Chwałę nadejścia pana widziały me źrenice
Czarno‑żółtym fordem zasuwał przez ulice
David Mamet Bizon
Gęsty, unoszący się kłębami i rozchodzący falami wycap. Całkiem jakby ktoś dźgał patykiem to coś, co śmierdzi, żeby jebało jeszcze bardziej.
Aż mi się zbiera w ustach lepka, ciężka do przełknięcia ślina.
Pewnie zaraz po wyjechaniu z Londynu wszyscy pościągali buty, żeby se stopy pooddychały świeżym powietrzem.
Banda jebańców, co nie wie, że stopy nie oddychają.
Że one śmierdzą.
Śmierdolą.
Walą.
Drą.
Zwłaszcza że to stopy takich samych jak ja biedaków, których nie stać na samolot.
Otwieram oczy. Coś na mnie leży.
Kurtka.
Laska jakaś siedzi obok mnie. Bryle na pół ryja. Centralnie, jakby miała kołpaki samochodowe na oczach, no i te usta.
…raczej wary.
Wary obciągary.
Laska odkłada wycięte z gazety zdjęcie, w które się wpatrywała, i mówi:
Przykryłam cię, bo strasznie się trząsłaś. Jesteś chora?
Odbijam się w tych jej denkach całkiem jak w lustrze. Nie wyglądam dobrze.
Wyglądam, jakbym poleżała kilka dni pod ziemią, robiąc za bufet pierdolonym robakom.
Poprawiam se grubą czapkę, która prawie zjechała mi z głowy, i mówię do laski, dzięki, że mnie przykryłaś.
Ta się tylko uśmiecha szeroko, odsłaniając zęby.
Wielkie, żółte zęby, jakby ulepione z surowego ciasta do pizzy. Znowu mnie mdli. Zamykam oczy…
…otwieram, a ta z powrotem lampi się w wycięte z gazety zdjęcie. Pewnie pierdolnięta.
Kombinuję, żeby się gdzieś przesiąść, ale nic z tego – tydzień jeszcze do świąt, ale autobus już wypchany po brzegi ludźmi i prezentami, które nie wiadomo po chuj większość trzyma koło swoich siedzeń zamiast wsadzić do luku bagażowego.
Oczywiście wszyscy bez butów, wciskają se szwaje, gdzie im kurwa wygodnie i dlatego czuję, jakbyśmy nie autobusem jechali, a stwardniałą od brudu skarpetą.
Znowu mnie mdli.
Naciąga.
(Chciałabym, żeby to przez ten smród, ale wiem, że nie.)
Muszę do kibla.
Puścisz mnie?
Serio!
Ta cholera prawie szoruje łbem po suficie autokaru.
Odrapane glany sięgające jej ledwo pół łydki podlazłyby mi pod cyce, a taka znowu mała nie jestem.
Chociaż jak tak popatrzę po ryju, to będzie gdzieś tak po dwudziestce.
Jak ja.
Wstaję na wysokość siedzeń i…
…nagle czuję, że nie zrobię ani kroku więcej. Całkiem jakbym zamiast nóg miała rozmoczone pety, co przez tydzień dryfują se w kiblu i wszyscy na nie szczają, żeby je zatopić.
Próbuję się ruszyć. Chuja. W dodatku wszystko staje się zamazane, a ja po chwili orientuję się, że płaczę.
Płaczę, a w telewizorze, co wisi nad siedzeniami, Julia Roberts właśnie wchodzi do małej, podróżniczej księgarenki Hugh Granta.
Hugh – pierdolony – Grant!
Żaden z angoli, a znałam kilku, nawet w jednej dziesiątej nie przypominał Hugh Granta.
Angole wyglądają jak świnie, które nauczyły się mówić tylko po to, żeby bekać w pół zdania.
Taki jeden, u którego sprzątałam, miał się za przystojniaka.
Co tydzień przyprowadzał inną angielską flądrę.
Chyba chciał mi zaimponować, że ma taki chyt.
Że żadna mu się nie oprze.
Chuja!
Jak się rozebrał, to kazałam mu wstać. Miał taki brzuch, że ledwo widziałam jego fiutka.
Małego, ryżego fiutka.
Wzięłam go do ręki. Potem uklękam, że niby chcę mu obtachać.
Facet, kurwa, zamknął oczy, a ja wtedy w śmiech. Normalnie zaczęłam z niego lać na cały regulator.
A potem…
Beczał jak dziecko. Wzięłam kasę za sprzątanie, co se leżała przygotowana na stoliku i wyszłam. Jeszcze w oknie widziałam jego cień padający na firanę…
A teraz ja stoję i płaczę.
Są dziewczyny, które płaczą cichutko.
Albo takie, którym płacz dodaje urody.
Nagle ta ogromna laska, co ciągle stoi i czeka spokojnie, aż przejdę, mówi do wszystkich, co się na mnie lampią:
I mówi to tak, że nawet Hugh Grantowi w filmie na chwilę szczena opada po same jaja.
Pomóc ci? Pyta i nie czekając na odpowiedź, chwyta mnie za rękę i prowadzi do kibelka, co jest równo w połowie autokaru.
Prowadząc, depcze kulasy tym wszystkim jebańcom, którzy nie zdążyli schować nóg z powrotem pod siedzenia.
Słyszę trzask plastiku, gdy po drodze rozdeptuje kilka świątecznych paczek. Jakiś facet woła za nami: Co pani wyrabia? Laska odwraca się i chwilę patrzy na gościa, który chce coś jeszcze przysapać, ale…
Dochodzimy pod kibel. Ledwo se myślę, że to pewnie lesba, a ta nachyla się tak, że czuję jej gorący oddech w uchu:
Pomóc ci wrócić z powrotem?
Dam se radę, mówię i szybko włażę do autobusowego kibla, bo czuję, że zaraz znowu się poryczę.
Oczywiście jak już jestem w kiblu, to przestało mnie mdlić.
Patrzę chwilę w malutkie lusterko, ale zaraz zasłaniam je ręką.
Na początku cieszyłam się, że chudnę.
Nie żebym była jakaś gruba świnia, ale do chudych nigdy nie należałam…
…zwłaszcza po roku na wyspach.
Niby za tym sprzątaniem popierdalałam dzień w dzień po całym Londynie…
…z City do Harrow…
…z Harrow do Lambeth,
Od Westminster po Newham…
Pewna jestem, że nawet dzieci do chrztu nie do wody, a do tłuszczu wsadzają!
Dlatego Londyn to pierdolona frytkownica, w której grubnie się, kurna, nawet podczas spania.
Centralnie!
Raz sprzątałam jednej bogatej raszpli flat w Kensington. Zamówiła full zestaw z polerowaniem, froterowaniem i chuj wie czym tam jeszcze, bo gówno rozumiałam z tego jej pierdolenia. Uwijałam się pół dnia, ledwo żyłam, bo nawet czasu, żeby coś zjeść, nie było, i co? Stara mnie nie podtipowała, bo niby sprzątałam na odpierdol! A jak wróciłam do siebie na Kingston i wlazłam na wagę, to się jeszcze okazało, że przytyłam kilo. Co do chuja, se myślę?
Jedna koleżanka zaraz mnie uświadomiła, że w Londynie nawet jadąc metrem, tyjesz, bo od tego smażenia powietrze zapchane jest kaloriami i człowiek niczego nieświadomy je wdycha.
…pod koniec filmu jest bardziej obleśny niż cholerny materac w noclegowni dla bezdomnych na Camden. Masakra!
Ha – ha.
Na taki film to bym bilet kupiła.
W każdym razie cieszyłam się, że chudnę.
Cieszyły mnie zazdrosne miny koleżanek z flatu, bo każda z nich na dziesięciu dietach i nic, a ja? Żarłam, jak żarłam, i proszę jaka laska!
Bez wysiłku. Bez przyczyny. Co tydzień spadałam lekko z wagi.
Branie miałam.
Zawsze miałam, ale teraz nie ma co ukrywać, awansowałam z League One do Championship.
Poznałam faceta w klubie, Keith mu było. Po tygodniu wziął mnie na wycieczkę w walijskie góry. Miał tam domek. Była jesień. Czerwone liście na drzewach i żadnego tłuszczu.
Żadnych kalorii w powietrzu.
Jak się sztachłam tym górskim luftem, to aż mi płuca ścierpły i sutki stwardniały, całkiem jakbym się zanurzyła w lodowatej wodzie.
Od razu nadmienię, że po tych górach to się za dużo nie nachodziliśmy!
Przez to powietrze tak mnie wzięło, że co chwilę mu dawałam, a on ciął, jak chciał. Pewnie se pomyślał, że jestem jakaś niewyżyta czy coś, ale ja po prostu byłam szczęśliwa!
Zresztą facet też był niczego sobie, chociaż trochę starszy.
No dobra, nie tak trochę, bo dwadzieścia lat. Ale był w porządku. Dogadywaliśmy się, chociaż ja z angielskim tak średnio.
No ale w łóżku to się za dużo nie gada.
Zresztą nie tylko w łóżku.
Na podłodze.
Przed kominkiem.
Na tarasie.
I w wannie.
Ha – ha!
Sam domek cudny. Mogłabym w nim sprzątać dzień w dzień. Porządnie, a nie tak jak u tej raszpli z Kensington. Nawet tipów bym nie brała. No chyba że za tipa przyjęlibyśmy jego głowę…
pomiędzy moimi udami.
Było super!
Za super!
Jakoś tak niedługo po powrocie z Walii zemdlałam na Waterloo Station.
Dobrze, że jeden ciawar mnie złapał, bo fikłabym na tory. Miał facet refleks.
Chuj, że bluzka do śmieci, bo chociaż koleś trzymał mnie wszystkiego może tylko z minutę, to zaraz materiał przeszedł tymi ichniejszymi przyprawami, co to śmierdzą, jakby je ktoś tydzień trzymał pod pachą.
…i trzydniowego ruchania.
Potem zemdlałam u siebie na flacie pod prysznicem.
No i dzień w dzień rano rzygałam, ale generalnie było okej. Test se nawet zrobiłam, bo chociaż łykałam tabletki, to kto wie, może angielski plemnik sprytniejszy?
Coraz częściej zostawałam u Keitha na noc.
Laski na flacie dostawały zajoba z zazdrości, że taki mi się facet udał:
Menedżer wyższego szczebla z mieszkaniem w Islington.
(Pierwsza strefa metra!
Stare piękne domy, rozłożyste drzewa. Normalnie historia w każdym kącie i nawet te ciapate cholery jakby mniej ciapate!)
Którejś niedzieli budzę się u Keitha. Środek lipca.
Keith śpi.
Myślę se, zrobię mu śniadanko.
Nie żebym była jakoś bardzo w nim zakochana czy coś.
Po prostu facet był w porządku, to ja też byłam, a co!
Słońce mocno grzało, zaczęło mi być trochę niedobrze, bo zeszłego wieczora wypiliśmy z Keithem kilka butelek wina.
Pokazywałam mu na googlach Hutę. Stąd jestem, mówiłam, a ten robił wielkie oczy, bo jeszcze jak studiował, to razem z kumplami pojechał na wycieczkę do Krakowa, ale Huty nie widział.
Zakochałam się w jednym chłopaku, ale on mnie nie chciał.
Czemu cię nie chciał?
Bo głupi był z niego son of the bitch, ja mu na to, kończąc dyskusję o mojej pierwszej, prawdziwej miłości.
W Tesco zaczęła lecieć mi krew z nosa.
Jakaś kobieta z dzieckiem w wózku zaczęła szukać w torebce chusteczki. Była bardzo miła. Gadała z ruskim akcentem.
Ostatnie, co pamiętam, to że się do niej uśmiechnęłam.
A jeśli jest jej?
Obudziłam się trzy dni później w szpitalu.
Diagnoza: glejak wielopostaciowy. Czwarty stopnień zagrożenia.
Im wyższy stopień, tym mniejsze są szanse.
Dodam jeszcze, że stopnie są cztery.
Otwarli mi łeb. Coś tam wycięli.
Zrobili chemię i radioterapię.
No to pytam się babki z Białegostoku, co pracowała w tym szpitalu już dobre dziesięć lat jako salowa i tłumaczyła mi wszystko na nasze.
Pytam: Co to, kurwa, znaczy, że moje rokowania nie są najlepsze?
Ta na to, rok.
Rok chemii?
Jakby mi wcześniej chemia nie zeżarła paznokci, to bym szmacie rozszarpała ryj.
No bo co to, kurwa, jest rok?
Miałam patyczaka, co dłużej pociągnął.
Se myślę, o ty pindo. Już ci się w głowie pojebało? Już zapomniałaś, że nie jesteś doktor Quinn, tylko zwykła salowa, co wynosi gówno w nocniku?
I mówię: Tak możesz.
Jak?
Wypierdalaj mi sprzed oczu!
Nie mam do niego żalu.
Gościu chciał sobie fajnie poruchać, a nie bawić się w medical caretakera.
…w sumie uciekłam na wyspy.
Wracasz na stałe? − spytał jeszcze.
Mniej więcej na rok.
Czemu tak?
Powiedziałam ojcu, że pogadamy, jak przyjadę. See you!
Ktoś klupie do drzwi kibla, a ja czuję, że autokar zwalnia i po chwili staje.
Odsłaniam lusterko.
Ja pierdolę.
Sama skóra. Same kości.
Ojciec, jak mnie zobaczy, to ocipieje.
Uchylam lekko drzwi i…
Przez chwilę panikuję, ale zaraz se przypominam laskę i jej koszulkę.
Bo wygląda całkiem realistycznie. Całkiem jak…
Ha – ha!
Co jest?
Jesteśmy w Folkstone. Przerwa przed wjazdem do Eurotunelu, mówi laska.
Słyszałam gdzieś, że przed świętami to nawet wrodzy sobie żołnierze wyłazili z okopów, żeby sobie pożyczyć wszystkiego dobrego. Pewnie nie byli Polakami, se myślę, widząc sztywne granice pomiędzy ludźmi z naszego autokaru a tymi z drugiego. Żaden z żadnym nie zagada, ale wszyscy, kurwa, tacy sami!
Wczorajsi.
Gęby skrzywione.
Kiepy w ryjach.
Stoją se przyczajeni w cieniu swoich autokarów całkiem jak jedno oceaniczne obrzydlistwo, o którym kiedyś oglądałam film na
Idziemy z laską na oddaloną o kilkadziesiąt metrów ławkę.
Chce mi pomóc, ale mówię jej, że już mi lepiej.
Cień, jaki rzuca na asfalt, jest trzy razy większy od mojego i…
Siadamy se. Niby grudzień, a po tej stronie kanału zero śniegu. Mam nadzieję, że u nas trochę spadnie.
Fajnie by było jeszcze zobaczyć śnieg. Ulepić bałwana, zrobić aniołka albo chociaż siedząc przy oknie, patrzeć, jak dziadek mróz i babcia zamieć spuszczają wpierdol wszystkim bezdomnym mętom.
Sandra jestem.
Julia, ona na to.
Ale jakie imię pasowałoby do dwumetrowej laski w odrapanych glanach o rozmiarze małych nart?
Brunhilda?
Helga?
Średnio pasuje, co?
Mało znam takich, co by im imię pasowało. Dzięki za pomoc. Ładnie im tam w busie dojebałaś.
Nie ma problemu, ona na to i nic więcej.
Ze mnie znowu jest nieźle wygadana cizia.
Wyciągam z kieszeni płaszcza e-fajkę. Chcesz?
E-fajkę ci przepisał, pyta?
To jest
Co?
Ekstrakt z konopi. Na depresję, mówię i ściągam kilka machów.
Rak, potwierdzam i odsłaniam trochę czapkę, żeby sobie zobaczyła moją łysą pałę i bliznę, która wygląda, jakby mi zajebał z pazura w łeb jakiś, kurwa, tygrys szablozębny czy coś w ten deseń.
Poprawiam czapkę.
Też tak pomyślałam, jak to zobaczyłam, mówię.
Uśmiecha się szeroko. To dobrze. Nie trawię, jak mi ktoś zaczyna przypominać swoim współczującym pierdoleniem o tym, jak bardzo mam przejebane!
Znałam parę ładniej pokrojonych arbuzów, mówi laska, pokazując na moją głowę.
To robota jednego pakistańca, kroił mnie nożem do kebaba!
Jakie masz szanse?
Trafiła ci się okazja, ja na to. Praktycznie widzisz trupa, dodaję i znowu ściągam kilka machów.
Masz jakiś plan czy coś?
Wypadało by pogodzić się ze starym…
O co wam poszło?
Mój stary ma się za biznesmena – prawda jest taka, że dorobił się na przekrętach. Wiele może – wszyscy się go boją. W każdym razie chciał mi mówić, jak mam żyć. To się w końcu wzięłam wkurwiłam i wyjechałam na wyspy. Kasę chciał mi wysyłać, ale postanowiłam, że sama sobie dam radę…
Stary wytrzasnął skądś takiego jednego chłopaczka.
Chłopak to był ściemniacz pierwszej klasy, ale potrafił pięknie śpiewać. Stary zrobił z niego swojego pupilka, że niby wspomaga lokalną młodzież.
W każdym razie zakochałam się w tym chłopaku. Dziecko mi zrobił. Stary jak to usłyszał, to kazał mi zaraz wyśpiewać, z kim, bo chciał gościa zajebać. I wiem, że by to zrobił. Nie puściłam pary…
Kazał mi wyskrobać, to mu powiedziałam, żeby się pierdolił.
Poroniłam w drugim trymestrze… Pękł pęcherz płodowy.
Jak tylko mój ojciec się o tym dowiedział, to przyleciał do szpitala. Niby współczuł, ale wiedziałam, że jest, kurwa, wielce z tego uradowany, że nawet ciąża nie dojdzie do skutku, jeśli on będzie jej przeciwny. Chuj ci w dupę, se pomyślałam, i jak tylko wypisali mnie ze szpitala, to wyjechałam.
A z tym chłopakiem co? − pyta laska.
Nie wiem. Mam nadzieję, że dalej śpiewa, bo chociaż słowa prawdy gnojek nigdy nie powiedział, to on u nas zawsze na Wigilię śpiewał kolędy…
Jeszcze raz.
Ostatni raz.
Znowu bierze mnie na płacz.
Laska mnie przytula. Nie jak lesba. Tak normalnie. Pytam:
Laska mówi, że nikogo nie ma w Polsce.
Jak nikogo?
Wychowywała mnie Babcia, ona na to. Jak umarła, to wyjechałam.
To po co wracasz?
Na czarno-białym zdjęciu jakiś facet. Przystojny, gdyby nie to, że ubrany w jakieś błyszczące ciuchy i pelerynę, przez co wygląda jak pedał.
Kto to? Twój ojciec?
Laska kiwa głową, że nie.
To kto, do chuja pana?
Jeden koleś, z którym mam do pogadania, a słyszałam, że ostatnio znowu pokazał się w Krakowie…
Zajmujemy nasze miejsca.
Mieszkamy w takim typowym, kurwa, polskim dworku, mówię. Kolumienki na froncie i wszędzie pełno złota, że błyszczy się bardziej niż w skrytce bankowej Harry’go Pottera, ale miejsca jest u nas pełno, jakbyś chciała, to zapraszam.
Ojciec nie będzie miał nic przeciwko?
Jeśli nie jesteś z policji, to nie.
Nie jestem…
No i wszystko. Prawie. Jeszcze jedno najważniejsze…
Co?
Musisz mi powiedzieć…
Laska zaczyna się śmiać i śmieje się tak, że, cholera, cały autobus się trzęsie, a ja czuję, że ten chujek los czasami jeszcze trzyma moją stronę.
[dalszy ciąg historii do przeczytania w numerze]