Z perspektywy nowojorskiej autor Zwolona był imigrantem rodem z Europy. Gdyby cofnąć się i rzucić okiem na jego status, zobaczymy różne konfiguracje kondycji wędrowca, który pozwolenie na wyjazd otrzymał od „Moskali”, motywując swą prośbę potrzebą podjęcia studiów artystycznych we Włoszech. Ostatecznie tam dojechał, ale „po drodze” zachowywał się jak turysta fundujący sobie zygzaki po Europie i bywanie z Marią Kalergis. Z funduszami nie liczył się zbytnio, co skutkowało zaprzepaszczeniem planów studiowania rzeźby oraz malarstwa i w przyszłości uprawiania tych rodzajów sztuk pięknych. Na tamten czas można by mu przypisać status ex-patriaty. Gdy lekkomyślność skłoniła Norwida do „dopisania” do swego paszportu pewnego „indywiduum” – popada w tarapaty; powrót do Warszawy staje się ryzykowny. Tym samym staje się on „displaced person”. Dzięki wsparciu berlińskich możnych wykaraskał się z kłopotów, ale od tamtego czasu nie jest jasne, do jakiej państwowej przynależności można by go przypisać. Ta sprawa, niejasności co do statusu, jest sygnałem ogólniejszej sytuacji psychicznej, zawodowej i egzystencjalnej pisarza. Jest „osobowością hybrydową”. Jego status jest wielowarstwowy i skomplikowany, niemniej dla nowojorskiego urzędnika sprawdzającego listy pasażerów Polak jest takim samym jak miliony już przybyłych, biednym Europejczykiem; jeśli nie zamierza realizować idei „od pucybuta do milionera”, niech przynajmniej nie stwarza kłopotów jak upiorne typy, pokazane w filmie Martina Scorsese Gangi Nowego Jorku.
Norwid na początek ma sporo szczęścia; nie wpada w łapska oszustów kłębiących się w Battery Park, oferujących złodziejskie usługi adaptacyjne, natomiast zostaje przygarnięty przez poznaną na żaglowcu irlandzką rodzinę, która oferuje mu dach nad głową. Bezcenna to oferta; będzie miał opiekę w czas choroby, lecz niestety nie doświadczy przy sobie opiekuńczego anioła, pięknej rudowłosej Irlandki pomarłej na okręcie i spoczywającej w głębinach Atlantyku. W połowie
Świeżo przybyły Europejczyk wraz rodziną imigrantów nie pragnących powrotu do spustoszonej głodem Irlandii opuszczają to miejsce udając się w górę indiańskiej wyspy Manahatta do miejsca docelowego, którym będzie East Village/Kleine Deutschland. Współcześnie Battery Park to areał pełen pomników i rzeźb. Niemal wszystkie mają związek z oceanicznymi żywiołami i wojnami na ich akwenach toczonymi. Jest tam piękny pomnik Giovanniego da Verrazzano z towarzyszącym mu aniołem. Przy Castle Clinton stoi paskudne dzieło The Immigrants emanujące nachalną ekspresją – witaj kraino wolności! Na ścianach pobliskiej stacji metra 4 i 5 (Bowling Green) zreprodukowano w skali super-makro dawne grafiki obrazujące przybywających imigrantów – zabiedzone twarze, zmięte ubiory, toboły, skrzynie toporne, wymęczone dzieci przytulone do swoich mam. Pokaż się i tu europejska biedo! W parku są też pomniki ku czci amerykańskich marynarzy, którzy stracili życie od torped U-Bootów na Atlantyku, marynarzy norweskich w konwojach do Murmańska, szwedzkiego konstruktora metalowych kadłubów statków Ericssona… Jest też w mosiężnej tablicy odciśnięty wiersz New Colossus Emmy Lazarus sławiący Statuę Wolności, dar Francji. A Norwid z Irlandczykami już opuszczają park. Jak dalej? – myślę, że pieszo. Kierunek obierają na północ w górę Broadwayem biegnącym poprzez cały Manhattan, Bronx, przechodzi przez kilka miejscowości w Up-State New York i kończy się przy urokliwym i zabytkowym cmentarzu Sleepy Hollow, dołem zaś płynie dostojna Hudson River. Tym szlakiem wędrowali Indianie, zajadle walcząc z Holendrami i ostatecznie przyczyniając się do ich klęski; Nieuw Amsterdam został stracony na rzecz New Yorku. Zwarta, miejska zabudowa Broadwayu w tamten czas poczynała rzednąć w okolicach East 34th Street, niemniej jednak tam, gdzie Norwid (ewentualnie) szedł do celu, teren wyglądał (wielko)miejsko. Ale kudy im tam do wspaniałych budowli cudownych miast włoskich, także i Paryża będącego już wtedy kulturalną stolicą świata, co w setkach akuratnie dobranych cytatów opisał Walter Benjamin w Pasażach. A także – nieco inaczej – nasz Karol Frankowski.
W odległości dwóch przecznic po lewej i prawej od Houston Street znajdziemy dwa inne katolickie przybytki wiary – Saint Anthony Church i Old Saint Patrick Cathedral. Pierwszy słynie ze wspaniałej bożonarodzeniowej szopki pod chmurką i świadczy duchowe posługi na rzecz imigrantów; drugi sam w sobie jest jakością sakralną, cmentarna cisza wokół budowli się ściele, stary ceglany mur pochylony, tajemnicze drzwi z żelaza od dawna nie otwierane, okolica tchnie atmosferą wąskich uliczek i kameralnych domów. A wszystkie te kościelne i cmentarne moje uwagi zmierzają do postawienia pytania – jeśli z Norwida człek wierzący, oddany katolik, czy w jego peregrynacjach po opisanych tu areałach Manhattanu znajdował czas i motywacje, by wstąpić i powiedzieć: „do Ciebie z głębokości wołam, Panie”. Nie musiał to być czas niedzielny i świąteczny, może za dnia roboczego na chwilę… gdy posyłał go pracodawca do drukarni na Ann Street dopatrzyć czegoś à propos edycji księgi na wystawę światową.
Do jakiego zaś Nowego Jorku Norwid przybył? Już wtedy dzisiejszy moloch składał się z pięciu dzielnic – Manhattanu, Brooklynu, Bronxu, Staten Island i Queensu. Z urbanistycznego i administracyjnego punktu widzenia w dużej mierze była to wtedy fikcja. Bronx był rzadko zasiedlony, pełen lasów, farmy tu i ówdzie; podobnie Queens i Staten Island. Jedynie Brooklyn od strony East River i Zatoki Nowojorskiej był miastem w sensie ulic i zwartej zabudowy. Manhattan zaś powyżej 34th Street poczynał architektonicznie rzednąć; tam, gdzie postawiono Crystal Palace, budynki stały już gęściej, lecz szybko wyrastały nowe. Niemniej jednak Norwid przyjechał do miasta w sensie urbanistycznym, widzi je i jakoś konfrontuje ze znanymi organizmami miejskimi Europy, których widział niemało; oto ich lista: Warszawa, Kraków, Wrocław, Drezno, Marienbad, Norymberga, Monachium, Wenecja, Florencja, Rzym, Neapol, Pompeja, Herkulanum, Adriatyk, Dalmacja, Florencja, Triest, Wiedeń, Berlin, Ostenda, Bruksela, Paryż, Leszno, Palermo, Morze Śródziemne i Egejskie, Kreta. A także Mikołów, miejsce urodzenia poety przeklętego Rafała Wojaczka. A także wioska podpoznańska Pudliszki dwa razy wizytowana, także mieścina niewielka Polkowice między Lubinem i Głogowem.
Moje pytanie brzmi: czy to są intencjonalne podróże Orła Norwida opuszczającego Warszawę i wiedzącego, dokąd i po co jedzie? Do Włoch przecież ruszył po nauki, do kraju wspaniałej kultury, cywilizacji, sztuk pięknych i literatury z Dantem na czele. A tu widzimy, że funduje sobie rozjazdy to tu, to tam, siam i jeszcze gdzieś, cel zaś prymarny, jasny i wyraźny postawiony sobie w Warszawie rozmywa się. Co z owych podróży, z rozjazdów gnanego niepokojem już nie Orła, lecz ściganego przez sforę psów zająca, z tych rajdów po Włoszech i po Europie nic nie ma. A co miałoby być? Ano – zapis narracyjny, taki jak pozostawili Goethe, Stendhal, Cooper i Dickens, by sięgnąć po „literatów” Norwidowi chronologicznie najbliższych. Przecież jego co rusz z Włoch jakaś siła wyrzuca, całkiem daleko. Ostatecznie nie znalazł tam dla siebie stałego miejsca dla pracy twórczej, bardziej sanatorium dla chorego. A może to początki psychicznych perturbacji, poszukiwanie źródeł zapomnienia jak z obrazu Bocklina?
Europejskie fantomy wprawdzie w Norwidowej głowie nadal kołaczą, ale jest na East Village, w tamtych dekadach areale intensywnie zasiedlonym przez imigrantów z Niemiec, w nowym miejscu nadal mówiących po niemiecku w lokalnych tego języka odmianach, jako że jednolite Niemcy żelaznego kanclerza Bismarcka, kiepsko nam się kojarzącego z hakatą, jeszcze nie istniały; były landy i księstwa. Ten obszar Manhattanu nieformalnie nazywa się Kleine Deutschland, co i dziś przyuważysz w reliktach tkwiących na fasadach solidnie pobudowanych domów, np. przy St. Mark’s Place, przy 2nd Avenue pomiędzy ową ulicą i East 10th Street, w Tompkins Square Park, na nagrobkach Marble Cemetery, w kościele przy East 3rd Street i kilku innych miejscach, w piwiarni na Avenue C przy East 9th Street. Sama zaś dzielnica rozłożyła się pomiędzy East River i Broadwayem na osi wschód–zachód oraz pomiędzy East 14th Street i East Houston Street na osi północ–południe. Jakie tam były reprezentowane zawody? – ano cały wachlarz godziwie notowanych rzemiosł wszelkich, czasem wysokiego lotu, na przykład produkcji fortepianów Steinwaya. Piwowarstwo też kwitło, wydajność w produkcji i konsumpcji podziwu godna była do tego stopnia, iż w Tompkins Square z czasem stanęła konstrukcja „Temperance Fountain” nawołująca do opamiętania – redukcji „procentów” na rzecz wody. Ogródki piwne sprzyjały weekendowym śpiewom, wyrażaniu tęsknoty za heimatem. Kościół katolicki redemptorystów na East 3rd Street z bogatym wystrojem zachęcał do rachunku sumienia i obietnicy picia piwa mniej, skoro już nie można zaprzestać.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]