Nie umiałem żyć. A przecież powinienem był sobie przypomnieć, jak wchodziłem do literatury. Kto mnie wprowadzał na salony. Kto wiedział, że nie ma innego sposobu, jak tylko antyszambrować, przeskakując etapy, które inni musieli przełazić przez pół życia, wyczerpując się i zostawiając po drodze talent. Wprowadzali mnie ci, którzy przeżyli totalitaryzmy i teraz mieli się w miarę nieźle w małej stabilizacji.
– O, pan napisał powieść! Ooo, pójdziemy do takiego inżyniera!
– Do kogo, panie profesorze?
– Zobaczy pan, he‑he! W środku Krakowa i pod samym niebem! Pójdziemy tam razem w środę w nocy. On przyjmuje w środy. Tylko niech pan nie zapomni wziąć kopii maszynopisu!
Stało się. Po wizycie u artysty malarza – który był również inżynierem ceramikiem i garnki lepił – kiedy wychodziłem o świcie ze strychu, gdzie mieszkał, nie tyle zrozumiałem, ile poczułem, że nie jestem człowiekiem z ulicy. Już czy w ogóle?
Artysta malarz i ceramik przedstawił mi się szybko, z uśmiechem. Usłyszałem: – Tutka. – Zapachniało, znaczy, literaturą. Pewnie chciałem usłyszeć „Tutka”, wejść bezpiecznie w świat już wykreowany przez Jerzego Szaniawskiego, przez tych, którzy dalej kreowali jego świat. Malarz nazywał się jednak Dutka. Po przejrzeniu maszynopisu mojej powieści Aż do odejścia nocy dał to do lektury poecie i prozaikowi Janowi Bolesławowi Ożogowi, wybitnemu autentyście, który przyjaźnił się z partnerką Dutki, świetną skrzypaczką Halszką Podgórską. Wszystko to trochę trwało, bo zanim Ożóg uporał się z lekturą powieści, żeby ją nazwać publicznie znakomitą prozą kreacyjną, Leszek Dutka z Halszką zdążyli się przenieść z pracowni bez wygód, niemal pod gołym niebem (kapało z dachu, podstawiano blaszane miednice) do zastępczej pracowni, niewielkiej, ale z wszystkimi wygodami, a przede wszystkim z ubikacją i łazienką, bliżej Wisły, nieco tylko dalej od Rynku Głównego. I tam dał się zaprosić Jan Bolesław Ożóg. Nie pił, jadł tylko Leszkowy barszczyk czerwony z kiełbasą, naznaczył mnie na pisarza w obecności gospodarzy i wielkich drzeworytników Stanisława Wójtowicza oraz Jerzego Panka. Po tych rekomendacjach mogłem już posłać maszynopis do Michała Sprusińskiego.
Po entuzjastycznym liście od wytrawnego krytyka i wrażliwego a mocnego poety, już w pociągu, kiedy jechałem na jego zaproszenie z Krakowa do Warszawy, byłem innym człowiekiem niż ten, który przed dwoma tygodniami wchodził do pracowni Dutki, żeby się poddać osądowi Ożoga.
W tym, co pisałem, byłem sobą, ale chłodnym i mrocznym. Teraz, na tle krakowskiej wiosny i warszawskiej weduty ulicy Wiejskiej, odczuwałem zapach powietrza, ciepło słońca na murach i na nowiutkich liściach, o dziwo, czułem także własną świeżość. W dwudziestym pierwszym roku życia najwyższy czas.
– A Leszek? – spytałem.
– Nno, nie bardzo.
– Ale co…? – próbowałem wybadać, już obolały psychicznie.
– A, taki jakiś, no wiesz, sepetlawy.
Oto minęła godzina druga w nocy, a spośród gości pozostała tylko Kutasa i ja. Kutasą nazywałem sobie w myślach młodą panią, dzielną zapewne i upartą, która trwała w tajnym związku z żonatym i domowym artystą malarzem. Żona malarza miała nie poznać tajemnicy Poliszynela, co źle wpływało na wizerunek Kutasy, ot, lewizny malarza. A ona pragnęła ułożyć sobie z nim życie. Kutasa, kobieta ładna i zgrabna, nie była urocza. Przeciwnie: dążenie do jednego, jedynego celu: rozbicia rodziny malarza i ujarzmienia jego samego widoczne było w każdym jej ruchu i spojrzeniu, przy całej pazerności wydawała się przeto nieprzyjemnie spłoszona. Niewiele miała ponadto do powiedzenia od siebie, rzygać się chciało na jej frazesy.
Lecz moje nieujawniane niechęci nigdy nie wytłumaczą chamstwa, jakim się wykazałem w środku tamtej zimowej nocy, kiedy wobec gospodarzy odniosłem się negatywnie do prośby pani Kutasy, która nie doczekawszy się obiecanego nadejścia malarza, liczyła na to, że ją odprowadzę do domu. Byłem do tego stopnia rozpuszczony, że kiedy sobie wyobraziłem łażenie w nocy z tą nieciekawą dla mnie kobietą, oczekiwanie z nią na nocny tramwaj, a w końcu odprowadzanie jej na krańce rozbudowującego się miasta, a także obleśny uśmiech tego jej lękliwego malarza, odpowiedziałem lakonicznie: – Nie odprowadzę pani.
Niewyraźne śmieszki gospodarzy. Wtedy miałem wrażenie, że aprobujące mój wyskok. Pani Kutasa wyszła w czarną mroźną noc. Leszek zrobił mi jeszcze kawy, Halszka wyjątkowo nie była skłonna do rozpatrywania zagadnień abstrakcyjnej natury, usadowiłem się wygodniej w cieple na starej ludowej ławie, nagle niewidoczna postać uderzyła mnie dużą dłonią jednocześnie w kark i w potylicę i wiadomo już było, że musiałbym być potworem, gdybym nie wyszedł. Albo człowiekiem w ołowiu.
Okrutnik? Może. Może w pełnym sensie. Młody i wolny.
„Drogi przyjacielu, zazdroszczę Ci młodości!” – napisał w dedykacji na katalogu indywidualnej wystawy swojego malarstwa wielki artysta Eugeniusz Mucha.
Był to czas, kiedy nie nadwerężałem młodości i wolności nadmiernym wykorzystywaniem tych fizycznych i duchowych precjozów.
Ostro się wziąłem do autodestrukcyjnej roboty dopiero po 1976 roku, kiedy cudem wyszedłem z nagłej choroby, jej następstw i komplikacji. Przemóc słabość. Przemóc nerwobóle przeszywające pokrojoną klatkę piersiową. Przemóc skrępowanie z powodu blizn. Uświadomienie sobie kruchości życia pozwoliło mi (czy nakazało?) odważnie korzystać z tego życia uroków. Uroków, myślałem. Fizyczne kontakty z kobietami stały się dla mnie drugą, obok literatury, pasją. Wtedy dobrze – bo po napisaniu pięciu książek i wydaniu czterech moja proza zaczynała usychać. Z braku soków? Nie wiem. Kobiety? Wolna miłość vulgo rozpusta? Może i też. Ale najważniejszym punktem mającym oddzielić pierwszy etap mojego pisania prozy od drugiego, który okaże się mniej kreacyjny, bardziej realistyczny z obecnością ducha, okaże się gejzer poezji. Nie żartuję. Korytarz wybuchł niespodziewanie. Jaka trudna poezja. Jaka łatwa w lekturze.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]