Bez większego trudu mogę też sobie wyobrazić, że ów ktoś, kto urodził się trzydzieści lat temu i kto właśnie przeczytał Adama Mickiewicza na żółtym rowerze, dowiedział się przy okazji, że i sam autor tej książki jest poetą, poszedł do księgarni i znalazł tam zbiór jego oktostychów Metempsychoza, tym samym zaczynając lekturę również poezji Rymkiewicza od końca, na wspak. I nie ma w tym niczego zdrożnego. Bo w rzeczy samej tylko rówieśnik poety ma szansę czytać go chronologicznie, z zachowaniem właściwego dla czasu, w którym poszczególne zbiory wierszy się ukazywały, kontekstu historycznego, ale przecież także politycznego i społecznego; nie mówiąc już o tym, którego w żaden sposób nie da się określić, bowiem jest niewypowiadalny, chociaż jest, chociaż był.
Pilnuję się, aby Adama Mickiewicza na żółtym rowerze nie nazwać ostatnim tomem cyklu Jak bajeczne żurawie, nie ma bowiem żadnej pewności, że tomem tym Rymkiewicz zamyka pracę nad biografią i dziełem autora Dziadów. Zapewne nie bez przyczyny na okładce czwartego z cyklu tomu Do Snowia i dalej… znalazła się informacja, że jest on „częścią niekończącej się opowieści o czasach i życiu Adama Mickiewicza”. Sformułowanie „nie kończąca się opowieść” wydaje mi się wobec pracy Rymkiewicza wręcz kluczowe. Zwłaszcza że jest on również współautorem tomów: Mickiewicz, czyli wszystko. Z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem rozmawia Adam Poprawa (1994) oraz – obok Doroty Siwickiej, Aliny Witkowskiej i Marty Zielińskiej – Mickiewicz. Encyklopedia (2010). O wierszach takich, jak Mickiewicz w Paryżu, Wiersz dla Maryli Wereszczakówny czy Mesjanizm wspominam już tylko dla ścisłości.
Gdy Rymkiewicz wydawał Baket, mowy o cyklu Jak bajeczne żurawie jeszcze nie było. Wręcz przeciwnie. Na stronie redakcyjnej tego tomu pomieszczono informację, że to cykl zatytułowany Wilno i wilnianie w
Czy planowane książki: Murawiew Wieszatiel, Topiel oraz Na Judahu skale to – odpowiednio – Kilka szczegółów, Do Snowia i dalej… oraz Głowa owinięta koszulą? Czy jednak nie? A może wydane koniec końców książki, to te, które autor napisał mimo wcześniejszych planów; jakich nie przewidział, a jakie mu się napisały, chociaż ich nie planował? Chyba to drugie, ale tylko chyba. Można byłoby spytać o to samego autora, lecz niewykluczone, że albo rozłożyłby bezradnie ręce, albo udzieliłby takiej odpowiedzi, z której wynikałoby, że skoro tak ciężko przychodzi nam przepowiadanie przeszłości, a więc tego, co się już zdarzyło, to jak przewidzieć przyszłość, a więc to, co się dopiero zdarzy?
Wyobraźnię eseisty rozpalają bambosze wieszcza, jakie zapamiętał zaprzyjaźniony z Ludwikiem Feuerbachem niemiecki poeta Alfred Meissner, który (prawdopodobnie za namową Heinricha Heinego) odwiedził Mickiewicza w roku 1847 w mieszkaniu przy rue de Boulevard. Następnie szlafrok, o jakim napisał Onufry Pietraszkiewicz w roku 1819 i jeszcze drugi szlafrok z roku 1854 czy 1855 opisany we wspomnieniach Alojzego Ligenzy Niewiarowicza, w którym wieszcz paradował w mieszkaniu przy rue de Sully; ale który może wcale nie był szlafrokiem, tylko starym podartym płaszczem, o czym zaświadczył malarz Wojciech Stattler. Wreszcie palto, w jakim wykładał w Collége de France, o czym poinformował uczestnik tych wykładów Stefan Witwicki w liście do Józefa Bohdana Zalewskiego z 26 grudnia 1840 roku.
Intryguje Rymkiewicza, po jakie licho w 1837 roku Mickiewicz – gdy mieszkał przy rue du Val-de-Grâce – kupił żonie Celinie fortepian Erarda, skoro nie miał na to pieniędzy, i skąd wziął pieniądze, skoro przecież ów fortepian kupił; i czy to był ten sam fortepian, na którym potem w mieszkaniu przy rue d’Amsterdam grał Fryderyk Chopin? I to grał w białych rękawiczkach! Z jednej strony badacz zastanawia się nad tym, co poeta tak naprawdę trzyma w dłoni na słynnej fotografii wykonanej przez Michała Szweycera w roku 1853, bo może to wcale nie był kostur wędrowca, pielgrzyma, w co chętnie wierzymy? Czy jest możliwe, aby sam poeta umiał obsługiwać maszynę dagerotypową? Natomiast z drugiej jego uwagę zaprząta to, co stało się z rękopisami poety, ale nie – że się tak wyrażę − z czystopisami, lecz brudnopisami, zapiskami na kartkach, karteczkach, karteluszkach; to, co czytał w trakcie pisania Pana Tadeusza, a czytał książkę niemieckiego lekarza i „badacza zaświatów” Justinusa Kernera Die Seherin von Prevorst wydaną w 1829 roku, przełożoną na język polski przez Wincentego Topora Matuszewskiego w trakcie – o czym nie sposób nie wspomnieć – powstania listopadowego.
Dla Rymkiewicza nie ma spraw nieważnych, nieistotnych – jeśli jakkolwiek związane są z osobą Mickiewicza. Autor zastanawia się, czy wieszcz lubił koty i jak sobie radził z pluskwami, ale także z wszelkimi insektami, a więc już to komarami, już to wszami, z którymi w pierwszej połowie
Pisząc o tych wszystkich zagadkach, jakie Mickiewicz po sobie zostawił, Rymkiewicz nieustannie zastanawia się nad tym, o czym one świadczą i w jaki sposób dają się wypowiedzieć, czyli w jaki sposób istnieją w języku. Intryguje, a może nawet bulwersuje go zarówno istnienie, jak i nieistnienie. Tym samym co kilka prawie stron podejmuje próbę zdefiniowania zarówno istnienia, jak i nieistnienia, w sensie już to ogólnym, już to poszczególnym. Posługuje się językiem mniej polonistyki, czy jeszcze inaczej rzecz ujmując literaturoznawstwa, bardziej zaś językiem samej literatury, co tu dużo ukrywać – poezji, albo jeszcze lepiej – prozy poetyckiej. Powiada na przykład: „Istnienie to jest coś takiego, co krąży i musi krążyć – wokół czegoś, co jest ślepe, mroczne niewypowiadalne” (w rozdziale Ciuciubabka – Fredro z zawiązanymi oczami) albo: „Cokolwiek istniało, było […] dla Mickiewicza, bez względu na sposób istnienia, wypełnione duchową treścią, a dopiero potem (drugorzędnie) czymś innym” (Pies i koło powozu).
Kwestii tej niemal w całości poświęcony jest szkic Mostek To lubię. Eseista twierdzi tutaj: „coś, co istniało w istnieniu […], coś takiego nieźle istniejącego, znika z istnienia i traci istnienie” i być może istnieje nadal, lecz „skryte poza istnieniem, istnieje niejawnie, nawet bezistnieniowo […], istnieje odmiennie albo istnieje niemal, albo istnieje inaczej, albo istnieje w jeszcze jakiś inny sposób”. Że to skomplikowane i nieco niejasne? Ależ oczywiście. Badacz ma tego pełną świadomość i jakby uprzedzając pytania czytelników, wynikające z ich konsternacji lub bezradności poznawczej, jakich mogą doświadczyć w trakcie lektury książki, mniej więcej w jej połowie, w tekście Koty Oleszkiewicza (tak na marginesie: piszę tę recenzję w Międzynarodowy Dzień Kota, czyli w niedzielę 17 lutego) konstatuje: „Niepojętość istnienia – gdybyśmy mogli coś o niej powiedzieć, to stałaby się ona czymś do pojęcia, a więc przestałaby być niepojętością – niepojmowaniem niepojmowalnego”. „Niepojętość istnienia” oraz „niepojmowanie niepojmowalnego” – to kluczowe sformułowania myślenia Jarosława Marka Rymkiewicza o świecie, o życiu i rzecz jasna również o sobie i swoim miejscu w świecie i wszechświecie.
Do rozważań na ów temat wraca Rymkiewicz w tekście Pierścień Maurycego Prozora. Opowiedziawszy anegdotę o wielkopańskim geście hrabiego, udającego się wraz z Mickiewiczem na konną przejażdżkę wzdłuż brzegu Niewiaży (kto ciekawy szczegółów, musi wziąć książkę do ręki), eseista stwierdza kategorycznie: „nie ma nicości, której ktoś by doświadczył lub która była ze swego sposobu istnienia doświadczalna – nic takiego, co moglibyśmy pojąć (doświadczywszy tego) jako nicość, nie jest nam dane i najprawdopodobniej (można tu zrobić takie zastrzeżenie) nigdy nikomu nie było dane”. Nicość jako taka okazuje się więc „nieopisywalna i niewypowiadalna”. Co więcej: „Możliwość wypowiedzenia (wypowiadalność) wyrzuca wszystko (wszystko, co istniało, istnieje lub będzie istniało) poza nicość – w ten sposób i tylko dzięki temu nicość (z której wszystko jest wyrzucone) może pozostawać niewypowiadalną i niepojmowalną nicością”. Analizując na samym końcu książki w tekście Koszulka śmiertelna stambulska relację pułkownika Emila Bednarczyka o ostatnich chwilach życia i zgonie wieszcza w drewnianym domku na skrzyżowaniu ulic Jeni Szeri i Kalendżi Kuluk w Stambule 26 listopada 1855 roku (na marginesie dodaję: relację spisaną dopiero w roku 1877), Rymkiewicz – jak sądzę – szuka tego, co można byłoby określić mianem znaku nieśmiertelności, stąd przecież jego wiara, „że poza nicością jest jeszcze coś istniejącego, coś takiego, co do nicości, nie należy”. I dzięki temu właśnie możemy, a nawet musimy ciągle rozmyślać o tym, co Adam Mickiewicz zapisał w swoich utworach, a także swoim życiem.
Pisząc o Mickiewiczu, Rymkiewicz ma odwagę to i owo napisać o sobie, na przykład wtedy, gdy – w szkicu tytułowym – wyznaje, jak żona namówiła go, aby ogolił głowę na łyso. I gdy już to się stało, doszedł do wniosku, że różnica między wieszczem a nim polega na tym: „że on do końca życia miał piękne siwe włosy, które spadały mu na ramiona, a ja mam łysą czaszkę i do końca życia będę ją golił rano przed lustrem w łazience”. Dlatego też bez ceregieli opowiada swój sen z 4 na 5 października 2010 roku, w którym autor Pana Tadeusza w cylindrze i w surducie zasuwa na jak najbardziej współczesnym rowerze, wyposażonym w amortyzatory i przerzutki oraz inne ultra i mega rewolucyjne gadżety. Opowiadając nam ów sen, opowiada nie po to, aby ujawnić jego drugie lub trzecie znaczenie – rzecz jasna ukryte i dla zwykłego śmiertelnika niedostępne, które to znaczenie stanowiłoby efektowną pointę książki – lecz po to, aby przedstawić w tej sytuacji dość paradoksalną konkluzję: otóż sen – w domyśle każdy sen – „znaczy tylko tyle, ile jawnie znaczy, i już nic więcej”. W ten oto sposób sen o Mickiewiczu pomykającym na rowerze nie znaczy nic więcej niż znaczy; ale to nie oznacza jednak, że nie znaczy nic i jako taki pozostaje bez znaczenia.
Mówiąc o sobie, bardzo, ale to bardzo dyskretnie, przywołując w tekście siebie samego, a ściślej własne doświadczenia egzystencjalne i artystyczne, Rymkiewicz, pisząc jednoczesnie o Adamie Mickiewiczu, jest władny, ma prawo zdobyć się i na takie, jak najbardziej nowoczesne czy − jak kto woli − postnowoczesne refleksje natury ogólnej: „Poezja (ale tylko wielka) to jest właśnie rodzaj takiej cyrkowej zręczności, chodzenie na szczudłach po balustradzie mostku albo skakanie na szczudłach nad dziurami mostku” (Na szczudłach) lub: „Każdy wielki pisarz jest po trosze bejsbolistą, kimś w tym rodzaju – podskakuje, kołysze się na zgiętych nogach, wymachuje pałką – trafi lub nie trafi” (Kostur według Szweycera). Bo też nikt we współczesnym literaturoznawstwie, we współczesnej polonistyce nie potrafi – tak jak potrafi właśnie Jarosław Marek Rymkiewicz – przekraczać granic genologicznych; posługiwać się językiem nauki i literatury, rozumu i wyobraźni, krótko mówiąc: poezji.