Pełny wężowisk – ducha matecznik… gród śmierci…
Tamże jest tron… jako grób straszliwy i czarny…
Na którym się pokazał ów niedźwiedź polarny
(Juliusz Słowacki, Oto Bóg, który łona tajemnic odmyka…)
Tyle że to Rosja przyszła do Polski. To, co wydarzyło się w 1772, 1793 i 1795 roku, było – według formuły Ryszarda Przybylskiego – „bezwzględnie rzeczywiste i absurdalne, aż do łez”. Odtąd wsiadało się w dorożkę, by zawieść wiernopoddańcze ultimatum (jak Jezierski i Lubecki w 1830 roku), stworzyć procarski tygodnik (jak Rzewuski i Grabowski), dokonać narodowej apostazji (jak Sękowski i Gurowski), doedukować się wśród biesów (jak Sierakowski i Dąbrowski). Za to w kibitkę było się już wsadzanym i na tym czasem kończyła się groza (Mickiewicz, Malewski), a czasem dopiero zaczynała (Łukasiński, Ehrenberg, Giller). W jednym tylko przypadku – Zygmunta Krasińskiego – połączono wygodny środek transportu z elementami terroru instytucjonalnego. Rzecz jasna: ojcowskiego.
Na początku w coraz bardziej kadłubowej Rzeczypospolitej Obojga Narodów na Rosję i Rosjan – patrzono. Reytan, zamknięty przez rodzinę w hruszowskiej zakratowanej izbie, na widok wysiadającego na jego podwórzu generała rosyjskiego z pobliskiego garnizonu z żalu, wściekłości, strachu wybił szybę i wbił sobie ostry kawałek szkła w szyję. Kniaźnin, zobaczywszy zadeptany i pogruchotany przez jegrów ogród puławski, popadł w chorobę psychiczną i parę lat jeszcze krążył pomylony, mówiąc sam do siebie. Marchocki, osaczony w swoim Państewku Mińkowieckim ze wszech stron przez Cesarstwo Rosyjskie, napisał projekt zbiorowego samobójstwa wszystkich obywateli. Metodę wskazał, otoczony Rosjanami w połockim klasztorze jezuitów, Morelowski: polskie kobiety powinny przestać rodzić. W końcu jednak trzeba było zacząć myśleć. Choćby – jak efektownie wyraził się Lednicki – „z załzawionymi”, od dymu karabinów czy uczucia upokorzenia, „oczami”.
Listę memoriałów, epistoł, projektów, wizji, widzeń politycznych, powstających w dworkach Galicji, kamienicach Królestwa Polskiego, w emigracyjnych dépôts, paryskich pałacach czy londyńskich przybudówkach, można by jeszcze długo ciągnąć. Katalogując curiosa, wyróżniać precjoza. Nikt jednak z własnej woli – nie zboczywszy z drogi dobrego humoru i harmonijnego rozwoju osobistego – tego by nie przeczytał. Stanisław Makowski, kiedy ktoś zapamiętywał się w dowartościowywaniu polityki kosztem literatury, przypominał: „jak nazywał się w 1822 roku prowincjonalny, kowieński nauczyciel – wiesz. Nazwisk ministra skarbu i wojny z tamtego czasu, choćbyś się bardzo skupił, nie wymienisz”. Myślę, że dlatego Elżbieta Kiślak zajęła się wizją Rosji w twórczości Juliusza Słowackiego.
Słowacki urodził się w Cesarstwie Rosyjskim. Z czasów młodości wyniósł szkolny, kilkunastostronicowy kajet z wypisem wszystkich rosyjskich rzek, nieco powierzchowną znajomość rosyjskiej literatury i historii oraz rosyjski paszport. A także egzystencjalne doświadczenie imperialnego podporządkowania i zinternalizowaną tradycję oporu (przede wszystkim 1768 roku) domagające się obiektywizacji. Kiślak umiejscawia Erlebnis des Russland Słowackiego w kontekście epoki. Umiejętnie odtwarza romantyczne wytwarzanie (Larry Wolff napisałby: inventing) dyskursu o Rosji: legitymistyczne, kontrrewolucyjne paradoksy Les Soirées de Saint‑Pétersbourg de Maistre’a; łapczywie gromadzone „dziwne sceny rodzajowe” układające się w – określenie Cadota – „turystyczne miraże” pani de Staël; bezlitośnie demaskującą okrucieństwo kampanii 1812 roku La campagne de Russie Ségura; autorytatywną rusofobię dzieł historycznych Niemcewicza; Mickiewiczowski obraz imperium jako „krainy pustej, białej i otwartej / jak zgotowana do pisania karta”; w końcu arcydzielną, epistolograficzną La Russie en 1839 de Custine’a, przedstawiającą Cesarstwo jako wielkie, tajemnicze państwo lęku i poniżenia, państwo‑argument – najlepszy, bo negatywny, jak dowodziła Grudzińska‑Gross – za demokracją przedstawicielską. Wszyscy, a byli wśród nich też profesorowie, koledzy czy następcy Mickiewicza z Collège de France, Michelet i Robert, zgadzali się z – ponoć powtarzającym słowa Napoleona – Ségurem: „kiedy poskrobie się Rosjanina, odkrywa się Kozaka lub niedźwiedzia”. Słowacki odkrył coś znacznie groźniejszego.
Książka doktorska Elżbiety Kiślak z 1987 roku, Car‑trup i Król‑Duch (wbrew autorowi wstępu, Markowi Troszyńskiemu, uważam, że drugi człon tytułu powinno się zapisywać jak tytuł epopei Słowackiego), została wznowiona przez PIW po trzydziestu dwóch latach od pierwszego wydania. Dodano indeks, przypisy końcowe zamieniono na dolne. I tyle dobrego. Poza tym, niestety, opieka redakcyjna zawiodła. Duża liczba tytułów nie jest oznaczona kursywą, a część wręcz błędnie zapisana (Książę Niezłomny). Pozostawiono, niewyróżnione w bloku tekstu, cytaty z utworów wierszowanych bez oznaczeń przedziałów wersowych (ukośników), co uczyniło lekturę fragmentów analitycznych męczącą. W dodatku wykonano to niekonsekwentnie – w jednym, jedynym przywołaniu Pana Tadeusza znajduje się jeden jedyny ukośnik. Ulga, niechybnie związana z tematyką fragmentu: niedźwiedziego matecznika. Ze wstydem należy też zauważyć, że na grzbiecie książki Elżbieta staje się Elżbiet. August Schlegel pisał, że samogłoska „a” wyraża młodość, radość, blask. A przecież właśnie tych trzech cech książce Kiślak odmówić nie można.
Kiedy w 1983 Kiślak zaczynała pisać Cara‑trupa i Króla‑Ducha, Andrzej Nowak rozpoczynał pracę nad Między carem a rewolucją. Te książki – jeszcze z późniejszą Rosją Krasińskiego Jerzego Fiećki – powinno się czytać równolegle. Na tle politycznych koncepcji, wizji, projektów polskich filozofów, filozofujących poetów i publicystów kręgu Towarzystwa Demokratycznego Polskiego czy Hôtelu Lambert „rosyjskie obrazy Słowackiego” wyróżniają się rozmachem idiomatycznej wyobraźni i artystycznego ukształtowania. Po części jest to zasługa nie mniej idiomatycznej tonacji, w której autorka prezentuje badawczy materiał. Tonacji charakterystycznej dla specyficznego modelu IBL‑owskiej hermeneutyki, skupionej na kategoriach doświadczenia egzystencjalnego, tematów wyobraźni, splotu przeżyć indywidualnych, osobistych z historycznymi. Nieprzypadkowo jako mistrzynie przywołane zostają we Wstępie Maria Żmigrodzka, Maria Janion i Alina Witkowska, które w latach osiemdziesiątych
Słowacki odkrył w „rosyjskich obrazach” – śmierć. Odkrył „zasadzenie caryzmu” na „śmiercionośności” w Kordianie, który opływa szatańskimi rozdwojeniami, samobójstwami, Winkelriedem z włóczniami w piersi, pochodami trupów i trumien, widmem królobójstwa, przerwaną w ostatniej chwili (?) egzekucją; wypalone przez Rosjan gromnicami oczy konfederata barskiego Horsztyńskiego i hamletycznego – aż do zatraty języka – Kossakowskiego, rozdartego między ojcowskim rozkazem tłumienia wileńskiego powstania Jasińskiego a patriotycznym, przywódczym, obiecywanym Nieznajomemu impulsem buntu, podkładającego pod własną wieżę, niby przeciw Rosjanom, „fajerwerk samozniszczenia”; apokaliptyczny, niepokojąco niemożliwy do wpisania w romantyczną soteriologię syberyjski „sen smutny” Anhellego; dantejską fantazję krwawych, okrutnych kar dla Szczęsnych Potockich, Katarzyn Wielkich i Grzegorzów
George F. Kennan napisał niezwykle głupie zdanie o La Russie en 1839 de Custine’a: „może nie jest to dobra książka o Rosji w 1839 roku, ale na pewno jest to najlepsza książka o Rosji Stalina”. Nie chciałbym powtarzać jego błędu i napisać, że „rosyjskie obrazy” Słowackiego pokazują coś istotnego i niepokojącego o Rosji Putina. Powiedzmy tylko: głupotą byłoby je zlekceważyć.