2/2025

Karol Maliszewski

„niech przywróci mi wzrok słuch i mowę”

Spowszedniały wieści z Ukrainy. Już z takim samozaparciem nie rzucam się do telewizora, nie przeżywam każdego dnia cierpienia sąsiadów, nie dokładam się ochoczo do następnej zbiórki. Myśli się o nich i współczuje, ale jakby w zwolnionym tempie. I nagle w tym marazmie książka znów podgrzewająca pierwsze emocje, książka jak wystrzał, nowy zbiór wierszy Jakuba Pszoniaka Karnister. Rzecz w dwójnasób trudna. Po pierwsze ma się wyrzuty sumienia, że tak szybko przeszło się do porządku dziennego nad czyjąś tragedią. Po drugie na początku niewiele rozumie się z tych wierszy, tak bardzo są zagrzebane w nieprzyjemnej obcości. Jakże nam się zohydził język rosyjski, a tu go wszędzie pełno. Wiele wierszy powstało z wykorzystaniem aluzji do rosyjskiej kultury. Trudne jest doszukiwanie się w tym jakiegoś sensu. Trzeba mieć dużą wiedzę wstępną, żeby tę książkę w pełni zrozumieć. Autor w tej kwestii wiedzę ma ogromną, może nawet kryje się za nią jakaś mroczna fascynacja, lecz nigdy nie zapomina, że ta kultura, i stojąca za nią ideologia, jest przede wszystkim źródłem cierpień. Ponadto w czasie pisania wierszy wchodzących w skład Karnistra tłumaczył poezję ukraińską, w tym także tę związaną z wojną i okupacją. Głębia spojrzenia bierze się tu z dwóch perspektyw: ukraińskiej i rosyjskiej. Nie zapominajmy o trzeciej, skoro to wszystko zapisano w języku polskim.

Niepokoją cyfry użyte jako klucze kompozycyjne tomu. Od jednego do trzech są językowo wspólne – dla ukraińskiego i rosyjskiego. Cztery już się wyraźnie różni. I tu jest ono rosyjskie. Przeraziło mnie, bo jest złowrogie i puste, za nim nie ma żadnych wierszy, opowieść urywa się gwałtownie. Ostatnie słowo będzie należeć do Rosjan? Po nim już nic? Mam nadzieję, że nie. Dlatego napisałem wcześniej, że książka jest trudna. Nie chodzi tylko o słowa, zwroty i fakty zmuszające nas do zaglądania raz po raz do słownika czy wyszukiwarki. Trud lektury ma coś ze wstrząsu poznawczego (tak wiele nagromadzono tu makabrycznych dowodów rosyjskiego okrucieństwa), jednak niepokój i ból pojawiają się, gdy próbujemy zrozumieć całość, usiłujemy wyobrazić sobie, co będzie dalej ze światem, z nami, z tą częścią Europy. W tym kontekście słowa „w przededniu jutra opłakuję wczoraj” wcale nie pomagają. Jednak autor nie miał intencji napisania poradnika o tym, jak sobie radzić z traumą i stresem, nie uprawia wierszem narodowej psychoterapii. Wręcz odwrotnie: porusza, wstrząsa, budzi. Zmusza do trudu osobistego zorientowania się w świecie rozmydlonym i usłużnie oswojonym przez medialne przekazy. Istotę konfliktu etycznego sprowadza do wnętrza odbiorcy – czytelnik ma rozstrzygnąć spór i stanąć po stronie określonych wartości. Książki trudne po to są, żeby wyrwać nas chociaż na chwilę ze strefy komfortu; ta wojna toczona gdzieś tam, rozgrywa się w nas tu i teraz, nawet gdy ją zagłuszamy i umieszczamy na półce jako rzecz już odbębnioną, przeczytaną. Pszoniak niczego nie odłożył, dzień po dniu czyta wojnę i stojącą za nią imperialną, ludobójczą kulturę, analizuje, wyciąga wnioski i ma odwagę stanąć po stronie zaprzepaszczonego dobra, sprzedanej miłości i pozornie zhańbionej nadziei. Chociaż tak usiłuje towarzyszyć Ukraińcom w udręce, służyć sprawie międzyludzkiej solidarności. Zachęca innych do odnowienia w sobie czujności i empatii. Zło nie może powszednieć.

Zanim zaczyna się mrożące krew w żyłach odliczanie (odin, dwa, tri) – przy którym przypomina się Anatolij Kaszpirowski, jego metody „łudzenia” i „usypiania” – mamy cztery wiersze przygotowujące do odbioru kakofonicznej treści, złożonej z nakładających się na siebie propagandowych komunikatów rosyjskich zderzanych z faktami przedstawianymi przez Ukraińców. Te wstępne utwory wydają mi się ważne z tego względu, że autor podejmuje w nich próbę ustawienia języka, który byłby w stanie brzmieć wiarygodnie w obliczu stałego przekraczania przez Rosjan norm świata cywilizowanego. Jak więc pozostawać w pewnej kulturze wyrażania prawdy, jeśli obiekt opisu, wraz ze swoimi zbrodniami, świadomie ulokował się poza tą kulturą? Dlatego utwory otwierające tom problematyzują kwestię wyrażania i tylko na pozór wydają się autoteliczne. Nie chodzi o jakiś nowy lingwizm, który wojny i cierpienia sprowadzałby do gry słów, to raczej studium sprawności i sprawczości języka stojącego wobec niewyobrażalnego i niewyrażalnego. Tak rozumiem sens słów, które „mówią same siebie”, i choć przyśniły się tylko, to dotyczą jawy, jej istotnej treści. Wobec „dosłowności” słów Bóg funkcjonuje jak metafora. O tym traktuje wiersz otwierający książkę. A drugi dopowiada i pogłębia senne widzenie stające się zasadą jawy, ukrytym rdzeniem okrutnej rzeczywistości. Sytuacja, w której „wszystkie litery piszą się jednocześnie”, jest trudna do wyobrażenia. Tak dzieje się wówczas, gdy mamy do czynienia z rzeczywistością, w której nagle i bez pardonu wszystko staje się naraz, to znaczy wówczas, gdy historia przyśpiesza i wyostrza wartości oraz ich łamiące się znaczenia. Tak autor uzasadnia gorączkowość i „bełkotliwość” wierszy szukających sposobów na przekonanie odbiorcy, że załamał się dobrze mu znany świat trwałych odniesień między znakiem a znaczeniem. W szaleństwie nakładających się pasm przekazu, głosów płynących z różnych kanałów informacji, rzeczywiście odzywa się ta wysłowiona na początku prawda: „język mówił język / się mówiło się”.

Semiotyczny chaos uwydatnia świadome i celowe rozmijanie się z prawdą, charakterystyczne dla języka demagogii i manipulacji. Język rosyjskiej propagandy w niektórych wierszach staje się materiałem, z którego wydobywa się dodatkową emocję, napięcie i nowe znaczenie. Rzekłbym nawet: materiałem wybuchowym – tyle w tych tekstach pasji i wściekłości. I to do tego stopnia, że wiersze jako konstrukcje wydają się niezgrabne, ciężkie, „puszczone”, mylące tropy i rytmy, wdające się w jakieś przypadkowe rymy. Jak pisać „ładne” wiersze po Buczy? Oto pytanie, które nagle – tyle lat po Theodorze Adornie i Tadeuszu Różewiczu – staje przed oczami. Więc nie ma tu niczego estetycznego, nie ma konsolacji i wytchnienia. Jest grad słów bombardujących bez litości, przeraźliwe eufonie, zgrzytliwe aliteracje. W języku rozpętano burzę, która ma świadczyć o zaburzonej i okrutnej rzeczywistości. Autor chce powiedzieć i pokazać, że dzieło sztuki w sytuacjach granicznych nie ma prawa niczego tuszować i sztukować, nie powinno przygotowywać gruntu pod udaną i harmonijną mediację, a raczej – ocierając się o szaleństwo logorei – ma rozsierdzać, irytować kalekim transferem, upadłym gestem racjonalnej i klarownej komunikacji. Z serii szumów zaserwowanych przez Pszoniaka mamy sobie coś wyłowić. Każdy to, co potrafi i na co jest czuły. Można, na przykład, dostrzec ślady sponiewieranego romantyzmu, bo mamy Redutę OrdonaRomantyczność. Ta nowa Reduta Ordona staje się wiele razy powtórzoną strzelistą inkantacją „idź w chuj”, zakończoną puentą w języku oryginału, sławnym w mediach sloganem, polecającym rosyjskiemu okrętowi wojennemu to, co wyżej. Natomiast echa Romantyczności pobrzmiewają („słuchaj dzieweczko – ona nie słucha / to dzień czarny to miasteczko”) w wierszu Bucza, lecz są przepuszczone przez filtr, jaki swego czasu podsunął poezji romantycznej i wojennej Władysław Broniewski. Choćby w utworze o prowokacyjnym tytule Ballady i romanse. W tekście Pszoniaka Ryfka z tego wiersza nie biega po miasteczku, lecz leży naga w gruzach obok innych, wymienionych w długiej litanii, osób. Nie jest Żydówką, a Ukrainką. I nie ma trzynastu lat, lecz dziewięćdziesiąt. Tak jakby wciąż trwała ta sama wojna, a tylko zmieniały się – na coraz nowocześniejsze – czołgi, rakiety i samoloty. Okrucieństwo, które wydawało się już zamknięte, przepracowane, omówione w setkach filmów, powieści, wierszy i filozoficznych dzieł, ma się dobrze. Szczególnie wtedy, gdy podgrzewają je coraz doskonalsze techniki propagandowe i psychomanipulacyjne.

O manipulowaniu społeczeństwem rosyjskim też się wiele opowiada. „Się mówi się” i po tysiąckroć powtarzane staje się obowiązującą prawdą, a jeśli nie chce, trzeba wbić je do głów – skrytobójstwem, zsyłką lub przekupstwem. To ostatnie odbywa się na masową skalę. Za zabitego syna rodzina dostaje ładę albo sporą sumę w rublach. A wszystko to opiewa narodowy bard nazwiskiem Iosif Kobzon. Któż by nie uległ sile słodkiego głosu tego ulubieńca Putina? Tak rozumiem ten najkrótszy w tomie wiersz:

koncert kobzona

rubel czy łada?

które imię będzie bardziej pasować do chłopca?


Przerażeni chłopcy, których w tych wierszach dopuszczono do głosu, są po jednej i drugiej stronie. Różnica polega na tym, że po stronie agresora występuje siłą spędzone i zmuszone do walki mięso armatnie, obrońców zaś nie trzeba propagandą zmuszać do chwycenia za broń, przekonywać do moralnej konieczności i słuszności obrony kraju. Doskonale wiedzą, o co walczą i czego bronią. I tu nawet językowe wielkoskalowe operacje niewiele mogą pomóc atakującym. One uspokajają i usypiają masy ludowe w Rosji, ale nie mają dobrego zastosowania psychologicznego na froncie, gdzie śmierć odziera propagandę z otoczki fałszywych uzasadnień. Wojna jest wojną, a nie „operacją specjalną”. W wierszu żelazko z duszą (wieża babla) wśród pisanych małą literą propagandystów‑sadystów wyróżnia się niejaki „pieskow”, któremu dedykowane są słowa pointy: „operacyjko specjalna operacyjko specjalna / cóżeś ty za pani?”.

Imperialna pycha skądś się wzięła. Nie tylko z rosyjskiej, carskiej i radzieckiej historii. Po części wzięła się też z przyzwolenia świata – kapitałowi było na rękę mieć względnie tanie surowce, szczególnie paliwa, z Rosji. Świat w 2014 roku nawet nie zareagował na to, co robi ona z Ukrainą. Ważniejsze były układy i zyski. Przebudzenie przyszło zbyt późno, wraz z wybuchem pełnoskalowej wojny wyszły na jaw konszachty ze zbrodniczym reżimem. Wreszcie obnażono agenturalne wpływy Kremla w innych państwach i instytucjach międzynarodowych. O tym też pisze Pszoniak. Piętnuje pozory przyzwoitości, rzekomą moralność władców świata, a przede wszystkim bezradność – podobną do tej z lat trzydziestych XX wieku – organizacji ponadpaństwowych, które z urzędu miały strzec porządku i pokoju.

czternaście

bóg zza Buga palcem kraja kraje

patriarcha cyryl kanonizuje bombę jądrową

rakiety buk – wszechruscy archanieli –

chrzczą ogniem krwią i ołowiem

skraj świętej Rusi

zielonobluzi chłopcy machają krymskim turystom

z pokładu wycieczkowca Aurora

zbłądzeni wędrowcy podążają za śladem gwiazdy

niosąc zło to kaźń i russki mir

w siedemdziesięciolecie jałty rwie Jałtę nowa Jałta

Ukraina kruszeje papież modli się o pokój

coś niemal uznaje Liga Narodów

echo odbija się od zniszczonych domów:

Europa euro ropa ropa ropa


Zwróćmy uwagę na pojawiające się w tym utworze akcenty religijne. Chodzi przede wszystkim o sprzedajność Kościoła powiązanego z władzą – i to dosłownie, bo tutaj nie ma mowy o „metaforze” (dotyczącej, w pierwszym wierszu, Boga). Trzej królowie niosą „zło to kaźń i russki mir”. Wojna obdziera wartości z ułudy, którą żywi się pokój. Modlitwy zamierają na ustach, urywają się w połowie. Tak jak ta przytoczona in extenso w utworze amen (pogrzeb Wiktorii), opłakującym poetkę Wiktorię Amelinę i jej śmierć podczas rosyjskiego bombardowania. Gest przerwania Ojcze nasz po słowach „i odpuść nam nasze winy”, jest znaczący. Fraza „jako i my odpuszczamy naszym winowajcom” nie może przejść przez gardło. Bywają sytuacje, w których nie sposób wyobrazić sobie wybaczenia. Nawet gdy do niego nawołuje papież, mimowolnie dowartościowując oprawców, na wyobrażonej wadze moralnej stawiając ich na równi z ofiarami.

W trzeciej części tomu schodzimy z linii frontu, wiersze nieco łagodnieją, a w ich tle mamy obraz exodusu Ukraińców do Polski. Przenosimy się nad Wisłę razem z nimi, czytamy ogłoszenia w stylu „dam dach ścianę i okno” (w wierszu dworzec), przypatrujemy się, jak uciekinierzy usiłują urządzić sobie nowe życie. Jednak najważniejsze jest to, co niepokoi nadczułego bohatera, rejestratora napięć i wydarzeń, na przykład tych dotyczących sytuacji na granicy polsko‑białoruskiej, gdzie „w zmarzłych lasach / rwane trwanie”. Grozie opisu towarzyszy ironia tytułu, który brzmi murem za życiem. Jest to bowiem hasło obrońców poczętego życia. Tytuł ten pokazuje pułapki, jakie urządza ludziom język, fundując pytanie o to, czy budowanym na granicy murem też jesteśmy za życiem. Jeżeli tak, to konkretnie czyim? W gruncie rzeczy to ciąg dalszy głównej linii problemowej tej książki, wyznaczonej tytułem Karnister. W nim jak soczewce skupia się problem języka nadążającego (bądź nie) za rzeczywistością, kreującego ją świadomie lub bezwiednie poprzez wiele niekontrolowanych automatyzmów. Bardzo mocno w tej części tomu wybrzmiewa głos znany z wierszy wczesnego Różewicza. Chodzi o te fragmenty jego utworów, które dotyczyły niemocy bądź niestosowności wysłowienia, poetyckiego ujęcia niepoetyckich stanów i doświadczeń. Bardzo mocno odczuwa się tę intencję w tekście nie wiem jak napisać nóż. Sekwencję powtórzeń zaczynających się od „nie wiem jak napisać”, a potem „nie wiem jak pomyśleć” i wreszcie „powiedzieć”, kończy notatka prozą oschle, lecz przez to wstrząsająco, rejestrująca śmierć 21‑letniego chłopca. Podobnego do młodego Różewicza zapisującego swoje pierwsze wiersze w lesie w czasie partyzanckiej służby. Do niego nawiązuje również następny tekst wzrok słuch i mowa z wyraźną w tytule aluzją do Ocalonego. Pszoniakowe „nie wiem jak napisać” współgra w uszach czytelnika z Różewiczowskim „Szukam nauczyciela i mistrza / niech przywróci mi wzrok słuch i mowę”. W samym zaś, sprozaizowanym i notatnikowym, tekście czytamy: „Mam 40 lat – mówi Z. Gdyby historia biegła w przeciwnym kierunku – mówi – to mógłbym poznać 24‑letniego Różewicza”.

Odnosi się wrażenie, że stworzone przez autora Niepokoju sytuacje liryczne stały się ponadczasowe i obowiązują wówczas, gdy brakuje słów i głosu, by ogarnąć niewyobrażalne przekroczenie norm etycznych. Język z trudem towarzyszy takim sytuacjom. A właśnie powtórzyły się po osiemdziesięciu latach. Pszoniak symbolicznie przywołał gest Różewicza i jednocześnie go odnowił, zapisał tak, jak dzisiaj należy. To znaczy: ujawniając również zdziczenie języka, dysponenta fałszywych i piekielnych mocy, pozostających w ręku imperialnej władzy. Współcześni poeci nie chcą pozostawać wobec tego faktu obojętni i bezradni. Tacy jak Jakub Pszoniak nie składają broni.

Jakub Pszoniak: Karnister.
Biuro Literackie,
Kołobrzeg 2024, s. 72.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.