10/2022

Jakub Ciećkiewicz

Nocny maraton tańca
(fragment)

W tamtym okresie pisałem pamiętnik, który teraz, pokryty szarym dywanikiem kurzu, leży na biurku ojca. Biurko jest żółtobrązowe, dziewiętnastowieczne. Oba przedmioty ze sobą kontrastują. Dzieło sztuki meblarskiej – solidne, piękne, doskonałe i obraz rzeczywistości fragmentaryczny, dziwny, efemeryczny, jak prace Magdaleny Abakanowicz.

„Dopiero mówiąc o sobie, mówi się o całym świecie – pisała rzeźbiarka. – Ważne, żeby to było wyznanie prawdziwe, wtedy może stać się odkryciem. […] Uciec można tylko w siebie, w jedyność własnej świadomości, w konkret własnej egzystencji. Ucieczka trwa do dziś”. Przyjąłem te zdania za motto do swoich bieżących zapisków.

Kurs na Hutę
Pamiętnik znaleziony w biurku. Część II.

[…] Major Karol Biernat wyłonił się z wieczornej mgły, dźwigając wieniec polnych kwiatów. Był w podniszczonym mundurze, w czapce ze zużytym brązowym daszkiem i w ubłoconych oficerkach. Kiedy szedł, biało-złote szarfy powiewały w powietrzu, skręcały się i opadały na chodnik, ukrywając długi czarny napis.

Słońce już zaszło, pozostawiając ostatnie herbaciano-amarantowe odblaski na gasnących obłokach, wspomnienie o mijającym dniu esencjonalnym jak herbata yunnan. Dniu gęstym od światła i aromatu rozgrzanej zieleni, żółknących traw, oszalałych od udaru klombów tulipanów, krzewów hortensji, drzew akacji, wyrzucających w powietrze bukiety zapachów. Teraz świat zrobił się pastelowy. Młynówka parowała. Olchy zlały się z tłem w jedną, szaropopielatą całość. Upał odpuścił, miły chłód rozlewał się wraz z mgłą wzdłuż potoku.

– Na Grębałów – przypomniał major.

Ułożyłem wieniec na tylnym siedzeniu i złamałem licznik. Stary, metalowy, kupiony w antykwariacie u pana Józefa, który wszystko gromadził, ale prawie niczego nie sprzedawał. W jego lichym sklepiku leżały sterty starych przedwojennych gazet, zęby mamuta, wysłużone pruskie bagnety, różowe muszle morskie, srebrzyste rozpylacze do wody kolońskiej zakończone wężykiem z czerwoną gumową gruszką, obrazy na szkle, świątki, sekretarzyki, zegary pudełkowe. Z całego tego bałaganu wydobył licznik taxi.

– Służył pewnemu złotówie, Kordasowi, który był szefem mafii pod dworcem PKP – powiedział tonem kustosza. – Niech się kręci!

Jechaliśmy w stronę Huty. Brzuch majora podskakiwał i przelewał się na zakrętach. Jechaliśmy w błoto, kałuże, żwir, piach, w ziemię. Mgła gęstniała. Po chwili nie było widać domów ani chodników, a droga z bitego traktu przeistoczyła się w miękką brunatną wstęgę. Nad samochodem frunęły czarne ptaki, które wracały z Plant do Puszczy Niepołomickiej na nocleg. Leciały z krzykiem, całymi gromadami, jak na wojnę.

Major snuł historie jeszcze z czasów pobytu w Wietnamie. Walczył w rejonie Điện Biên Phủ z Legią Cudzoziemską.

– Służyło tam wielu weteranów Waffen-SS, ramię w ramię z Amerykanami… – opowiadał.

Ale w ogóle go nie słuchałem. Myślałem o Cheen 51, z którą umówiłem się na wieczór. Cheen była korespondencyjną klientką gabinetu astrologicznego „Twoja Przyszłość”, który reklamowałem w lokalnych gazetach. Przysłała mi datę, miejsce oraz godzinę urodzenia i dziwne pytanie: „czy można się z tego wyszarpnąć?”. Postawiłem horoskop, który pokazywał jej przeszłość i przyszłość. W astrologicznym błysku widziałem twarze pochodzące z różnych okresów życia i Cheen w każdym była godna pożądania. Miała 180 centymetrów wzrostu, ciemne, kręcone włosy, czarne oczy i szerokie, czerwone usta. Wyglądała jak bogini.

Zauważyłem, że jej przeszłość była związana z ważnym mężczyzną, być może kierownikiem w kombinacie, a teraźniejszość nie mogła raczej zachwycać ze względu na trudne układy Neptuna. W rozmarzeniu wyobrażałem sobie śmiały uśmiech kobiety, miękkie powitanie, smak ust wilgotnych, ciepłych, łapczywych, pokrytych tanią szminką, a potem intensywny smak rozgrzanego jak piec martenowski ciała.

– …tak pieprznęło, że wyrzuciło pułkownika pod niebo… – skończył opowiadanie Biernat. – Ale partyzanci z Việt Minh wzięli do niewoli dziesięć tysięcy żołnierzy francuskich. – Klasnął w dłonie.

Samochód sunął jak ślizgacz w miękkiej, rozlanej masie. Noc rozświetlały latarnie ustawione wzdłuż powstającej Alei Czynu Rewolucyjnego. Na zgwałconej ziemi pszenno-buraczanej, rozpłaszczonej, rozwierconej, odartej ze skóry – rosło miasto. Ziemia zamieniła się już w błoto. Z gliny, we mgle i dymie, wydobywał się ludek. Wychodzili. Wyszarpywali się. Sunęli przed siebie nieogoleni mężczyźni w maciejówkach, kraciastych flanelowych koszulach i płóciennych portkach. Za nimi kobiety okutane w chusty, dźwigające na plecach kosze z jedzeniem, z dziećmi na rękach. Z rozmiękłej ziemi wypływały staruszki w fotelach inwalidzkich, zawinięte w czarne muśliny. Dziadkowie siedzący na ławeczkach i popalający papierosy. Ziemia wypluwała klatki z kurami i królikami, śliskie od mazi świnie i cielęta. Ziemia rodziła robotnicze miasto. A błoto to były jej wody płodowe. A kable elektryczne, to były pępowiny. A Kombinat metalurgiczny to był wielki cyc, który wszyscy ssali.

Pierwszy z ziemi wyszedł człowiek ziemski. Adam. I była z nim Ewa Ziemianka. I wspólnie zniszczyli jabłonie, bo nie znali pojęcia grzechu, a jeśli nawet znali, to zapomnieli, ogłuszeni wszechwładną pieśnią megafonów.

„Zdobywczym krokiem idziemy w błotny świat,

wznosząc do góry i czoło i pięść.

My nowe życie stworzymy i nowy ład,

a ponad nami jak sztandar płynie pieśń”.

Adam i Ewa szli w błocie, w szlamie, w kałużach, w zapachu deszczu i ziemi, tam, gdzie stały drewniane baraki wzniesione przez nowego boga. Niskie, przysadziste, zbutwiałe jak statki dokujące przy rzecznej marinie. To przeklęte miejsce, miejsce zgwałcenia Natury, leżało na wschód od Kombinatu, a nazywano je Pekinem.

Mieszkańcom mówiono: wyszliście z błota i jesteście wolni.

– A co to jest wolność? – pytali Adam i Ewa, nieśmiało podnosząc głowy.

– Wolność, towarzysze, polega na zrozumieniu konieczności – wydzierał się czerwony jak burak agitator. – A konieczność uczyni was nadludzkimi, a nawet nieludzkimi. Dlatego wydarliśmy serce ziemi i ścięliśmy rozkwitające jabłonki, żeby pokazać światu swoją władzę. I my tu, towarzysze, zbudujemy z betonu Raj, prawdziwe miasto szczęścia.

Potem głośniki śpiewały:

„W pierwszym szeregu walczących roboczych mas,

w blasku pożarów witamy nowy dzień…”.

Błotniacy weszli do baraków, gdzie ich przerobiono na herosów. Oddali mocz, kał i krew. Wyszli w kufajkach i gumowcach. W kaskach na głowach. Zbudowali cegielnię w Zesławicach, a potem Nową Hutę. Miasto-kwiat. Miasto-fabrykę. Które żre, trawi, sra, odziewa, wyposaża, nagradza i karze.

– Tak, towarzysze, działa rewolucja. Rozwierca, niszczy, wyrzuca, tłamsi, dusi, topi. Do tego macie dźwigi, koparki, spychacze, świdry, betoniarki. Będą ofiary, bo to operacja w dużej skali. Tak, ofiary są nam nawet potrzebne, dzięki nim powstanie nowa religia – wyjaśniał agitator na spotkaniu kolektywu. – Budowa miasta wymaga poświęcenia, oddajcie za nią życie.

A oni stali w koło i łykali wilgotne powietrze. Jedni wierzyli, inni powątpiewali. Wietrzyli kłamstwo. Wielkie oszustwo. Bo ci, co wymyślili Hutę, nie byli błotniakami. Powychodzili z lagrów, więzień, piwnic, zakamarków, szli śmiało – w dżinsach i flanelowych koszulach, w wojskowych butach, z plecakami na ramionach – bo mieli wizję.

A potem radzieccy towarzysze przywieźli pociągami wielkie piece. A towarzysze kubańscy przywieźli zabawne rytmy i pragnienie życia w pokoju. A zwykli ludzie szukali chleba. I tak się wszystko mieszało, więc żeby ich scalić, Adam Ziemski ułożył modlitwę:

Miasto ogromne – módl się za nami. Miasto przeczyste – módl się za nami. Miasto wspaniałe – módl się za nami. Miasto radości – módl się za nami. Miasto szczęścia ludowych mas – módl się za nami. Miasto wszechogarniające – módl się za nami. Miasto samo uczące siebie – módl się za nami. Miasto nowego człowieka – módl się za nami. Albowiem tylko tyś jest święte, tylko tyś jest panem, tylko tyś najwyższe. Wieżo Babel. Amen.

A potem układano pieśni masowe, które śpiewano na budowach i stadionach. Z tych pieśni powstawał nowy człowiek. Na początku było bowiem słowo.

Architekturę miasta wzorowano na ogrodach Wersalu. Ale kto był w Wersalu? Zresztą Adamowi i jego Ziemianom było wszystko jedno. Ich siłą było trwanie. Wiedzieli o tym, bo taplali się w błocie od stuleci. Każdego dnia poczynali się, rodzili, pracowali i umierali w ziemi. Orali ziemię, żarli ziemię, wypluwali ziemię, srali w ziemię. Na gównie wyrastał chleb, który zjadali jak komunię. Powoli. Z namaszczeniem.

Zawsze żyli w kołowrocie pracy, płodzenia i umierania. A teraz budowali miasto. Budowali wbrew, na przekór. Lepili z błota osiedle za osiedlem. Ale niektórzy zostali spłodzeni z wilków i niedźwiedzi, podczas eksperymentów miczurinowskich. Wieczorami brali w dłonie flaszki i noże. Bo im nie wystarczało łuskanie fasoli, darcie pierza i śpiewanie pieśni, oni szukali krwi i spermy. Piłą przecinali, siekierą drobili na części. Patrzyli beznamiętnie jak Błotniacy wydobyli z ziemi wielką macicę, z której wyciekło czerwonozłote słońce. Nowy świt człowieka. A po kątach odbierali życie.

– Po błocie moje serce leź – rozległ się śpiew z pobliskiej suwnicy.

We mgle śpiewała primadonna stalowni konwertorowej, gruba jak wieprz poetka, towarzyszka Sabina Radoń.

Samochód wjechał na cmentarz. Wyjąłem wieniec i podałem majorowi. Na szarfach odczytałem napis „Towarzyszowi Mordasiewiczowi, byłemu żołnierzowi LWP, kombatantowi z Wietnamu i przodownikowi pracy, który wykonał osiemset procent normy”.

Żałobnicy stali tłumem nad mogiłą. Patefon, nakręcany korbą, odtwarzał marsz żałobny Chopina.

– Towarzyszu majorze – przez tłum przebił się jakiś wojak. – Melduję, że te skurwisyny z administracji wszystko spierdoliły. Nikt nie wykopał mogiły. Musiałem siłą brać robotników z baraków.

Wewnątrz kręgu leżała metalowa trumna, a wokół uwijało się czterech mężczyzn z kilofami. Ich ciała były porośnięte sierścią. Tłum milczał. Czekał. Był cierpliwy.

– Trumna ojca nie chciała wyjść z klatki – zwierzał się Biernatowi syn przodownika, zapalając papierosa. – Trzeba było przez okno, prosto na śmietnik i stamtąd dopiero na furmankę.

– Kurwa – sapnął Biernat – już ja nauczę dyrektora moresu.

– Stary Musiał był bohaterem pracy socjalistycznej – podniósł głos. – Kawalerem Orderu Czerwonej Gwiazdy, kombatantem i krasnoarmiejcem. Kładł na zmianie pięć tysięcy cegieł… Pił litr dziennie. I nigdy nie kradł inaczej, jak łyżeczką.

Zostawiłem żałobników nad mogiłą i pojechałem w stronę Pekinu.

W karczmie „Pod pijanym księżycem” sobotnia zabawa osiągała punkt kulminacyjny. Okna rozświetlały błyski elektrycznych żarówek. Na ścianie wisiał napis: „Oświeci Was elektryfikacja mas”. Pchnąłem drzwi i podszedłem do baru. – Szefowo, pięćdziesiątkę – powiedziałem do muskularnej baby z wąsami.

– Co tak skromnie – zaśmiała się. – Lepiej setę!

Dokoła, przy drewnianych stołach, siedzieli mężczyźni z kuflami piwa i kieliszkami w dłoniach. Lała się wódka czysta z czerwoną etykietką. Wszyscy byli porośnięci. Jedni mocniej, tak że przypominali zwierzęta, inni słabiej, jakby zaledwie się nie golili przez tydzień. Ale proces przekształcania trwał i nie mogli go w żaden sposób powstrzymać.

Przyglądali mi się niechętnie. Byłem tu obcy. Miałem okulary w szylkretowych oprawkach i marynarkę z metalowymi guzikami. Guziki świeciły im po oczach. Błyskały. Nachylali się do siebie i szeptali. Dawali sobie sójki w bok, a potem wybuchali śmiechem. Wreszcie jeden obrośnięty i wytatuowany wstał, a potem krzyknął:

– Pora zaczynać.

Kilka musztardówek poleciało w powietrze.

– Jak stłuką lampy, złap za krzesło, wsadź na głowę i kucnij w rogu – radziła bufetowa – bo będą cięli nożami.

W tej chwili potłuczono żarówki. Wielkie bańki pękały, zasysając światło i wydając ciemne oddechy pełne pustki, a oprawki prószyły na ziemię zmiętą czernią.

– Chodź. – Nagle pojawiła się Cheen 51. Złapała mnie za rękę i wyprowadziła na zaplecze. – Trzeba było wejść od tyłu – narzekała. – To przecież mordownia. Oni tu wczoraj zabili człowieka. Nazywał się Musiał, był przodownikiem. Położył w godzinę 6720 cegieł.

Zza ściany dochodziły głuche odgłosy ciosów i okrzyki bólu.

Dotknąłem palcem ust Cheen, a ona go pocałowała. Jej ciało było gorące i zwinne jak jaszczurka. Spełniało prośby, tworzyło scenariusze zabaw, rozgrzewało się jak piec do ciągłego odlewania stali. Kiedy w nią wchodziłem, czułem rozkosz i pot. Byłem młotem. Zwierzęciem. Przodownikiem Musiałem i krasnoarmiejcem-gwałcicielem. Byłem porośnięty.

– Jesteś piękna – powiedziałem. – Jak to się stało, że nie znalazłaś mężczyzny?

– Ty mi powiedz.

Sięgnąłem do kieszeni po mandalę horoskopu. I nagle zobaczyłem.

– Urodziłaś zwierzę?

– Tak, to przez niego – odburknęła i wskazała palcem drugi pokój.

Podszedłem cicho i uchyliłem drzwi. W łóżku leżał wyrośnięty chłopak z wodogłowiem. Był pokryty sierścią jak niedźwiedź. Na mój widok zaczął skomleć.

– To syn towarzysza Obrzańskiego – powiedziała niepewnie Cheen 51, nalewając wódkę do musztardówek i zapalając klubowego. – Skutek alkoholizmu ojca oraz trujących jadów ziemi. Przez niego wszystkie chłopy ode mnie uciekają, ale nie oddam przecież synka do zakładu dla debili. Żal. Pokraka, ale moja.

Otworzyłem drzwi i wyszedłem przed barak. Na wieży spadochronowej, na stalowej linie, wisiały sierp i młot. Emblemat kołysał się jak wahadło.

Usłyszałem ostry dźwięk syren. A potem wybuchło światło. Znak, że spuszczali stal z pieca martenowskiego.

– Ale hajcują – krzyknęła z okna Cheen. – Powiedz, czy będę szczęśliwa?

– Pewnie, przepraszam, zapomniałem. Wyjdziesz za mąż za ważnego towarzysza, bo pokraka już długo nie pożyje. Będziesz miała mieszkanie na Osiedlu Kolorowym. Meble z Kalwarii. Kryształy. I pralkę Franię. A z czasem nawet radziecką zamrażarkę Saratow i samochód Wołga. Tak, tak, nie dziękuj…

Światło w knajpie rozbłysło i bufetowy wyrzucił w błoto kilka zwłok. Wszystkie w kufajkach, czapkach uszankach i gumowcach. Padały na ziemię i znikały. Ziemia brała swoich, zasysała trupy do wnętrza, wracały skąd przyszły. Na powierzchni powstawały bąble. To stąd brały się jady! Błoto parowało śmiercią.

Dłubnia nie odbijała księżyca. Była mazią, która wolno przemieszczała się w stronę mostu. Pośrodku tkwiła głowa człowieka. Poruszała się lekko i wydawała świsty. Błotny smar wciąga bowiem wolno.

– Jak ci pomóc?! – krzyknąłem, wybiegając z samochodu.

– Rzuć linkę!

Na brzegu zobaczyłem wędki, podbierak, harpun i stalową linę obciążoną kawałkiem żelaza. Rzuciłem ją w kierunku tonącego. Topielec nagłym ruchem złapał za ciężarek. Zacząłem go ciągnąć, szło łatwo, bo rybak ślizgał się na błotnej fali. Po chwili zauważyłem, że ma w dłoni wędzisko. Na jego końcu szarpał się szczupak o matowej łusce.

– Uratowałeś mi życie – powiedział. – Zapraszam na grilla do Kantorowic. Wszyscy już czekają.

Porwał drewnianą pałkę i silnym ciosem zabił rybę.

Nad kominami kombinatu płonęły światła. Gdzieniegdzie, w zakamarkach hal, buchał ogień. Noc wchodziła w fazę bezgwiezdnej. Każda noc była podobna w tym kawałku świata naznaczonym krwią, potem i torturą, jaką człowiek zadał Naturze i samemu sobie, niszcząc łąki, pola, burząc chaty i kapliczki, dewastując świat wielkimi żelaznymi maszynami. To był homo mechanicus.

Podjechaliśmy pod główną bramę kombinatu prosto w tłum, w masę, w ciasto, które formowało pochód. To szli Błotniacy. Nie jest pewne, czy tworzyli manifestację, czy formowali się siłą sennej inercji, która płynęła z pobliskich blokowisk. A może byli tylko wspomnieniem, które przywiał wiatr z okolicznych bagien?

– Idą, idą hutnicy, a wśród nich Józef Gnat, mąż zgwałconej Marii, ojciec alkoholika Jeszuły, bohater, który wykonał tysiąc procent normy – darł się w tubę niewidoczny spiker.

I tak szli. Zwaliści, posępni, z pochylonymi głowami, w płaszczach hutników i w okularach spawalniczych na oczach, szli po miękkim, dźwigali transparenty zalane błotem i unosili ku bezgwiezdnemu niebu błotniste sztandary.

– Towarzysz Szatan niech żyje – krzyczał spiker. – Towarzysz z odlewni, powiązany łańcuchami jak Samson, gołymi rękami wydobył tysiąc hektolitrów stali. Brawooo!

Kiedy tłum się rozstąpił, ruszyłem w stronę Kantorowic. Auto podskakiwało na wybojach, zatapiało się chwilami w miękkiej, mokrej ziemi, ale nie grzęzło, płynęło dalej jak spychacz na gąsienicach prosto w kierunku baraku, przed którym stali ludzie i płonęło ognisko.

– No wreszcie – krzyknęła kobieta przy rusztach. – Ileż można czekać na kolację.

Nieogoleni i częściowo podpici mężczyźni wyjęli z bagażnika rybę i ułożyli na wielkiej kratownicy grilla. Mieli wypisane na twarzach siedem grzechów głównych, o mniejszych już nie wspominając.

– Co to za miejsce? – spytałem.

Wybuchli śmiechem.

– Gdyby nie to, że przywiozłeś szczupaka, już byś nie żył – powiedział herszt, który przedstawił się jako Michalak.

– Administracyjnie to barak dla niedostosowanych społecznie. – Zaświecił łysiną skurczony mężczyzna w długim pobrudzonym trenczu z teczką w dłoni. – Historycznie to miejsce ciekawe. Dawniej mieszkali tu robotnicy wznoszący pierwszy obiekt Huty.

– Tu – przerwał Michalak – na prostych, drewnianych pryczach, w warunkach gorszych niż w więzieniu Moabit, mieszkali towarzysze Surma i Łącki. Surma wykonał osiemset, a Łącki pięćset procent normy. Obaj dostali mieszkania przy Placu Centralnym. Potem do baraku zaczęto zwozić wrogie elementy. Złodziei, prostytutki, Cyganów, którzy rozpalali ogniska w mieszkaniach, i psychicznie chorych. Ten barak jest stary i my, jego mieszkańcy, mamy swoje lata. Ale budynki dla niedostosowanych społecznie wznoszono dalej. Wszędzie wkoło stoją nowoczesne, zdewastowane bloki, wypatroszone z przewodów i rurek, wypełnione gwałtem i mordem.

– Bierzcie rybę. – Stojąca przy grillu stara prostytutka rozdawała kawałki szczupaka na metalowe talerze. Spojrzała na mnie i wzięła się pod boki. – A ty co? Nie chcesz?

– Dziękuję, jestem po kolacji. Ale chętnie posłucham.

– Ja jestem Maryjka. Uciekłam ze wsi na budowę. Junacy zgwałcili mnie sto razy, miałam dziesięć skrobanek, cóż… samo życie. Potem dawałam dupy za brudasa, czyli pięćset złotych, potem za sto, a jak nikt nie chciał, Michalak, dobry człowiek, pozwolił mi mieszkać na obiekcie – powiedziała kobieta. Jej szeroki uśmiech odsłonił kilka srebrnych zębów.

– Ja jestem kontrolerem jakości. – Wychylił się facet w trenczu. – Byłem zbyt skrupulatny, za bardzo kontrolowałem, to, można powiedzieć, była pasja życia. Więc kiedy się okazało, że nie oddano jednego bloku, a materiał znikł, zgłosiłem sprawę przełożonym. Popełniłem błąd, bo to właśnie oni ukradli cegły i zbudowali wille. Wtedy wyrzucono mnie z pracy i z mieszkania. Dostałem przydział do baraku dla niedostosowanych. Czy nie mógłby mnie pan poratować drobną kwotą…

– Ja jestem złodziej Ptak – odezwał się nieogolony, bezzębny mężczyzna w podkoszulku. – Zwiedziłem wszystkie kryminały. Strzelce Opolskie, Wronki, Brzeg… Siedziałem z paragrafu 278 i 279, a ostatnio za zabór roweru przypiętego łańcuchem do parkanu. Zęby zjadłem na złodziejstwie. – Rzeczywiście, kiedy mówił, jego bezzębne usta odsłaniały ciemną studnię przełyku. – Już nie chcą mnie trzymać w kryminale – narzekał. – Za wiele kosztuję. Dostałem inną karę, samotnej starości pośród świrów.

– Tylko nie świrów – odezwał się mężczyzna w piżamie i klapkach na nogach. – Fakt, że spędziłem pięć lat na oddziale chroników szpitala Babińskiego o niczym nie przesądza, zresztą wsadzono mnie przez pomyłkę, bo moją szczerą i bezpośrednią rozmowę z Jezusem, jeżdżącym po mieście na deskorolce w kształcie krzyża, uznano za objaw schizofrenii. Tymczasem ja od dziecka jestem nawiedzany przez świętych.

– Słuchajcie ludzie! – Nagle wpadł w trans i zaczął wygrażać pięścią niebu, które stało teraz w płomieniach, wzmagał się wiatr i spadały gwiazdy, a jego oczy żarzyły się jak żużel z wielkiego pieca. – Człowiek jest powołany do świętości, mówię to tu i teraz, w przeklętej Sodomie, którą Pan Bóg wypali ogniem i żelazem. Dlatego pokutujcie, nawracajcie się, zbliżajcie do ciemnej otchłani, z której głowę wystawia naga świętość, wtargnijcie w ciemność, mówię, doznajcie Pana, który jest miłością i śmiercią, nieokiełznanym żywiołem, choć jego zrozumienie przekracza wasze tępe mózgi, ale duch unosi się już nad Jordanem Dłubni…

Nagle przerwał i zastygł. Przypominał pomnik.

Ruszyłem w stronę Placu Centralnego. Chciałem zobaczyć szkołę, do której chodziłem jako chłopak. To było na Osiedlu Szkolnym, tam, gdzie przeżyłem pierwszą miłość i gdzie z rozpaczy popełniłem samobójstwo.

[…]

[Dalszy ciąg w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.