Małą Apokalipsę, powieść Tadeusza Konwickiego wydaną po raz pierwszy poza cenzurą przez Niezależną Oficynę Wydawniczą w roku 1979, mam przed sobą w jej kolejnym wznowieniu, późniejszym o lat piętnaście. Na okładce, od frontu, zdjęcie chylącego się do upadku Pałacu Kultury. Z tyłu fotografie dziewiętnastu kolorowych okładek Małej Apokalipsy w przekładach na języki obce. Powieść przyniosła autorowi wielki sukces. Na jej podstawie Costa-Gavras nakręcił film (produkcja francusko-włosko-polska), rolę głównego bohatera zagrał w nim Jiří Menzel. Adaptacje książki pojawiały się w teatrach. Nakład, początkowo z konieczności ograniczony, przy kolejnych wznowieniach lawinowo wzrastał.
W roku 1984, tym Orwellowskim roku, w którym być może toczy się akcja utworu, Adam Michnik pisał, że Mała Apokalipsa jest „najtragiczniejszą, najprawdziwszą i najwybitniejszą powieścią ostatnich lat”. Jan Kott – co ironicznie odnotował Gustaw Herling-Grudziński – dorobił Konwickiemu „nie byle jaki ogon literacki: Kafka – Wyspiański – Gogol – Joyce – Mickiewicz – Dante (wymieniam w porządku wtykanych do ogona pawich piór)”. Z Mickiewiczem i z Wyspiańskim patetycznie porównywał Konwickiego także Jan Walc, krytyk znany skądinąd z ciętego pióra i ostrych sądów: „Jego bohater jak Konrad kocha i cierpi za miliony, gotów wziąć na siebie ciężar największy”. W ostatnich zdaniach Małej Apokalipsy: „Ludzie, dodajcie sił każdemu na świecie, kto o tej porze idzie ze mną na całopalenie. Ludzie, dodajcie sił. Ludzie…” usłyszał Walc okrzyk „Więzy rwij” z Wyzwolenia i zawyrokował, że Konwicki jest „tym dla obecnego pokolenia, czym był Stanisław Wyspiański dla pokolenia 11 listopada”.
Postanowiłem przeczytać na nowo Małą Apokalipsę, ciekaw, jakież ona po latach zrobi na mnie wrażenie. Interesujące – choć trudne do sprawdzenia – wydaje mi się, jak powieść Konwickiego czytają dzisiaj ludzie bardzo młodzi. Ludzie, których w roku 1984 ani nawet dwadzieścia lat później nie było jeszcze na świecie – uczniowie szkół średnich, gdzie książka trafiła na listę lektur obowiązkowych.
*
Nie będzie odkryciem z mojej strony, że dla uczniów równie ważne, a może ważniejsze od szkolnych lektur są rozmaite „materiały pomocnicze” publikowane na takich internetowych portalach , jak wypracowania.pl, bryk.pl i wielu innych. Materiały te, prócz dostarczenia mniej lub bardziej dokładnych streszczeń książek, pomóc mają czytającym „wyrobić sobie własne zdanie” o ich wartości. Zasadniczo nie jestem temu przeciwny, pod jednym wszakże warunkiem: powinny one kierować do uczniów pytania, które w obecnej chwili pozostają ważne, nadal nie są w sposób wyraźny rozstrzygnięte. Podam konkretny przykład związany z Małą Apokalipsą. Bohater tej powieści w proteście przeciwko sowietyzacji Polski spalić ma się przed gmachem Komitetu Centralnego PZPR. Jak wiemy, takie ofiary całopalenia zdarzały się naprawdę. We wrześniu 1968 roku na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie podczas dożynek w obecności blisko stu tysięcy widzów Ryszard Siwiec oblał się rozpuszczalnikiem i podpalił, protestując przeciwko inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Kilka miesięcy później na placu Wacława w Pradze spalił się student Jan Palach, znajdując potem jeszcze dwudziestu sześciu naśladowców, z których siedmiu zmarło. Czy te ofiary całopalenia miały wtedy sens? Czy były potrzebne? A w całkiem innych już okolicznościach historycznych? Kiedy i w jaki sposób protest tak drastyczny może zmniejszyć rozmiary zła, które dla protestującego staje się nie do zniesienia?
*
Mała Apokalipsa Konwickiego jest powieścią o sowietyzacji Polski. Dodajmy: nie o próbach sowietyzacji, ale o sowietyzacji dokonanej. Akcja rozgrywa się w dniu święta 22 Lipca, kiedy to podczas nadzwyczajnego zjazdu partii z udziałem sekretarza generalnego KPZR „Polska odznaczona została zaszczytnym tytułem Pierwszego Kandydata do wstąpienia w skład Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich” jako jego republika siedemnasta. Tłumy na ulicach skandują: „Polska! Polsza! Polska! Polsza!”. Mamy więc święto 22 Lipca, ale nie wiadomo, którego roku. W powieści mowa jest o kilku okrągłych rocznicach powstania PRL, najczęściej o czterdziestej. Dokładna data nie ma zresztą żadnego znaczenia, bo obywatele dawno stracili poczucie czasu, a jedyny w kraju prawdziwy kalendarz zamknięty jest w sejfie i pilnie strzeżony przez ministra bezpieczeństwa, który osobiście zrywa z niego kartki.
„Sowietyzm – pisał Leszek Kołakowski – buduje się jako sytuacja, w której wszyscy wiedzą, że nic nie jest i nic nie może być «naprawdę» w mowie publicznej, że wszystkie słowa utraciły pierwotny swój sens […]. Jeśli życie prawdziwe wyczerpuje się w powszedniej krzątaninie i powszedniej udręce, a rytualny frazes pozbawiony semantycznej wartości unieruchamia i zastępuje myśl wszelaką i jeśli nikt się już temu nie dziwi, sowietyzacja jest spełniona […]. Jeśli naród jest aktywną wspólnotą kultury, jeśli więc żyje o tyle, o ile się czuje podmiotem tego życia, czyli odpowiada za siebie, to najskuteczniejszym sposobem zniszczenia narodu jest pozbawić go samego tego poczucia odpowiedzialności, sprawić, aby uwierzył w to, iż na skutek własnej bezsiły albo małoletniości, albo okoliczności zewnętrznych zmuszony jest żyć tak, jak mu inni każą. Naród, który by uwierzył, że jest bezwzględnie pozbawiony wolności moralnej, straciłby wszelką nadzieję odzyskania jej kiedykolwiek”.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]