01/2024

Jadwiga Nowak

Niosę obraz

Świat jest nierówny. Wilczy dół albo ośmiotysięcznik spowity we mgle. Spokojne skalenie albo lawiny kamieni pochłaniające wioski. Z jakiegoś powodu świat jest śmiesznie nierówny. I w środku, i po bokach. Wywracają się ludziska, potykają się konie. Wszystko jest jakoś zakrzywione, a miary są tylko krawiecką przymiarką i fastrygą. Kiedy leży jak ulał, wcale nie musi znaczyć, że ot, tak, samo z siebie leży równo.

Po jednej stronie stołu Yuval Harari, po drugiej Fiodor Dostojewski. Iluzoryczność stołu. Jedni będą się upierać, że jest kanciasty, inni, że okrągły. Dostojewski ze zgrzytaniem zębów wciąga Harariego do podziemia, Harari odwdzięcza mu się ironicznym uśmiechem i piruetem po okręgu z serca Metaversum. Chętnie założyłby Dostojewskiemu gogle Oculus VR. Śmieszny człeczyna przed plutonem egzekucyjnym w końskich okularach. Pogrążony w szczęściu Harari nie ma już siły się uśmiechać. To byłoby poniżej jego godności. Wybiera śmiertelną powagę. Dostojewski, cudem uwolniony od fizycznej śmierci, trafia prosto do obozu dla HI. Homo inutilis. Fatalny błąd. Ktoś przecież musi równać świat. Przecież nie boski inżynier, który wszystko wie o tobie. I zawsze posłuży cenną informacją o wszystkich wybojach. Wciąż jeszcze jest tyle górskich łańcuchów do zrównania z ziemią.

Do Dostojewskiego przysiada się Kurt Vonnegut. Właściwie to staje mu za plecami i zagląda w karty. Daje sekretne znaki Harariemu. Ten, jakby nigdy nie słyszał o Korpusie Naprawczo‑Odnowiennym, o KNOTach z Zarzecza, omija go wzrokiem. Jakby nigdy przedtem nie słyszał Alexander’s Ragtime Band ze starej pianoli. Czuje jednak podskórnie, że ktoś tu próbuje z niego zakpić. Przybiera wyraz twarzy rasowego pokerzysty. Kurt w meloniku i butach Chaplina wskakuje na stół. Śpiewa, wymachując laseczką: Come on and hear, come on and hear… Harari w końcu robi się zły. Rozprasza go ten pajac jak natrętna mucha. Nie pozwala zanurzyć się w medytacyjnym niebycie. Harari wyciąga w końcu, rozglądając się wstydliwie na boki, swój zwierzęcy ogon i z zaciśniętymi powiekami ogania się nim od Vonneguta/Chaplina jak krowa od gzów. Fantazyjne machnięcia ogonem niewiele jednak pomagają. Do jego świadomości wciąż dociera nieznośne brzęczenie: Come on along, come on along, Let me take you by the hand… Poirytowany, poddaje się. Otwiera oczy. Gdzieś z widowni dopada go tubalny śmiech. Publiczność w świetnych humorach dośpiewuje, przytupując ochoczo: Up to the man, up to the man… Co za dużo, to niezdrowo. Harari ostro wchodzi do gry. Ogra tego franta do ostatniej kopiejki. Do ostatniego centa. Przestanie mu być do śmiechu.

Otwiera usta i z wyrazem zdumienia na twarzy, głosem Hugh Lauriego, zaczyna śpiewać Swanee River. Milknie, by po chwili wypalić: – Dr House! Dr House!

Widownia szaleje z radości.

Trzeba dwojga złego, żeby móc żyć. Wywikłać się ze szkolnej tabliczki mnożenia. Z dziecięcych marzeń o życiu, w którym nikogo nigdy się nie skrzywdzi. O życiu, w którym i nas nikt nie będzie chciał skrzywdzić. I nie skrzywdzi. Trzeba dwojga złego, żeby móc żyć żywym życiem.

Humanizm zbrodni z premedytacją i kanibalizmu wpisany w okrągły stół pozwala na rytualne fanaberie, bale maskowe i zwykłe kpiny wygłaszane językiem akademickich rozpraw. Rytualny kanibalizm ma wiele twarzy. Od tradycyjnej, uświęconej zwyczajem, której portrety wypełniają cisze muzealnych sal, po rewolucyjną, która z zasady, jako element wiecznie wywrotowy, nie podlega uwiecznieniu. Rewolucja jest efemerydą. Wytacza skończoną ilość krwi i rozpływa się w powietrzu. Przychodzi znikąd i donikąd wraca. W rewolucji prawdziwa jest tylko krew. Kult niewinnie przelanej krwi à rebours. Cyrulik ratujący świat prostym, pewnym cięciem. Uzdrawiające puszczanie juchy. Naturalne oczyszczanie zatrutego organizmu. Czuły wampiryzm w służbie ludzkości.

(Czy ktoś wreszcie wyprodukuje prawdziwą sztuczną krew? Spełniłoby się marzenie dramaturgów i filmowców. Można by ją przelewać wiadrami. Teatralna scena i filmowy plan bez kłopotów i prawdziwie spłynęłyby ludzką krwią).

Po skończonej oksfordzkiej debacie między Dostojewskim a Hararim niektórzy dalej będą się spierać jedynie o kształt stołu. Co przytomniejsi zaaranżują nowoczesny salon z czymś jakby stolik na karty wizytowe ustawionym na drodze do telewizora. Stowarzyszenie Mówców z oburzeniem w ogóle zakwestionuje te nieodpowiedzialne przekomarzanki pisarzy i wszystkie wnioski, które mogłyby się kiedykolwiek zrodzić na tym tle w głowach dość prymitywnie zachowującego się przecież audytorium. Tupiące pospólstwo ryczące ze śmiechu. Skandal. Kto wybierał tę publikę? Gdzie tu marszałek i sekretarz? Gdzie mównica z prawdziwego zdarzenia? Już sama liczba uczestników tej pseudodebaty jest niezgodna z regulaminem. Nie wspominając o całkowitym braku jury. Trzech pieniaczy wyzłośliwiających się bezsilnie na ludzkich oczach. Jak można było doprowadzić do pokazania światu krowiego ogona jako argumentu! Vonnegut jako juror? Wolne żarty. Oglądalność i tak niska, ale zawsze.

Tak, mają rację ci czujni stróże wyważonego słowa. Zawsze może coś wymknąć się spod kontroli. Jakaś prostacka fantazja á la krowi ogon. Kto wie, w co może się przerodzić taka lekkomyślność. Tyle dzikiej, barbarzyńskiej energii. Strach pomyśleć.

Na stół między Dostojewskim a Hararim spada z tanecznym wdziękiem jesienny listek ponadstuletniej brzozy. Siedzą naprzeciw siebie, a między nimi ten pożółkły listek. Przyglądają mu się w milczeniu. Po czym w tej samej chwili obaj podnoszą do góry głowy i kierują wzrok między konary drzewa. W tej samej chwili opuszczają głowy i patrząc na siebie przenikliwie, mówią jednym głosem, w jakimś sobie tylko znanym języku: – Będzie miała ze sto dwadzieścia lat. Głupio im, że tak razem mówią to samo i tak samo, więc uciekają z powrotem wzrokiem na drzewo.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.