01/2022

Piotr Kępiński

Niecały czas

Ta poezja ciągle rośnie. Rozkwita. Narastając na własnych wersach, potęguje wrażenie chaosu, kiedy tak naprawdę jest perfekcyjną siecią, która jak sonet trzyma wszystko w ryzach i znaczeniach albo raczej w anty-znaczeniach. Bo wiersze Macieja Meleckiego mają to do siebie, że będąc w formie, ową formę jednocześnie „rozjeżdżają”, tratują, nicują, nadając nowe imiona starym treściom.

Nie ma tutaj szybkich puent, które olśniewają. Brak szybkiego montażu i kolaży charakterystycznych dla ponowoczesnej twórczości. Melecki w swoich książkach ucieka od schematów, jednocześnie korzystając z nich. Do teraźniejszości przykłada przecież trafaret klasycznej miary. Komponując metafory, stara się nie pamiętać o historii literatury i przeszłości. Ale słuchając tych wierszy, a nawet na nie patrząc, widzimy, że chodzi mu o coś więcej, bo teksty te są zawieszone pomiędzy anty-Miłoszem, Różewiczem i Przybosiem. Wokół wieje pustką, owszem. Niemniej wszystkie te wiersze noszą znamię. Gadają i milczą. No, może bardziej gadają…

Bo teksty Macieja Meleckiego, które w momencie debiutu i w chwilę później były bardziej skondensowane, z czasem zmieniły się w jeden niekończący się poemat. Widać to jak na dłoni w Trasie progu, czyli w wierszach wybranych poety z lat 1995–2020. Niemniej jednak to, co się nie zmieniło w tej twórczości (albo raczej zmieniło się nieznacznie), to tematyka. Ona zawsze oscylowała wokół przedmiotu, który zastąpił metafizykę. W ten przedmiot, jak w przepisowo uziemiony dom, uderzają pioruny. Czujemy wtedy energię, ale skąd ona pochodzi? Jak się nazywa?

Taka metaforyczna sytuacja „trwa” w tej poezji od samego początku do dzisiaj. Melecki wchodzi w przestrzeń, dotyka, relacjonuje rozpad, na zimno. Obchodzi blokowiska, widzi „rzędy ociemniałych samochodów”, widzi miasto jako ciało i całość, widzi świat jako język i miąższ, ma świadomość tego, że niczego nie sklei, ale próbuje zrozumieć przestrzeń, budując ją w wierszach niejako na nowo, z przedmiotów, które są mu dostępne.

Jego poematy przypominają obrazy Rafała Bujnowskiego, na których z szarości wynika coś więcej niż tylko szarość. Nie ma niepotrzebnych westchnień. Jest trzeźwa ocena rzeczywistości. Ale ona sama bywa z lekka rozmazana.

Czyli świat jest, a jednocześnie go nie ma. Są rzeczy potrzebne do przeżycia, są słowa potrzebne do pisania, jest cień i zwyczajne rytuały, czasami nie do zniesienia.

Czy rację miał Jarosław Klejnocki, określając – kiedyś, dawno temu – tę poezję mianem „banalizmu elegijnego”? Czy należy Melecki (wraz z innymi przedstawicielami grupy „Na dziko”) do „śląskiej szkoły poezji życia”?

Wydaje się, że to tylko stemple sprzed lat, wyblakłe nieco. Krytycy je postawili, a poeci stemple ominęli tak zręcznie, że dzisiaj stoją one na setnym kilometrze od jakiegokolwiek znaczenia.

Trafnie pisał o twórczości autora Przesteru Krzysztof Siwczyk: „Wiersze Meleckiego są wyraźnie naznaczone wiedzą rozpadu. Dalekie od bezpośredniej, konfesyjnej wypowiedzi, w ścieśnionych i skłębionych frazach zawierają opowieść o nieustannie zmiennym i do cna sfragmentyzowanym świecie wewnętrznych i zewnętrznych wglądów w okalającą otchłanność, upostaciowioną licznymi powidokami, widmami i groteskowymi marami. Najdrobniejsza szansa na pochwytność jakichkolwiek stabilnych miar czy punktów odniesienia wobec pochyłości losu lub płynnego stąpania po wyboistej drodze jest częstokroć kwestionowana lub niwelowana w oku podejrzenia. Wiersze Meleckiego są prędkimi zmianami planów wypowiedzi, rzutami samoznoszących się kości wizji – wspomaganymi wiązkami metafor – których jedynym celem jest podążanie po manowcach nachodzących na siebie tematyk, z których to zaś wyłania się widlasty tor spadku”.

Albo zjazd windą w głąb czeluści, w której nie ma żadnej elegijności, jest tylko czeluść i frazy, które do tej pory brzmiały miło i sympatycznie, nawet jeżeli traktowały o końcu świata, teraz zaś są szorstkie i szare jak czeluść.

„Innego końca życia nie będzie, w dzień radosnego gwaru rozpyli cię szum / Szarego gruzu wieści, dotknie patyk podejrzenia, zeskrobie szpachla jak z szyby/ Szron”.

W wierszu Inwersje Melecki zręcznie anty‑miłoszuje. Rozmazuje czekoladę i mus wiśniowy autora Gucia zaczarowanego na twardej powierzchni. Bawi się współbrzmieniami, to prawda. Niemniej, rozpychając wers, ucieka od piosenkowej powagi/nie-powagi. Wiersz ten ma boleć i wciskać się do nosa jak kurz. Ma nas inhalować nihilizmem i zapachem tego, co zawsze mamy pod ręką – czyli końcem świata, życia, końcem wszystkiego. Kolory są przytłumione, jak zawsze. Ton poważny. Brak tu cienia humoru czy ironii. Jest przejmująca praca słów, które mielą znaczenia, rozbijają je w drobny mak.

Poezja Meleckiego bywa sensualna, podobnie zresztą jak twórczość Miłosza. Tyle że wchodzenie w świat autora Przesteru zawsze musi skończyć się klęską, bo nie sposób nabrać oddechu.

U Miłosza (w Piosence o końcu świata) nawet koniec świata, dzień ostateczny jest czasem słonecznym, pełnym świeżego powietrza: „Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji, / Rybak naprawia błyszczącą sieć”. Barwy są jasne, wesołe, niemal bajkowe albo jak z czytanki dla mało rozgarniętych dzieci, wszystko jest jeszcze na swoim miejscu, tak jakby na swoim miejscu zawsze miałby być humor i beztroska, wróble czepiające się rynny albo skaczące delfiny. Owszem, pijak zasypia, ale „na brzegu trawnika”, nie w rowie, kobiety idą polem, ale „pod parasolkami”. Chciałoby się powiedzieć: przecież takiego świata nie ma, a skoro go nie ma, to przecież nie może się skończyć. On może tylko trwać jak czas leżących na ziemi nasyconych bohaterów obrazu Pietera Breugla Kraina szczęśliwości.

Obrazy Miłosza prawie zawsze wędrują z dołu do góry. Bo to „góra” jest miejscem naszego przeznaczenia, naszego końca. Wędrujemy z jasnej ziemi do jasnego nieba.

U Meleckiego wszechobecny jest cień i ruch ku dołowi.

„Ktokolwiek / Widział, nie widział nigdy do końca, bowiem do końca nie da się, gdzie indziej niż w dół, dojść”.

Świat w wierszach autora Bezgruntu roztapia się, rozprasza albo zanika, a czas jest „wklęsły”, bo kres już przecież nastąpił: „Obchodzimy pierwszą rocznicę końca świata”. Dlatego żyjemy, ale nie w pełni, tylko w części. Jesteśmy, nieustająco, świadkami przesileń i permanentnych epilogów, bo „Ostatni wyrzut światła trwa nieprzerwanie”. Nosimy w sobie „rzadko ujawnianą przed kimś krawędź”, czyli poruszamy się w ramach, ale jednocześnie przekraczamy granice, rysujemy linie, które czasami są najważniejsze w życiu, czasami zaś po prostu niezauważalne. Sam tytuł wyboru wierszy Meleckiego – Trasa progu – jest znaczący.

Pisząc o tomie Przester, Marcin Orliński świetnie wychwycił owe niuanse: „Melecki kreśli rozmaite linie demarkacyjne, opowiada o różnych końcach, krańcach, dnach, liniach, przecięciach, pasmach, brzegach, krawędziach, osiach, i promieniach. Nie chodzi tu chyba jednak o wyznaczenie rzeczom nowych ram – raczej o ustanawianie arbitralnych podziałów, które zaistnieją po to tylko, by zaraz mogły zostać przekroczone. Zupełny chaos? Nie. Raczej próba odpowiedzi na najbardziej podstawowe pytania: jak działa pamięć? Na czym polega myślenie? Jaka jest relacja między myślą i obrazem? I co właściwie za nas myśli?”.

Prawdopodobnie z tego właśnie powodu prawie wszystkie (zazwyczaj późniejsze) wiersze Meleckiego sterują nieubłaganie w kierunku przypowieści, eseju, szkicu filozoficznego, który ma nam przetłumaczyć znaczenie nocy i mroku na język, w którym żyjemy. Bo przecież manewrujemy w próżni, a ciemność „tuszuje” wszystko. Poruszamy się po omacku. Świeci się tylko ciało. Innego jasnego ogniska nie ma.

Dlatego z części czasu, z niepełnych zdań i słów trzeba wyłuskać to, co może do nas mówić. Melecki wykonuje tę pracę. Nie demonizując ani nie stawiając nikogo na piedestale. Bo piedestał nie istnieje. Istnieje tylko „niecały czas”.

Maciej Melecki: Trasa progu. Wybór wierszy (1995–2020).
Posłowie Krzysztof Siwczyk,
Instytut Mikołowski,
Mikołów 2020, s. 194.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.