Wszystkie zdjęcia tego nauczyciela poezji, jakie oglądałam, budziły, jak się rzekło, moją głęboką niechęć i rzucały pewien niepojęty cień na krystalicznie czystą (od 1956–1957 roku) i nieodmiennie fascynującą twórczość Wisławy Szymborskiej. Jej zadziwiający akces do komunizmu, jej sztywność i pryncypialność (nawet jako redaktorki działu poezji w „Życiu Literackim”), jej psute ideologią niezłe warsztatowo wiersze i pierwsze tomiki – miały w moich oczach swojego Złego Ducha – potwora Włodka! Było w tym coś z zaprzedania duszy, coś z masochizmu Pięknej i Bestii…
Myślę, że autorkę Znaków szczególnych męczyć musiały podobne odczucia (na które podobno nie ma rady), tyle że zamiast trwać w łatwym uprzedzeniu, wolała pokopać, pozestawiać, poodnosić i pokojarzyć to i owo ze sobą. Poszukać i znaleźć całkiem racjonalne wyjaśnienia tego, co zdawało się niepojęte. Musiała być to długa, żmudna i niezwykle konsekwentna praca na, bagatelka, dwustu stronicach swego studium, prawdziwa praca od podstaw. I oto Adam Włodek ożył, przekręcił się o co najmniej sto pięćdziesiąt stopni i z Ropucha zaczęła prześwitywać ludzka, bardzo ludzka twarz Xięcia. Nie tylko twarz dobrego, lojalnego przyjaciela i wrażliwego człowieka, który obarczonemu rodziną znajomemu oddaje swoje dwupokojowe mieszkanie z „wygodami” w Nowej Hucie, a sam wraca „do klitki na Daszyńskiego 7”, gdzie spędza resztę życia, lecz także Kogoś-Kto-Myśli, kto rozważa, kto stawia się i już w 1957 roku oddaje legitymację partyjną, gdy jego rzekoma ofiara czekała na to aż do roku 1966, słusznie przewidując represje zawodowe, a konkretnie utratę zasiedziałego etatu w Machejkowym „Życiu Literackim”. W każdym razie, co warto pamiętać, autorka Wołania do Yeti, Soli, a już niebawem Stu pociech (1967), w wieku czterdziestu trzech lat kończy jakąkolwiek służbę, rozstaje się z tym czy innym „etatyzmem” i konsekwentnie staje się wolnym ptakiem, osobą prywatną.
A jednak wszystkich piszących o Szymborskiej – mam na myśli ludzi ważących argumenty, a nie poszukiwaczy „haków” – męczy łatwość akcesu powojennej inteligencji polskiej, w tym twórców, do zbrodniczej bądź co bądź ideologii. Poświęcono temu tomy, a zagadki tej nie można pominąć zwłaszcza przy Miłoszu i Szymborskiej, którzy wybili się najwyżej i zostali, jak powiada Sandauer o Gombrowiczu, „chlubą narodu”. I tu na scenę raz jeszcze musi wyjść Adam Włodek: dwuznaczny nauczyciel poezji, drugorzędny poeta (za to pierwszorzędny Casanova, co mu chyba pozostało; podrywał „na wierszyki”) i chyba nie najgorszy znawca i tłumacz Władimira Majakowskiego. W przeciwieństwie do wymuskanego Rilkego i nigdy „nie chodzących” u nas poetów czeskich, których przyswajał polszczyźnie, Majakowski to był jego znak rozpoznawczy, jego cheval de bataille i sposób na kobiety. Rosyjski futurysta, grający wysoko, tubalny i zuchwały, zawadiacki a hardy, liryczny olbrzym i atleta, sobiepan i witeź, wymierzający „policzek upodobaniom ogółu”, cudownie szorstki i brutalny w swym dosadnym słownictwie, co najmniej od Obłoku w spodniach wywoływał wszystkie krańcowe odczucia i reakcje słuchaczy, z niehamowaną ekstazą miłosną pań włącznie…
Włodek dobrze o tym wiedział i tym chętniej stawiał na Majakowskiego i akolitów jak Kirsanow, Asiejew oraz inni wielbiciele „schodków” do skandowania w wypełnionej tłumem sali czy hali fabrycznej. Tłumaczył ich hurtem, a w olbrzymim tekście pod znamiennym tytułem Majakowski żyje, drukowanym w kwietniowo-majowej „Twórczości” z 1950 roku, szukał na gwałt polskich Majakowskich. Wgryzając się jako tłumacz w samą istotę słowa, frazy, rytmu, melosu, metafory rosyjskiego geniusza i obserwując, jak narkotycznie działa ta diablo perwersyjna liryka, choćby na kobiety, próbował ugrać coś dla siebie i pogrzać się samemu w jego słońcu. Majakowski prowadził masy, Włodkowi wystarczało poprowadzić parę kobiet w swoją stronę, a przy okazji w stronę Kolektywu. To nie Słomka przychodził z nylonami do Szymborskiej, ale z wizją Powszechnej Sprawiedliwości i Szczęśliwej Przyszłości naładowany poezją „piękny dwudziestoletni”. I mówił, nawet wtedy, gdy wszystko zaczynało się sypać, ekstatyczne wiersze…
Pewno
śpisz w najlepsze.
Droga Mleczna
noc
srebrną Oką poi.
Nie spieszno mi.
Błyskawicami depesz
po cóż cię budzić mam
i niepokoić.
Jak to się mówi:
zawalona sprawa.
Miłosna łódka
rozbiła się o byt.
Wszystko już jasne.
Po cóż więc zestawiać
listę
wzajemnych
przykrości i krzywd.
Popatrz,
jaka cisza w całym świecie.
Tylko niebo
nocy
z gwiazd daninę składa.
O takiej porze
chce się powiedzieć
słowo
do wieków,
historii,
wszechświata.
gniótł usta
propagandy ciężar,
ja też
omance bym na pudy
pieścił –
zawszeć to milej
i przecież pocześniej.
Lecz ja –
żem ostro
sam się
uśmierzał,
przydeptywałem
gardziel swojej pieśni.
„Nie ten najlepiej służy, kto rozumie” – pisał równie przewrotnie również ostro wplątany w historię Czesław Miłosz. Można tak jeszcze długo konfrontować racje i dobierać odpowiednie cytaty; te znajdziemy na każdą okazję…
Jedno nie ulega wątpliwości: nareszcie prawdziwa i wielka Szymborska narodzi się dopiero wtedy, gdy przestanie służyć.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]