5/2025

Marcin Cielecki

Nienapisana autobiografia

Nie mogę powiedzieć, że przeczytałem ułożoną przez Wojciecha Jagielskiego antologię wojennego reportażu od razu. Przeciwnie, czytałem, stosując taktykę iście żabich skoków. Gdy patrzę na pierwsze notatki z lektury, to widzę, że zaczynają się w pierwszych zimnych dniach nowego roku. Kończę czytanie w gorących dniach czerwca. Pół roku siedzenia nad książką – to się nie przekłada na żaden czytelniczy plan, który kazałby przeczytać z góry założoną normę stron. Sam widzę, że pomiędzy rozdziałami wplatałem tygodnie, czasem miesiąc przerwy. Było tak, że chętnie sięgałem po grube tomiszcze, albo przeciwnie, nie chciałem patrzeć w jego stronę. I nie dlatego, że jest to lektura męcząca.

Jedną z pierwszych myśli towarzyszących lekturze była ta, że Wojna. Antologia reportażu wojennego w rzeczywistości dotyczy wiarygodności, która jest czym innym niż prawdomówność. Reporterzy wojenni, choć byli na miejscu konfliktu, często nie mogli (z powodu cenzury) lub nie umieli (z powodu braku właściwych słów) napisać, jak się rzeczy mają. A mimo to zapisy reporterskie były darzone zaufaniem. Nawet jeśli pewne rzeczy nie zostały nazwane wprost, a te ukryte między wersami nie zawsze zostały zauważone, to jednak wskazywano na korespondenta wojennego i mówiono – on tam był, można mu zaufać. Ciekawa rzecz tu się kreśli: można zaufać osobie, choć można nie dowierzać jej słowom. Historia reportażu wojennego pokazała, że ta dwoistość jest niejako wpisana w ten gatunek literacki. W przypadku Jagielskiego jest to wiarygodność potwierdzona. Raz, że był sam korespondentem wojennym. Dwa, że mamy do czynienia z wiarygodnością literacką: Jagielski, który sam świetnie pisze, mógł do antologii lekką ręką dorzucić kilka swoich tekstów. Modlitwa o deszcz, Dobre miejsce do umierania, Wszystkie wojny Lary – miałby z czego wybierać, a i czytelnik przyjąłby taki wybór z uszanowaniem. A jednak tego nie zrobił. Jagielski zawiesił swój głos, aby oddać go innym. Zyskuje w ten sposób coś więcej niż tylko szacunek czytelnika. Autor, który konsekwentnie nie wychodzi z roli twórcy antologii, musi potwierdzić, że dysponuje słuchem literackim, że dokonany wybór obroni się sam bez jego asekuracyjnej obecności. To wszystko, a nawet znacznie więcej, otrzymuje czytelnik. Dla jednych Wojna będzie swoistą historią literatury ostatniego stulecia. Nieszablonową, niejednoznaczną i niezmiernie wciągającą. Dla innych czytelników będzie to rodzaj podręcznika dziejów XX wieku widzianych poprzez konflikt. Będzie to jednak podręcznik o zmiennej optyce i różnej dynamice: początkowo patrzeć będziemy oczyma zwycięzców, a „święta i jedyna racja” będzie po naszej stronie, by od drugiej połowy stulecia stopniowo, ale sukcesywnie, przechodzić na stronę obiektywną i próbować zrozumieć wszystkie strony konfliktu. Na jeszcze kolejnym poziomie odczytania Wojna jest nienapisaną biografią Jagielskiego. Przy dziele literackim liczącym ponad tysiąc stron oraz mającym ponad siedemdziesięciu autorów można czytać antologię na wiele sposobów. Nie zmienia się tylko jej temat.

Jestem korespondentem wojennym, czyli…
Chociaż Wojna ułożona jest chronologicznie, pewne tematy pojawiają się z uporczywą regularnością. Jednym z nich jest postać korespondenta wojennego – jego powołanie i jego samorozumienie. To dosyć długa ewolucja, ale lapidarnie ujął ją Arturo Pérez‑Reverte (Terytorium Komanczów, 1994): „W miarę jak wojny przedłużają się, a ludziom zaczynają gnić dusze, dziennikarze stają się coraz mniej mile widziani. Z kogoś, kto pokazuje cię w telewizji dziewczynie i znajomym, zmieniasz się w niewygodnego świadka”. Trzeba to przeczytać tak, jak jest napisane: nikt nie lubi korespondentów wojennych, bo przedstawiają żołnierzy jako zbrodniarzy.

Jednak nie od razu tak było. Korespondent wojenny w swoich relacjach słanych z pól bitewnych jest po prostu bohaterem – zarówno tekstu, jak i zwycięskich bitew. Pierwowzorem takiej postawy jest Winston Churchill. Jego wojenne przygody – z wojny burskiej czy z pogranicza afgańskiego – były pisane żywym językiem, aby przyciągnąć czytelników. Churchill jako korespondent jest dziarskim mężczyzną, który dołącza do armii i radzi sobie nie gorzej od przeszkolonych żołnierzy. Jego odwaga, niezachwiany optymizm, a także życiowa zaradność sprawiają, że nie tylko podbija serca czytelników, lecz także całkiem realnie podbija nowe tereny. Żeby nie być gołosłownym, oddajmy głos Churchillowi. „Nie ma w życiu bardziej upojnego uczucia jak to, gdy do ciebie strzelają i wychodzisz z tego bez szwanku”. „Nie jestem pewien, ale położyłem trupem chyba czterech”. „Jeniec to człowiek, który próbuje cię zabić, a kiedy mu się to nie udaje, błaga, żebyś go nie zabijał”. Czytane dzisiaj, z perspektywy wieku, korespondencje wojenne mrożą krew w żyłach. Churchill pozostaje dzieckiem swoich czasów, wychowankiem Pax Britannica, który w pozaeuropejskich kulturach nie dostrzega niczego wartościowego, a ich przedstawicieli widzi jako osoby podrzędne. Pierwsi korespondenci wojenni są zawsze po stronie swojej armii, a ona jest zawsze zwycięska. Wojna i cierpienie zdają się rekwizytami na jakimś planie filmowym – nigdy nie są realne. Ciekawe, że pierwsi „pisarze na wojnie” dostrzegają okrucieństwo jedynie fragmentarycznie, chwilowo, a jeśli pozwolą sobie na moment refleksji, to zaraz przykrywają ją swoim „hurraoptymizmem”. Churchill zanotuje: „Spektakl, podczas którego dwa tysiące żołnierzy bezskutecznie ostrzeliwuje się przez pół dnia, może wywołać komentarz w rodzaju «szokujące marnotrawstwo amunicji». Wielce możliwe, że to istotnie było marnotrawstwem. Tyle że wojna to jedno wielkie marnotrawstwo, a naboje stanowią najtańszą pozycję w rachunku. Tak czy owak, urządziliśmy snajperom taki kocioł, że nie odważyli się wychylać głów ze swoich pozycji, a to z pewnością stanowiło równowartość życia pięćdziesięciu żołnierzy brygad szturmowych”. Na tym etapie korespondent wojenny wciąż płynnie przechodzi pomiędzy pisaniem o sobie jako „ja” i „my”, nie jest też zainteresowany zrozumieniem przyczyn konfliktu, a już na pewno nie interesuje go przeciwnik.

Pierwszym, który kwestionuje politykę i sposób prowadzenia wojny przez swój naród, jest Jack London. To on w trakcie wojny amerykańsko‑meksykańskiej w 1914 roku zapisuje słowa, na które nigdy nie mógł zdobyć się Churchill. „Główną przyczyną naszego obecnego niezrozumienia Meksykanów jest fakt, że stworzyliśmy ich na obraz i podobieństwo nas, Amerykanów”. London będzie brutalnie przedstawiał amerykańskie widzenie wroga: „jedyny dobry Indianin to martwy Indianin”. Pomimo takich gorzkich słów London nie potrafi jeszcze oddzielić siebie od polityki własnego kraju. Wciąż są „my” i „oni”. Widać to we fragmencie, gdy przejawia współczucie dla wroga, ale nie potrafi jeszcze – bo zdaje się to nie do pomyślenia – jawnie skrytykować swojego rządu. „Żal się robiło tych żałosnych indiańskich żołnierzy, gdy tak snuli się niemrawo wokół, podczas gdy nasz porucznik wpatrywał się w odległy koniec toru po drugiej stronie wyrwy w nadziei ujrzenia rodaków uciekających ze stolicy. Żałośni byli zaiste ci indiańscy żołnierze. Kiedy wspomniałem naszych dziarskich chłopców z floty i armii, którzy pozostali w Veracruz, przyszło mi na myśl, że to nie wojna, lecz morderstwo”.

Korespondenci wojenni staną się w istocie żołnierzami w trakcie pierwszej wojny światowej. To wtedy brytyjski minister wojny lord Kitchener wpadnie na pomysł udzielania akredytacji dla dziennikarzy. Ci, którzy ją otrzymają, mogą przebywać, gdzie chcą, i rozmawiać, z kim chcą. Zaufanie idzie w dwie strony: żadnego negatywnego zdania o własnej armii, pełne braterstwo pióra i karabinu. Dziennikarze bez akredytacji nie mogą swobodnie się przemieszczać, a wszelkie informacje otrzymują ze sztabu. Wysłannicy gazet w poczuciu narodowej solidarności będą dokonywać skomplikowanych operacji na swojej etyce zawodowej. „Tak bardzo utożsamialiśmy się z armiami naszych państw, że wyzbyliśmy się potrzeby jakiejkolwiek niezależności. Pilnowaliśmy się, aby nie napisać niczego, co mogłoby utrudnić zadanie naszym wojskom, wystawić je na niebezpieczeństwo. Nie trzeba było nas pouczać. Sami byliśmy swoimi najlepszymi cenzorami” – wspomina jeden z brytyjskich korespondentów wojennych. Ten stan rzeczy nie zmieni się w kolejnej wojnie światowej. I chociaż wyniesie ona swoiste gwiazdy dziennikarskie – spośród Amerykanów Robert Capa, Ernie Pyle, John Steinbeck, Martha Gellhorn i Ernest Hemingway, spośród Rosjan zaś Wasilij Grossman, Konstantin Simonow, Ilja Erenburg – to nie usłyszymy głośnej krytyki wojny ani głosu sprzeciwu wobec własnego państwa. Hemingway pozostanie sowizdrzalskim zarozumialcem, który będzie wmawiał, że sam wyzwolił Paryż, a radzieccy inżynierowie ludzkich dusz nigdy nie przyznają, że służą państwu ludobójczemu. Dziennikarstwo używa maszyn do pisania z narodowymi emblematami. Doświadczenie wojny – ciągłe przemieszczanie się, docieranie do miejsc, do których zwykły śmiertelnik by nie dotarł, wreszcie bycie świadkiem, który „widział, jak naprawdę było” – stanie się dla nich wszystkich przygodą życia. I za tę przygodę słono zapłacą. Ci po stronie alianckiej spłacą zaciągnięte u śmierci długi samobójstwami albo alkoholizmem, ci po stronie totalitaryzmu nauczą się milczeć. Początki wyraźnej i zdecydowanej krytyki wojny jako takiej oraz działań wojennych obu stron – w tym wreszcie własnego państwa – pojawiają się dopiero w okresie zimnej wojny, dekolonizacji i wojny wietnamskiej.

W antologii Jagielskiego pierwszym, który przemówi w ten sposób, będzie Albert Camus, który na przełomie 1955 i 1956 roku będzie kronikarzem konfliktu algiersko‑francuskiego. Zapisze wtedy bardzo mocne słowa; mocne, ponieważ nikt wcześniej nie nazwał rzeczy po imieniu w taki sposób. „Masakry ludności cywilnej powinny zostać najpierw potępione przez organizacje arabskie, tak samo jak my, francuscy liberałowie, potępiamy masakry dokonane w ramach represji. Inaczej relatywne pojęcia niewinności i winy, którymi kierujemy się w naszych działaniach, rozmyją się w chaosie powszechnej zbrodni, z jej logiką wojny totalnej. Od 20 sierpnia nie ma już w Algierii niewinnych, prócz tych, z obu stron, którzy giną”. Zmiana w postrzeganiu korespondentów wojennych nastąpi jesienią 1969 roku, gdy dziennikarz Seymour Hersh ujawni, że półtora roku wcześniej żołnierze amerykańscy dokonali masakry cywilów w wiosce My Lai. Wymordowano niemal pół tysiąca mężczyzn, kobiet i dzieci. Dopuszczano się zbiorowych gwałtów. W wyniku śledztwa została skazana tylko jedna osoba – dowódca plutonu William Calley. Miał dwadzieścia pięć lat i dowodził dwudziestolatkami z poboru. Wiadomo było, że pomysł masakry nie był jego i tylko wykonywał rozkazy wyższego dowództwa, ale nikt nie zasiadł obok niego na ławie oskarżonych. Calley został skazany na dożywocie, ale pierwotny wyrok najpierw skrócono do dwudziestu lat, później do czterech i pół roku, które – jeśli nie liczyć rocznego aresztu w więzieniu – spędził w areszcie domowym. Ostatecznie uniewinniono go w 1974 roku. Masakra w My Lai była szokiem dla opinii publicznej. Wojsko wyciągnęło z tego lekcję: nie ufaj dziennikarzom.

Jaką drogę przechodzi korespondent? Długą. Nazbyt długą i aż dziw bierze, że zmysł obserwacji i talent pisarski nie idą w parze z empatią dla wszystkich żołnierzy po obydwu stronach konfliktu. Nie wspominając już o prawdziwych ofiarach każdej wojny: ludności cywilnej. Dziennikarz przechodzi metamorfozę, w trakcie której najpierw strzela ramię w ramię ze swoją armią, aby finalnie kulić się w przydrożnym rowie wraz z mieszkańcami rujnowanych miast i wsi. Od bohatera wojennego do antybohatera. Od herolda chwały narodu do bolesnego wyrzutu sumienia dla całego świata.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

Wojciech Jagielski: Wojna. Antologia reportażu wojennego
Znak,
Kraków 2023, s. 1102.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.