Nadmiar kłóci się u Podlaskiego z niedomiarem, bo przecież tytułowa „czeznia” to taka rzeźnia (mrocznia, czasznia, trupnia…), gdzie język słania się, chwieje, by w końcu sczeznąć. Trup jednak ściele się gęsto, a wiersz pęka w szwach od słów‑szkieletów, wygrzebanych ze starych dykcjonarzy. Znaczący jest tu duch Tadeusza Kantora, który jako pierwszy pcha się w kolejce skojarzeń na hasło „sczeznąć”. Sceneria niedożywych i niedożywionych istnień, poprzetykana drewnianymi krzyżami i szubieniczną maszynerią, dobrze współgra z językiem czezni, tym „zyjatkiem bez miazszu”, jak pisze poeta.
Odpowiedź na pytanie, czym różni się „żyjątko bez miąższu” od „zyjatka bez miazszu”, jest tu bardziej fundamentalna niż spory o différance i différence. Z jakiegoś powodu Podlaski decyduje się na oskubanie języka z ogonków, kropek i kresek. Gest tyleż radykalny, co prostoduszny, wykonany zapewne w nadziei na słowne zabawy w rodzaju „leki rano / leki noc” czy „jestem lacznikiem”, wskazujące na dziwną współobecność lęku i medykamentu, laczka i łącznika. W pozbawianiu języka wszystkich części dystalnych poeta jest konsekwentny aż do przesady: w większości przypadków nie oferuje to żadnych neosemantycznych atrakcji. Wycinanie w pień znaków diakrytycznych zbyt prosto łączy się w czytelniczej wyobraźni z pulpowo‑gotyckim obrazem śmierci ze żniwiarską kosą, i to bez ambicji właściwych kampowi. Całość książki nabiera więc charakteru pisanego pospiesznie i nieco bełkotliwym językiem esemesa, formy nieprzystającej do śmiertelnie poważnej wymowy tego tomu.
Ta „skrinba” (znów słowotwórstwo Podlaskiego), pisarska awantura zakończona dekapitacją liter, przypomina eksperymenty typograficzne Sławomira Hornika. Jego ostatnie wiersze publikowane na łamach kwartalnika „Kontent” w 2024 roku skoncentrowane są na wycinaniu z języka samogłoski „a”, tej najbardziej melancholijnej litery alfabetu, i zabliźniają ją kropką. U Hornika, zafascynowanego szeroko pojętymi literackimi judaikami (pod mocnym aniołem Ryszarda Krynickiego i Paula Celana), inkantowane są psalmy o skaleczonej tożsamości i związkach śmierci ze słowem. To wszystko, trzeba przyznać, składa się na konsekwentny i dość konserwatywny program poetycko‑metafizyczny, podszyty fascynacjami kabałą, logosem i Księgą. Podlaski nie idzie tą drogą. Co prawda rozszerza możliwości języka do granic standardowej metafizyki, ale ostatecznie nie ląduje na zielonych pastwiskach bezpiecznych związków rozumu i słowa.
Zabawy kropkami, kreskami lub ich brakiem współcześnie nie należą do częstych. Co więcej – trącą myszką awangardy, szczególnie tej krakowskiej, przybosiowo‑peiperowskiej, dziś śmiało samplowanej między innymi w tomie żywe linie nowe usta (Biuro Literackie, 2022) przez Marcina Mokrego, poetę ożywiającego koncept „pojęciokształtów” Stanisława Dróżdża, ale także ze współudziałem Bartosza Horyzy, muzycznie inscenizującego swoje świszczące poematy. Wykropkowana przestrzeń kartek Świergotu (Fundacja im. Tymoteusza Karpowicza, 2019) to mapa pokrętnych torowisk szalonego tramwaju (by nie rzec – Witkacowskiej lokomotywy), doskonały mechanicznie motorek dziejów, z którym mierzy się rozmontowany nowoczesny podmiot.
W odróżnieniu od Świergotu czeznia nie jest sceniczna (bo jak bez zgrywy przeczytać zdania typu: „idac skadinad / latwo o obces”?). W odróżnieniu zarówno od książek Mokrego, jak i od debiutu Podlaskiego nie jest też tak typograficznie awangardowa. W trzystu cytrynach… poeta przechwytywał język schizofrenii, stąd pewnie przestylizowane czcionki (szczególnie w partiach o Bogu, papieżach i szatanie) i cała żywiąca się gotyckim banałem deathmetalowa estetyka. Pozwalał sobie także na śmielsze eksperymenty: wyjące wersaliki, niepewne kursywy, rozbebeszony układ wersów czy stosowanie znaku „||” jako pauzy. W drugiej książce eksperymenty te przenoszą się na grunt samej gry słownej, w imię pożądanej dziwności i neosemantyzacji.
W czezni sporo jest wierszy krótkich, z wąskimi „niebarczystymi” wersami; zdarzają się także teksty stychiczne z odstępem przed kropkami, przypominające cytat z charakterystycznym łamaniem wersu („/”). W oczy kole nie tylko wypatroszony z ogonków język – który od biedy da się uzasadnić tytułowym konceptem osłabiania i niknięcia – ale także obcojęzyczność. Książkę otwiera wiersz „[nauka języków obcych]”, z którego dowiadujemy się, że: „qui / quae / quod / [uaktywnia obszary] / qui / quae / quae”. Jedynie tutaj poeta stosuje znaki diakrytyczne, które już na kolejnej stronie zostaną zmielone przez maszynerię czezni. Wiersz początkowy to gramatyczna wyliczanka „quiczących” zaimków, sam korpus języka, deklinacyjna defilada, której szeregi wkrótce zostaną przerzedzone i osłabione, by nie powiedzieć zarżnięte (końcowe, piskliwe „quiiiiiiiiiiiiiiiiiii/ qui quiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii”). Następne wiersze będą już próbą sprawozdania z zawartości ossuarium, z którego wykopać można: cytaty z Biblii w języku starocerkiewnosłowiańskim (Podlaski nie ułatwia deszyfrażu, podaje na końcu tylko bibliografię), masę słów niepopularnych, archaicznych, specjalistycznych lub zmyślonych oraz mnóstwo dialektalnych zapożyczeń, od gwary począwszy, na slangu internetowym, z zadyszką, skończywszy.
Podlaski zna wiele trudnych słów i zapewne nie potrzebuje – jak głosi tytuł jednego z wierszy – „mamotreptu”, czyli słownika tłumaczącego biblijną łacinę. Przy okazji lektury czezni można przypomnieć sobie znaczenia wielu rzadkich słów, dajmy na to: porfirogeneta, obsydian, śćdza, schwarmerei, galgentanz, szajer, czyrw, przywry, szwa, asterysk, otrok czy fedora, a nawet rozpisać konkurs o krzesło Tadeusza Kantora, kto szybciej odnajdzie się w mrowiu głagolicy i wykuje na pamięć Słownik staropolski pod redakcją Stanisława Urbańczyka. Ten męczący nadmiar zagadek sprawia, że czytelnik książki Podlaskiego – jeśli nie zmieni się w badacza, tropiciela sensów lub krytyka do zadań specjalnych – wymięka i sam czeznie.
Wielojęzyczność w poezji funkcjonuje często jako przejaw krytyki zewnętrznych dyskursów, współcześnie coraz bardziej żargonowych i ustandaryzowanych niczym inicjalne „qui, quae, quod”. W czezni (w odróżnieniu od dużo bardziej jednorodnych pod względem rejestru trzystu cytryn…) języki mieszają się i gubią swoje pochodzenie, tworząc, niech będzie: stosy anonimowych trucheł w zbiorowej mogile. Klimat jest hamletowski, grabarze (czytelnicy) wykopują czaszki z głębokiego dołu i fantazjują o przeszłych właścicielach. I tak do ręki biorą frazy z podręcznika do starocerkiewnosłowiańskiego, innym razem trafiają na lingwistyczne zabawy rodem ze scrabble’a („refren ranofren”, „odnoza gnoz”, „wehikulejac”, „poduszka po/ po potylicy niepotliwych”) czy wreszcie na przerobiony poetycko slang młodzieżowo‑internetowy („moodzisz mnie”, „pov jestes”, „daje tytul smutek na reakcji rel”), coachingowo‑korporacyjny („cialopozytyw”, „funkcja konektywna”), a nawet odpryski z ludowych i podwórkowych piosenek („gaski gaski do domu”) oraz aforyzmy ze skarbca codziennej mądrości („aby robota zeby byla/ i w ogole”).
Można spytać, cytując tytuł jednego z wierszy, ok czyli? Wszystkie te „szyfry absolutne z lascaux” pogrzebane wspólnie „od litanii przez kosmopolitan”, zasypane wapnem „srodka przeciwzbrylajacego”, który „klei sraki”, nabierają charakteru obcojęzycznego komunikatu. Bo nie tyle wielojęzyczność, ile obcojęzyczność stoi za pomysłem na czeznię. Słowa – niepospolite, wręcz „niedemokratyczne” w swojej arystokratycznej rzadkości – nadają językowi obcość, kwestionują swojskość uzusu. I mimo że drażni ten „mozol dysertacji / o niejasnej motywacji” (i inne gramatyczne rymy), to całość – właśnie jako czeznia – z dużym udziałem czytelniczego optatywu i wielkoduszności, broni się, choć raczej jako pomysł. Jest czeznia przykładem poezji, którą da się usprawiedliwić filozoficznie, ale już nie literacko – w takich przypadkach lepiej chyba napisać esej o czeznięciu, dajmy na to w kontekście „myśli słabej”.
Podlaski zaprasza do ciemnych kazamatów języka, gdzie myli się tropy i cele, słyszy echa starej zapomnianej mowy zmieszane z pogłosami współczesnych gwar i mód językowych. „[W]itamy w kreatorze wnetrz”, pisze, śmiejąc się na końcu: „niezmiernie milo nam poinformowac / ze nie istnieje bezposrednie zagrozenie zycia”. Jak mogłoby istnieć, skoro język umiera ze słabości, stracił już prawie cały „miazsz” i nie jest w stanie zagrozić komukolwiek? I nie jest to wina „czasu marnego”, jak można by zwyczajowo skojarzyć, ale kolejnej odsłony „poetyki immanencji”. Czeznia tkwi w języku od początku, w środku „kreatora wnetrz”, i nie jest to efekt szalonego tramwaju dziejów (jak u Mokrego), ale samej historycznej natury języka, jego przemijalności, „lamusowatości” i nieusuwalnego „przegrywu” („zdaniem specjalistow potwierdzono ze przegryw / ze motywujace dla niego jest przegrywac”).
Podmiot czezni patrzy na język mielony przez tryby historii. Z tej melancholijno‑benjaminowskiej perspektywy nie ma różnicy, czy ekshumowana kostka należała do króla, czy do błazna. Wszystko „nienaumyślnie / ulega pomyleniu”: najbardziej postępowy „smajlik” wkrótce powieli smutny los staropolszczyzny. Język to „przegryw”, „plwota” i nie ma w tym nic z wiary w jego „moc”, „sprawczość” i „rewolucyjny potencjał”. W takiej filozofii można jednak odnaleźć pewną nadzieję, w końcu każda językowa hegemonia (obojętne, czy pajdokratyczna, „smajlikowa”, czy coachingowa, „cialopozytywna”) wkrótce obumrze i wpadnie do zbiorowej czezni. I można by temu pomysłowi przyklasnąć, lecz znów: jedynie pomysłowi, a w żadnej mierze nie realizacji, która swobodniej czułaby się bez rygorów fałszywej erudycji i przymusów „antydiakrytycznych”.
Jednak czeznia przynosi nadzieję, choć i ta wydaje się zbyt prosta: otóż wszystko przemija (nawet najgorsza żmija, wiadomo), mimo że teraz „tak pizga / zlem tu”. Programowa słabość języka, przez nadmiar wspierających ją środków wyrazu, okazuje się niezamierzenie mocna, ale na sposób sztuczny, sterydowy. Opowiadanie o bezsilności prowadzone jest zbyt uparcie i na wszystkich możliwych poziomach tekstu, co sprawia, że poezja, dociążona jednoznacznym przekazem, upada do wykopanej przez siebie mogiły. Uratować ją mógł „absolwent wszechnicy”, lecz pewne jest, że i on tego nie przeżył.