo zobaczył, kolega artysta, niebawem ofiara obłędu.

Samotność za młodu po utracie obiektu miłości, a choćby tylko i fascynacji, o ileż się wydaje lżejsza niż samotność odczuwana na starość po definitywnej utracie zdrowia. Dwudziestodwuletni w czterech ścianach miniaturowego pokoju pozostał na kartach przez niego samego zapisanych, tymczasem siedemdziesięciodwuletni tu i teraz nie kupił sobie w końcu sztruksowej marynarki. Następnego dnia po upadku, gdy już sobie opatrzył otarcia, z bólem potłuczonych, nadłamanych żeber, po kilku godzinach bezradnego krążenia po przymierzalniach magazynów z markową, ale być może podrabianą odzieżą, wobec nagłego braku sztruksów, wybrał czarny kubrak, zapinany pod szyję, który wydawał się bezpretensjonalny i prosty, podobny do tego, z którym nie rozstawał się ideowiec Bolesław Drobner. Co z tego, skoro w dziennym świetle okazało się, że materiał tylko imitował szorstką bawełnę; drobiny tworzyw sztucznych ironicznie pobłyskiwały w słońcu. Musiał skonstatować, że to już nie są jego czasy. To jest dopiero samotność!

Muszę odczuwać wszelkie niedostatki własnego ciała, gdy jestem sam. Chropowatość skóry, którą bardziej zmyślam, niż ją stwierdzam, początki skoliozy. Gdy mogłem być z Nią i kiedy potem mogłem być z Marią, same dobre rzeczy dostrzegałem w sobie, niekoniecznie podczas spoglądania w lustro. Duszna noc; napięta powłoka indygo skrywa pewnie amarantowe wnętrze. Głupstwa, liczy się to, że nie mogę zasnąć, tłuką się po głowie co rusz teraz przypominane kadry haniebnej sytuacji, w której każde z nas uczestniczyło inaczej: w pustym w wakacje mieszkaniu moich rodziców, zdecydowanie Jej niechętnych, w taką noc musiała się chronić przed moją natarczywością. Z łóżka, które zgodziła się zajmować wspólnie ze mną, uciekła do chłodnej kuchni; tam nie było łóżka, więc pozwoliła mi się przytulić, oszołomienie mijało, napompowałem się szlachetnością, nie wiedzieć po co piliśmy łapczywie wodę sodową z syfonu z malinowym sokiem. „Może Ty teraz rodzisz?” – no i po co mi taka myśl? Rozważam jednak dalej, mamrocząc coś o bólu: „Może urodziłaś już dziecko. Swoje i jego. Zostałaś jego żoną”. Przez tyle lat im się nie śpieszyło, mnie miała niejako w odwodzie, ale podczas gdy ja szanowałem nasz najintymniejszy układ, on Ją zapłodnił. Po czym aż pięć miesięcy któreś z nich zwlekało ze ślubem. Może mieli inną cichą umowę?

Jesień ubiegłego roku, dobra kolacja, którą przygotowałem, wino, te trzy godziny tylko dla nas w opustoszałym sześcioosobowym pokoju w moim akademiku; koledzy, wszyscy o rok wyżej ode mnie, mieli w tym czasie zajęcia rysunku wieczornego, zdecydowanie obowiązkowe. Żelazne łóżko, jakieś koce i petting. Potem jeszcze kilkakrotnie, zima, wiosna, lato już nie. Więc jednak była szansa zbliżenia. Wracała zmęczona z delegacji na prowincję, gdzie jako specjalistka robiła napisy na szybach sklepów, barów, restauracji. Odpoczywała u mnie, co nie znaczy, że było Jej wszystko jedno. Lato już do nas nie należało, wobec Jej słów: „Tylko tobie robiłam przyjemność”, poczułem się bezradny, od nikogo nie oczekiwałem ofiary, po sześciu latach fascynacja odpadła jak zeschłe błoto z profilowanej podeszwy. Nie było to, jak się okazało, całe zdanie. Po dwóch sekundach dopowiedziała: „Sama czułam obrzydzenie”. A ja myślałem, że to oddech szczęścia.

Coraz więcej w mass mediach ludzi odrażających, celowo robiących głupie miny, gestykulujących podczas mówienia jak na przyśpieszonym filmie, agresywnych, gdy chcą o czymś przekonać; jeden z drugim nie mówi: „sprzedać”, choć to jedno i to samo. Musi oglądać, monitor podsuwa niby mimochodem, wyszukiwarka nie śpi. Bezradne plastycznie obrazki satyryczne, kpiące z modnych przeciwników politycznych. Dyktatura kiczu. Mdłości. Stał się nieszczęsnym kolekcjonerem: już dwie nieuleczalne choroby. Należycie zdiagnozowane, ale co kilka tygodni trzeba sprawdzać, jak daleko posuwa się rozpad, to rozprasza. I wzmaga drażliwość towarzyszącą jednej i drugiej chorobie. Nerki. Zmiany nowotworowe krwi. Nie wiadomo, co skutkiem, a co przyczyną. Nowa diagnoza rok po ataku ostrej niewydolności nerek. – Z takimi wynikami jak pańskie ja bym już nie żył – powiedział dobry lekarz. Trzeba żyć z chorobą, ale ostatnie półtora roku to jednak za długo. Już nie bardzo do ludzi.

Tamten musiał mieć jakieś światło; krążyła wokół niego jak ćma. Powtarzała mi przecież: „jest nieczuły, materialista”, narzekała: „idzie na oślep, kierując się wolą matki”. Wpychała mnie do jakiejś nieznanej rodziny. Było mi Jej żal, gdy Ją spotkałem brzemienną. Powiedziałem: „Jesteś dzielna”. Spojrzała na mnie karcąco. Znalazła między słowami ironię. Gdy pięć lat wcześniej Jej siostra, maturzystka, w zaawansowanej ciąży stanęła do ślubu z mężczyzną, szydziła z niej w gniewie, potępiała jej samca (nigdy, przynajmniej przy mnie, nie nazywała go inaczej). Kochana. Kochana. Kochanka? „Mogę zostać twoją kochanką – powiedziała z uśmiechem – ale kiedy będę już żoną innego”. Ćwiczyła mnie, a ja w ogóle nie brałem tego poważnie; zaślepiony, nie brałem pod uwagę małżeństwa nie ze mną. Kim wtedy byłem, gdy bez żenady przyjmowałem Jej słowa: „Może rozejdziemy się kiedyś, każde z nas pójdzie inną drogą i w różne miejsca, ale przecież gdzieś musimy się jeszcze spotkać” – wypowiadane w sytuacji, gdy odprowadzałem Ją bezpiecznie dla nas, to znaczy do miejsca, którego nie mógł dostrzec, stojący w umówionym miejscu, Jej przyszły mąż. Wracałem sam, a wciąż niosły mnie na duchu Jej słowa, które wypowiedziała przed minutą: „Będę zawsze dla ciebie tą, którą znałeś”. No więc jak to? Myślę, jak jakiś wieprz, że Jej spotkania ze mną były posiłkiem jako tako strawnym, ale niezbędnym, spotkania natomiast z nim – deserem. Jakieś resztki zmielonych orzeszków, migdałów, ziarnka maku musiała potem wydłubywać wykałaczką z miejsc pomiędzy zębami. Czemu gryzę boleśnie własne palce? Zazdrość? Skąd! Widocznie zawiść. Ale czy on, Jej mąż, zna, tak jak ja znam, delikatność Jej sutków, barwę piersi? Czy z odpowiednią wrażliwością odebrał gładkość Jej bioder? Czy, kiedy spała, przyglądał się odbiciu pomarszczonej pościeli na Jej rozgrzanym policzku? A krągłość ramion? Czy potrafił czytać Jej włosy? No, bez przesady. Czytał, owszem, poradnik działkowicza. Żałosne rozrachunki. Jakie to ma znaczenie, że on wypija systematycznie codzienną porcję krzepkiej śmietany, że o takich jak ja, non stop w dymie papierosowym i żywiących się głównie herbatą, mówi: skończony człowiek? Żadne. Szanowałeś Ją, w uniesieniu poznawałeś intymne zakamarki Jej ciała, ale Jej nie posiadłeś. Pytam sam siebie o powód: czy dlatego, że Ją szanowałeś, czy z lęku przed konsekwencjami? Nie ja Ją pokochałem, lecz ten, na którego pluję, Jej mąż.

Jak zachować dla innych ślad tamtego zauroczenia? Ku przestrodze zatrzymać, rzecz jasna. Był wtedy do tego stopnia egzaltowany, że wertując jedno z najstarszych wydań Pisma Świętego w przekładzie Jakuba Wujka, w Księdze Joba zaznaczył sobie zdanie, przystające, jak mniemał opacznie, do własnej sytuacji: „Jeśli zasnę, rzekę: kiedyż wstanę? I zasię będę czekał wieczora, i będę napełnion boleści aż do mroku”. Zgasił światło, biedny Job, któremu duszno przy kaloryferze, zrzucił piżamę, nic to nie dało. „Jestem w klatce, jestem w klatce”. Kochany, groźny i znienacka wspaniałomyślny ojciec prorokował: „Życie ci jeszcze da w dupę”. Dało, tatusiu w proch obrócony. Tyle tragedii.

„Jesteś zły – nawet po roku słyszę, jak Ona mówi do mnie. – Złym jesteś człowiekiem – jak twój ojciec”. Zły, a przecież podobał Ci się uśmiech mojego ojca, odbity w lustrze westybulu Teatru Wielkiego. Skąd mogła wiedzieć, że on jest zły? Był zły, ponieważ nas śledził i wyśledził, gdy wagarując, wybraliśmy się w podróż z Krakowa. Przecież wówczas, w Warszawie, nie widziałem powodu, żeby Ją uświadamiać, że to jest uśmiech na pokaz. Żal mi było pozbawiać Ją złudzeń.

Dlaczego? Sam właśnie na złudzeniach Ją budowałeś, człowieku! Ciężar narastał, nie wytrzymał konstrukcji i figura runęła. On sam runie na drewniane stopnie schodów w swoim domu pół wieku potem. Stało się tak, że wracał z zakupami w plecaku, prawą ręką opierał się o poręcz, nagle padł na kolana, prawe na podeście półpiętra, lewe między stopniami. Spróbował się podnieść, ale to właśnie nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Od paru tygodni niepokoiły go bóle łydek, napadowe drętwienie ud. Wwlókł się jakoś, podciągając się na rękach, na swoje poddasze, w mieszkaniu, półleżąc na tapczanie, dyszał przez pół godziny, następnie dzień i noc spał i spał, dopiero tydzień potem z inicjatywy żony, która widziała, co się dzieje, powlókł się, żeby dać sobie zbadać krew. Wyniki – katastrofa. Nazajutrz wieczorem wizyta u profesora nefrologii, rano do szpitala w trybie pilnym. Może jeszcze uda się uratować to ledwo tlące się życie.

Pięćdziesiąt lat wcześniej. Jestem zdrowy, zastanawiam się, czy dziewczyna, odchodząc, zabrała ze sobą na zawsze twój talent, dywaguję na temat twórczości, odbiorców własnych wczesnych prób malarskich i literackich obarczam odpowiedzialnością za zdawkowość ocen, w myślach dochodzę nawet do progu próżności, odbijam się odeń i nie wiadomo, ile w tym jest prawdy, gdy wyjawiam, że czuję się przeceniany. Przytomnieję: otóż teraz skończyły się nawet pochlebstwa. „Gdy Ona była ze mną – co z tego, że fizycznie ileś tam kilometrów dalej – znaczyłem więcej. Także we własnych oczach”. Myślę: „tyle kłopotów sprawiłaś nieoczekiwanym odejściem”, a przecież wiedziałem, co się święci. Wiedziałem, lecz nie wierzyłem. Trzeba było sobie dać kuć pancerz. Nie było płatnerza. Kiedyś, gdyśmy żartowali, wlałem Jej w dekolt trochę wody mineralnej. Zaraz potem włożyłem tam rękę, żeby osuszyć Jej piersi. Złączenie Wenus z Neptunem – to ci dopiero kicz! Ale tak pomyślałem. W ogóle od początku nie do wybaczenia z tą wodą. Jej piersi pod bluzką były gładsze niż woda i to jest prawda, która powinna wystarczyć. Dla utrzymania równowagi. Jej włosy pachniały inaczej przy każdym spotkaniu. Napisałem kiedyś „włosy koloru hebanu”, choć nie miałem pewności. To się nazywa „na wyrost”. Noszenie po kimś starszym. Wreszcie – jakbym tylko na to czekał – doszukałem się w Jej włosach obcej nuty, wziąłem to oczywiście za zapach męskiej wody kolońskiej. Po raz pierwszy – tego się nie zapomina – uszminkowała wargi tamtego wieczoru, kiedy idąc do Niej, na podgórskie peryferie, które wtedy były jeszcze wsią, zostałem zaczepiony przez dwóch, nastawionych bojowo, tamtejszych chłopaków. Należało się wystrzegać takich spotkań, nie wiedziałem jeszcze, jak bardzo potrafią być groźni. Zaatakowali mnie jako zupełnie obcego, niepotrzebnego tu długowłosego, w świeżo wypranych jasnych spodniach i bluzie, jeden z nich kopnął, drugi niespodziewanie uderzył pięścią, nie w sam splot słoneczny, lecz tak mocno, że znalazłem się na kamienistej drodze. Wstawałem, a oni obserwowali. Nie mogli przewidzieć, że obrażenia są powierzchowne, mogli myśleć, że nie mam już sił. Z obawy, że mnie dobiją, i z poczuciem zranionej godności, zebrałem wszystkie siły i jednego z nich kopnąłem w krok. Zwijał się z bólu, uciekał niemal na czworakach. Drugiego spłoszyłem, sięgając do skórzanej raportówki zdecydowanym ruchem. Nie oglądał się za siebie podczas ucieczki. Szedłem prosto do chaty Jej babci, po raz pierwszy w życiu tak trzęsły mi się dłonie. Nie mogłem się nawet otrzepać, zresztą nie byłem jakoś utytłany. Czekała na mnie – z tą pierwszą szminką na ustach. Jak ja Ją wtedy kochałem! No jak? Gdybym aż tak kochał, natychmiast bym się zwierzył z tego, co mnie przed chwilą spotkało. Wyznałem dopiero potem, po wyjściu z kina, bo przecież tymczasem wyszliśmy normalnie z chaty, żeby tramwajem dojechać do śródmieścia.

Zanim go zdiagnozowano, nieco postawiono na nogi i zacewnikowano, usiłował, i to z pewnym powodzeniem, uczestniczyć w życiu. Przemawiał na pogrzebie w mieście odległym o dwieście kilometrów od domu, podróżował autobusami i pociągami, pisał, codziennie po trochu malował zamówiony portret. Przesiadka w sporym, zaniedbanym mieście przemysłowym; trzeba było przedostać się na inny peron, nie było innej możliwości, jak tylko przejść przez napowietrzny pomost, pokonując kilkadziesiąt stopni ażurowych schodów. To okazało się już ponad jego siły, gdyby nie oparcie, jakie ma w żonie, nie wyszedłby na górę, nogi mu się plątały, nagle owładnął nim nieznany dotychczas lęk przestrzeni, a potem, gdy już wsiadali do wagonu, mało brakowało, a wpadłby pod koła. Obiad, zjedzony po pogrzebie, wcale nie obfity, zalegał w żołądku, zdawał się kamieniem podchodzić pod gardło, gnany do toalety z napęczniałym pęcherzem, zdołał oddać tylko kilka kropel moczu. Poczuł, że zasypia w drodze z toalety do przedziału. Miał pragnienie, ale już nie mógł pić. Jedynym marzeniem był dom, tapczan; gdy wreszcie mógł się położyć, padał na posłanie, może nie jak kłoda, ale jak głaz; miał wrażenie, że to nie on pada, lecz krowa, którą on jest. Nie chciało mu się nawet czytać. Jak krowa. Za wszystko w życiu trzeba płacić.

Domorosły ginekolog, w można by tak rzec kulminacyjnym punkcie pettingu, przy wyłącznie mojej aktywności, wyczułem lub wmówiłem sobie, że jest inaczej; że, mianowicie, przestała być dziewicą. Zdołałem wybełkotać: „Ty już… ty już?”. Bez odpowiedzi. Umiejętnie odgradzała się ode mnie. Już tu Jej nie ma i nie będzie. I tak myślę o Twoich włosach w czasie teraźniejszym. Narzekasz, że kruche, że się rozdwajają, że wyglądają jak nieumyte, tłuste. Podobają mi się, gdy są rozpuszczone, a także uczesane tak, że okalają Twą twarz jak skrzydła kruka. Jesteś już jego, do niego należysz, włosy zaczesujesz gładko do góry, formujesz chyba coś w rodzaju koka; wydajesz się, bo chyba nie jesteś, strasznie poważna, a Twoja twarz wydaje mi się szersza, może i teraz jest pełniejsza. Oczy większe, jaśniejsze. Jakie to ma teraz znaczenie? Jakie? Że co? Że wstępowaliśmy do antykwariatów, zwłaszcza do tego dużego, naukowego, przy Sławkowskiej, wertowaliśmy foliały, godzinami oglądaliśmy stare ryciny, przynoszone tam na sprzedaż z wiekowych krakowskich gabinetów przez zstępnych dawnych właścicieli, a także – był rok 1969 – przez tych, którzy opuszczając kraj z paszportem w jedną stronę, byli zmuszeni do pozostawienia części swych dóbr.

Nie miał pojęcia, że po kilkudziesięciu latach wszystko to – wszystko – odzyska znaczenie. Do dziś pamięta, jak ją zachwyciła chromolitografia berlińska z reprodukcją mało znanego mistrza włoskiego baroku, przedstawiająca półakt młodego chłopca. Może by nie pamiętał, gdyby nie fakt, że wtedy, pięćdziesiąt pięć lat temu, w przededniu randki zajrzał do tego samego antykwariatu, przeglądał odbitki graficzne i miał pewność, że kiedy nazajutrz dojdzie do tego, że będą wspólnie przeglądać oferowane zbiory, ona będzie zainteresowana właśnie tym półaktem. Gdy tak się stało, wykluczył możliwość ich rozstania.

Wracała z tą nadspodziewanie tanio kupioną odbitka graficzną, a ja z heliograwiurowymi reprodukcjami Samuela Hirszenberga z cyklu o życiu Spinozy, tłoczonymi pod prasą Paulussena w Wiedniu. W ostatnim – jak się okaże – etapie naszego chimerycznego związku wyjeżdżała bardzo często, niemal dzień w dzień. Dokąd wracała? Do domu babci. Przeniosła się tam, do starożytnej chatynki na Woli Duchackiej, jeszcze wsi wówczas, z przeludnionego mieszkania rodziców, rodzeństwa i powinowatych w Nowej Hucie. Wola Duchacka już w obrębie aglomeracji, toteż grząską drogę wiejską należało nazwać: nazwano Dauna, Alfreda Dauna, rzeźbiarza. Czekałem tym razem na Jej powrót dwie, trzy godziny, ograniczając palenie i przy słabej herbacie, którą poczęstowała mnie babcia nieznosząca tytoniowego dymu. Kuchnia z radyjkiem i jasna izba. To wszystko. Na zewnątrz, na jednej z drewnianych, bielonych ścian chatynki liczne klatki z królikami, przez ścianę przenikał do mieszkania charakterystyczny zaduszek, powiedzmy, że swojski. Gościłem kilka razy w tamtym domu, tym razem było trochę inaczej. W izbie pod moją nieobecność pojawił się telewizor. Babcia włączyła, popłynęły głosy, na ekranie ruch ludzi przekazywany w szarości czerni i bieli, to po to, żeby umilić czas mnie, intruzowi, który nie czuje, że powinno się nie przeciągać wizyty. Nie siedziałem jak kołek, wpadła bowiem z wizytą krewna babci, z góry założyłem, że jest wścibska i na pytania, których zresztą było niewiele, odpowiadałem lakonicznie. W trakcie rozmów prowadzonych przez panie wyszło na jaw, że telewizor jest darem tego Jej narzeczonego, który urlop z wojska wykorzystał na zainstalowanie owego sztucznego okna na świat. Ona sama zjawiła się późnym wieczorem, rozweselona; pokazywała wszystkim wysokie buty, które kupiła w miasteczku; mówiła zbyt dużo, choć nikt Jej nie pytał o szczegóły. Nie miała przy sobie dość pieniędzy na buty, pożyczył Jej ktoś, z kim odbywała delegacyjną podróż. Dwie panie zajęły się oglądaniem nabytku: macały skórę butów, stukały w podeszwy knykciami palców. Ja z Nią wyszedłem do kuchni. Musiałem Ją do siebie przygarnąć, no, taka była w tamtej chwili. Pozwoliła na gorący pocałunek, tuliła się do mnie. Aha! Piła wcześniej – i to dużo. Przeszła do pokoju, panie nadal oglądały buty, a Ona zakrzątnęła się i wyciągnęła skądś butelkę cassis. Domyśliłem się, że – tak dbała o opinię – próbuje zatuszować swoje opilstwo. Poprosiła, bym paniom nalał, sobie i Jej także. Sama już nie piła, skinęła, żebym dyskretnie wychylił także i Jej kieliszek.

To już nie żarty. Przekroczony znacznie stan wapnia we krwi. Gdy do drzwi puka przeznaczenie, nie pora na stosowanie się do zaleceń dietetycznych. Kiedyś bardziej cackał się ze sobą.

Szczególnie wygląda duży nóż na moim stole i otwarta butelka rieslinga. Mówią: ostatnia sobota karnawału. Myślę: „Śmieszne, na siłę stwarzają okazję do zabaw”. Nie korzystałem dotychczas z żadnych narzucanych możliwości. Jakaś nawarstwiana, rzec by można, radość w głosach ludzkich, które wydobywają się z radiowego głośnika. W ostatnią sobotę karnawału spowiłem w czerń pomieszczanie, w którym przebywam. Większość boi się czerni, ale nie odczuwa do niej obrzydzenia. Chyba po prostu boją się czerni jak rytuału śmierci, bliskiego obrzędowi sadystów. Wujek Ładysław w kaplicy przyszpitalnej, ostatnie pożegnanie. Z ust zmarłego, z jego czoła i nosa Bella, jego dorosła córka, odganiała czerwcowe muchy. Wuj leżał w trumnie, w ogromnej, lecz nie przestronnej kaplicy o brudnawych ścianach, przybranej fioletem i czernią. Zapomniano usunąć na stronę wózek do przewożenia zwłok, na podłodze drażniły szczątki drucianych okularów. Obok otwartej trumny z wytwornie ubranym ciałem wuja od dłuższego podobno czasu spoczywała trumna zawierająca zwłoki niezidentyfikowanej staruszki. Ceremonia nie mogła się zacząć wskutek spóźnienia orkiestry żałobnej w pełnej gali. A pogrzeb Jej cioci Sabiny? Kondukt wychodził z chaty opodal chaty babci. Sabina padła rażona śmiertelnym atakiem na środku tej błotnistej drogi z miejską nazwą ulicy. Podczas odprowadzania ciała w stronę cmentarza podgórskiego jeden z czterech niosących trumnę pośliznął się, potknął, z trumny w okamgnieniu osunęło się wieko (nie było przybite gwoździami, bo ktoś miał pomysł, żeby raz jeszcze, już na cmentarzu, spojrzeć na piękną zmarłą) i w chwili ogólnego zamieszania trumna tak niefortunnie się pochyliła, że wypadły z niej zwłoki. Sztywne jak posąg. Piękne i makabryczne. Wdowiec często przychodził do domu Twojej babci, pamiętam. Płakał. Umarł niebawem.

Nigdy nie widział tego jej drugiego chłopaka, głównego, jak się okazało, narzeczonego. Pokazała mu, ale żeby tylko zerknął, jego fotografię w mundurze. Przestał bywać w chatynce jej babci od momentu, kiedy się tam pojawił telewizor, dar od tamtego. Tamten coraz częściej korzystał z przepustek okolicznościowych, uczestniczył w pogrzebach rodziny narzeczonej. Nie dogonisz już tego tramwaju. Zresztą, po co. Teraz, u schyłku, z mętami przed oczyma, trzeba spojrzeć przez lupę na tamto pasmo błędów.

Czy przychodziła wciąż jeszcze do mnie tylko po to, żeby w końcu zapytać: „Czy mogę być jego żoną, wziąć z nim ślub?”

„Tak” – odpowiedziałem natychmiast. Dużo musiało Ją kosztować zadanie mi tamtego pytania. Po moim „Tak” zamilkła, zgaszona, już wtedy wiedziałem, że to zepsuje efekt, ale dodałem: „No, jeśli tego tak bardzo chcesz”.

„Nie chcę, ale muszę”.

„Muszę” zaakcentowała dobitnie, wtedy natychmiast uchwyciłem się koła ratunkowego z gotową formułką: „aha, mówi o tym, że gdy za niego wyjdzie, skończą się mdłe wieczory w zaśmierdłej chatynce z jedyną ewentualnością powrotu do zatłoczonego mieszkania rodziców”, po chwili jednak oprzytomniałem, spostrzegłszy Jej zaokrąglony pod swetrem brzuch. Nie widzieliśmy się prawie dwa miesiące, w wakacje pracowałem nad morzem jako jeden z pomocników scenografa na słynnym festiwalu młodzieży artystycznej, zetknąłem się z aktorami awangardowych teatrów oraz z wokalistami i kabareciarzami niezależnymi, rodzinnie związanymi lub skoligaconymi z obozem władzy, wróciłem z dobrym zarobkiem, potem komuś pomogłem, ktoś mnie oszukał, wróciłem do normalności. Spotkałem Ją dopiero – niejako oficjalnie – na wielkim zlocie z okazji jubileuszu naszej elitarnej uczelni. Wszyscy wokół szeptali, że ona jest w ciąży. Mogłem zamknąć oczy, a i tak musiałbym się dowiedzieć. Żeby nie patrzeć na brzuch, spojrzałem na Jej dłonie. Złota obrączka. Bystra, upomniała mnie z półuśmiechem: „Ciszej!”. Nie miałem zamiaru krzyczeć. Byłem przygotowany, zresztą nie czułem się samotny, wciąż dawała mi wyraźną nadzieję na zadzierzgnięcie więzi Maria, którą na festiwalu wyciągnąłem z tarapatów. Więź była poluzowana, ale mniejsza o to. Teraz przecież Ona, z Nią mogłem być przez cały dzień po dwóch miesiącach rozłąki. Potem odprowadziłem Ją do tramwaju – była w takiej miłej czapeczce z daszkiem – pojechała, żeby wrócić, do tego męża, do teściowej, do garów, jak mówiła ze wzgardą, do talerzy. Nawet talerze Jej zawadzały. Wróciłem do sali bankietowej słynnego, nowoczesnego hotelu, do sław, które kiedyś ukończyły naszą uczelnię, i do koleżeństwa, do całej tej aury nadinterpretacji i plotek.

Trudno się wchodzi w życie, gdy przez pierwsze dwadzieścia lat nie trzeba było walczyć o byt, o swoje miejsce w stadzie, tak jak od chłopięcości walczyli koledzy ze wsi albo z ubogich, wielodzietnych rodzin robotniczych. Rozpamiętuje tamten czas natykania się na czyjeś łokcie właśnie teraz, kiedy tak trudno i nieswojo mu wyjść z życia. Budzi się rano bez śladu świeżości, jest tak rozbity jak dawniej po dwóch dniach nocnych dyżurów i dziennej pracy. Podjęcie decyzji, czy otworzyć zeszyt, czy zamknąć słoik, nie wydaje się, lecz jest ponad siły.

Czego wtedy jeszcze chciała ode mnie? Podczas tamtego rautu rozgadała się, opowiedziała o swoim ślubie, informując, że się odbył w połowie września. Podała dokładną datę. Ni z gruszki, ni z pietruszki:

– Czy myślałeś wtedy o mnie?

Domyśliłem się szybko, chodziło o telepatię, która, jako zjawisko tajemne, od dawna Ją ciekawiła. Błądziłem w myślach, nawet obliczałem na palcach.

– Wiem już – oznajmiłem – czas Twojego wesela przypadł na czas mojej męki, nie męki, ale na pewno niemożliwego do opanowania drżenia. Działo się to podczas jednego z seansów orgii szaleństwa u Aldony. Orgie szaleństwa miały tradycję i kontynuację, ale ja spędziłem tam sobotę i niedzielę pierwszy i ostatni raz. Maria, która mnie sobie wyszukała na nadmorskim festiwalu i której zapewniłem tam pracę w naszym zespole oraz dach nad głową, a potem, dzięki interwencji u wybitnego malarza i profesora, przeniesienie z prowincjonalnej uczelni plastycznej na naszą Akademię, rozpaczliwie szukała mieszkania w Krakowie. Zniechęceni kiepskimi adresami, postanowiliśmy odetchnąć. Aldona raz w miesiącu urządzała orgie szaleństwa. Skorzystaliśmy skwapliwie z zaproszenia: moja znajoma Jola, Maria, od niedawna nieodstępujący jej Paź (bo z fryzurą na pazia), Jan, Jerzy i Toni. Byłem wtedy w takiej małej rozpaczy: Ty zdecydowanie odchodziłaś ode mnie, Marię odbierał mi Paź. Dotarliśmy do Aldony przed północą. Piękna, stara, zaniedbana willa na peryferiach najdroższej dzielnicy Krakowa. Dużo pokoi, dużo muzyki, dużo żarcia, dużo czystej wódki. W amfiladowych wnętrzach liczne łóżka nakryte to kapą, to futrem. Każdemu wedle potrzeb – brzmiało hasło. Maria oficjalnie przyszła ze mną, ale gdy wypiła kilka kieliszków wódki (i ja nie pomijałem kolejek), miejsce przy niej zajął Paź, w ogóle niepijący. Nad morzem po winie uciekała. Sądziłem, że w Krakowie po wódce będzie inaczej. Zaczęło się jednak, wybiegłem za nią prosto w nieznaną ciemność. Krzyczała, bym się odczepił, dogoniłem ją, rzuciła we mnie sandałami. Zawsze uciekała boso, rytuał. Szarpanina już na słabo oświetlonej ulicy. Przybiegł za nami Paź, nie słyszałem jego kroków, ale nagle spostrzegłem dobry uśmiech na twarzy Marii, rozwścieczonej dotychczas i półprzytomnej z gniewu spotęgowanego wypitką. Uśmiechała się otóż do Pazia. Paź jeszcze nie miał czelności, by dotknąć jej ramienia, więc to ja, niemal siłą, doprowadziłem ją do domu Aldony. Paź jak cień nie odstępował Marii. Tak mi doskwierały jej wariackie poalkoholowe ucieczki, że dałem spokój, tym samym powierzając wierzgającą opiece Pazia. Przez resztę nocy nie wychodziłem z obszernej kuchni, gdzie z moimi rozmownymi kompanami trochę jeszcze piłem, potem już tylko barszcz, który był bardzo dobry, czysty, chyba ze świeżych buraków, nie instant. O świcie herbata i wspólnie z Janem i Jerzym penetracje popielniczek i kątów w poszukiwaniu bodaj niedopałka. Toni poszedł szukać papierosów po pokojach, wrócił z wiadomością, że zobaczył żywy, a właściwie półżywy obraz Jacka Malczewskiego Śmierć Ellenai, to oczywiście na łożu pokrytym futrem scena z Paziem siedzącym u boku omdlewającej Marii.

Straty, także wskutek kradzieży z włamaniem, braki. Przywykł do opustoszenia, złapał się na tym, kiedy spostrzegł, że zwłaszcza za białego dnia wytrąca go z równowagi głos bliskiej, pomocnej istoty, miłe wezwanie do aktywności. Siedzi jak kamień na poły wkopany w ziemię. Czuje się coraz gorzej, głowa pęcznieje od środka, za uszami rozpalają się ogniki bólu, suche trzaski w uszach potęgują tę irracjonalną z pozoru beznadziejność. Stopniowo wygasa potrzeba ruchu, tymczasem próby spoczynku wiążą się z coraz bardziej wyrafinowanymi przeszkodami: napadowe swędzenie skóry, drętwienie palca, drżenie łydek, uczucie, że jest torturowany przez niewidzialną siłę; coś usiłuje mu wbić tępe gwoździe w lędźwie, gdy wreszcie zasypia, usta się otwierają i gęsta ślina wypływa na poduszkę. Pół wieku temu, po miernych bądź co bądź doświadczeniach z młodymi kobietami, kiedy przecież to on je zostawiał, przyglądając się leniwie, jak każda z nich odchodzi do innego, poszedł na kolejną łatwiznę, upatrzywszy sobie wrogów wśród filistrów. Usprawiedliwiał swą życiową rozlazłość jakąś własną innością; mniemał, że stoi wyżej niż ci, którzy siorbią niedzielną zupę w dusznych od sosów mieszkaniach, którzy siedzą przed telewizorem, zapadając w drzemkę podczas pamięciowego liczenia pieniędzy, którzy – myślał – są bliscy temu jej mężowi, a przy tym mężu jej samej grozi wniknięcie w tłum, szary w dni powszednie, rozkrzyczany uroczyście i pokolorowany w niedziele. Dawał się okraść, przechadzał się w tych psychicznych łachmanach krokiem arystokraty ducha.

Ostatni dzień kwietnia. Czekając na tramwaj, stoję bez płaszcza pod strugami deszczu. Mieszkańcy naszego miasta, również oczekujący, ale schronieni pod daszkiem, wskazują palcami – a ja to widzę – na mnie. Różne twarze; oburzeni, groźni, współczujący, złośliwie uśmiechnięci. A mnie jest obojętne, że za kwadrans kompletnie przemoczony wejdę do pracowni. Wiosenna ulewa sprawia mi pewną przyjemność, jest widocznie porównywalna z rozkoszą i dlatego wysunięte ramiona i palce obserwujących wskazują na mnie jak na kogoś, kto w biały dzień, nagi, doznaje wzwodu. Tak, oni czekają na wytrysk. Napisałaś do mnie w ostatnim liście: „Dziwnym trafem nagle znikło z mojego pokoju wiele przedmiotów, które dostawałam od ciebie. Okropnie jest mi źle i nie mogę się otrząsnąć, taka mnie przykrość spotkała”.

Ten narzeczony jednym zdecydowanym ruchem odciął ładunek z balastem, uzdrowił aurę, popchnął na właściwe tory ślamazarnie dotychczas ciągnącą się akcję. Zuch. Nie ma już o czym mówić. Od tamtego momentu ona mogłaby sobie być nawet za ścianą, ale dla niego przestało to mieć znaczenie. Jego konkurent, porządny mąż, rozpieprzył wymyślną alegorię bliskości w oddaleniu, wyrzucił to, co go mierziło podobnie jak alegoryczna kompozycja, kopia barokowego obrazu małego włoskiego mistrza, okazałego płótna, które on – umierający, bo po roku przeżywania szpitalnych udręk teraz pozostał z własnej woli poza opieką medyczną – przed półwieczem malował tylko dla niej, ukryty nocą w stuletnich zabudowaniach na tyłach cementowni, gdzie dawniej miały mieszkania nauczycielki fabrykanckich dzieci. A jednak węzeł. Nie do wiary.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.