Ach, śmieję się, no bo co mam robić, skoro
sytuacja jest śmiertelnie poważna. Nędza
i rozpacz panują w miasteczku, a przecież
mapa pokazała wszystko pięknie wykreślone
i proste. Synagoga zamknięta, nowe prawo
za murem, faliste asfalty, kołyszące się
domy, szczerby z chaszczami i dzikim chmielem,
tak jakby wojna przeszła tu nie więcej niż
przed miesiącem i zostawiła rzeczy odłupane
od siebie, miarowo chwiejące się jak ławka
na znikającym, pustym rynku, pełnym sztukowań,
kapsli, śmieci i szkła, na którym znikam, miarowo
kolebiąc się w kuczki, nie chcąc przypisać się
gdziekolwiek, a kiedykolwiek – tylko do czasu,
gdy raz na zawsze zrywam z czarną żółcią i znów
bez przerwy snuję się, sumuję i pytam. No cóż,
nonszalancja nie jest tu rozwiązaniem, nitki dnia
wplatają się w mapę i nucą szybko: trumf,
(tryumf), Misia Bela, Misia Asia, konfa-
cela, świnka wpada do wieprza, ale wieprz nigdy
nie wpadnie z rewizytą do płytkiej świnki