Grzęzawisko rozjuszonych racji, dookolny porost zwapniałych kapitulacji,
Oznak niedawnego życia w brzegowych warunkach względnego odpływania
Z coraz większym bagażem utuczonych mniemaniami realnych zdobyczy,
Miałkich wiorst pokonanych na stałych odcinkach przebywania. Ludzie mający
Zamiast głowy widły są rozsypani po planszy tego kraju jak potrącone pionki.
Każdy z nich uważa, że jest jedyny w swym obmierzłym rodzaju. Każdy taranuje
Drugiego, bo tylko jemu należy się miejsce na tej palecie bieżącego poboru
Doznań, kiedy innego autoramentu wieści są dla nich tylko żmudnym totemem
Nieistniejącego świata. Mieć to być. Być to tylko namacalnie odbierać. Spłonki
Takich tropów są porozsiewane gęściej niż osty, mary gonią sobie podobne widma,
Zacisk na nadgarstkach mierzy niektórym pozostałą do zejścia drogę, której
Meandrycznie zanikowe fale podmywają stopnie coraz większej nieuwagi, tak,
By wszystko, po czym się poruszają, było samonapędzającą się bieżnią,
Doprowadzającą do tartanowego celu, pochwytnego migotu ślepiącego bardziej
Niż zerwana kłódka na zamknięciu dwu chromych bram. Dochodzi do mnie kolejny
Limes, w przekaźniku nie ma kitu, kikuty skrzyżowanych domów są zwrotnym
Miejscem naszego stałego gdzieniegdzie, bo zawsze jest się o centymetr za krótko,
W wodnej żyle na dłoni wyboru, kiedy z pożenienia octu ze swądem otrzymujesz tylko
Palpitacje pustki, rwące obłupania cegłą braku. Zwodnicze przemieszczenia i tak
Przyszpilają cię w obrębie komory smugi chwilowego cienia, niewyczuwalnego knebla
Tamującego wszelką wyrazistość dostrzegalnej mazi, gdyż brodzimy w suchym
Pokoście bezładnego chybiania, które jest mechanicznym odruchem w rosnącym
Przeciążeniu, zapewniającym jeno skośne opadanie na piołunowy zaciąg
Wyrzynającego się dna. Szklisty szron potnego strachu drąży szorstkie bruzdy na
Litej dykcie poziomego leju, który zasysa każdy rozwibrowany ton twojego
Poprzecznego trwania, rozdrabniając źrenice przypadku na rybną mączkę codziennej
Porcji odczuć wyżymanego świata poszczególnych utknięć. Nie ma mnie w biegnącym
Donikąd echu tunelu, gdzie trwa tylko jednostronny przejazd pospiesznych
Ładunków pod nowe wykopy łykowatych ścięgien pospolitych ujarzmień, wydanych
Łupów na ociemniałą pastwę odrętwienia, kiedy są jeszcze przy tobie bliscy
Ludzie, dawne przyborniki emocji, huśtający się na nitce twego serca, choć relacje
Są tylko oddalaniem się od niewidzialnie czyhających wnyków, gdyż tarasuje to siepiący
Pniak losu, który stawia cię pod widną ścianą i podrzuca niczym ochłap parunastu
Momentom, byś wrósł w te korę niczym łyko, temperowany wskazującymi
Palcami, groźbą stanowczych próśb ostrzycieli tego zaniku. Rozpadliwość jako jedyny
Miernik. Przerób jako niekończący się biernik. Ułomne ciągi uderzeń zamieniają się w
Włóknisty szum. Przeskalowany wądół. Mierzwione zbełtanie. Przenoszenie stoczeń.