Odpamiętywałam w szczegółach każdy jego gest i każde jego słowo, a ponieważ jestem chyba nie mniej oczytana od niego, dostrzegałam od razu, ile wziął z Ricardo, Rousseau, Blanquiego, Owena, a nawet z Trockiego, i w zasadzie niewiele było nowego w tym, co głosił, ale w jednym przerastał ich wszystkich, w tej syntezie, całościowym ujęciu, opowiedzeniu historii od A do Z. Wszyscy oni zapisali tylko po jednym słowie, on zaś wypowiedział całe sensowne zdanie.
No i on sam. Ach, jakiż to był mężczyzna! Tak powinien wyglądać ten ich Bóg, gdyby istniał – postawny, ale z lekkim brzuszkiem, który nadawał mu pewien rys jowialności, zakrywająca całą twarz lekko siwiejąca broda, zza której łypało dwoje mądrych oczu, śmiejących się przy każdym słowie, do tego ten niski, niemal tubalny głos, mocarny uścisk dłoni i ten styl, nie do podrobienia, brytyjskiego akademika czy też niemieckiego wydawcy wpływowego dziennika.
Jego sława ściągnęła wielu na tę konferencję, ja sama też wybrałam się tam chyba tylko dla niego. Częściowo musiałam sfinansować podróż z własnych środków, bo szef nie był do końca przekonany, kręcił głową i mamrotał pod nosem, że nie jesteśmy pismem naukowym, a to konferencja jakichś niszowych akademickich frakcji, kogo poza nimi samymi to obchodzi. Zapewniałam go, na próżno, że tam się będą toczyły dyskusje, które wpłyną na losy świata. To już całkiem go rozbawiło – a ty co, agentka 008, chcesz swoim wywiadem zbawić świat?
Zapłacił za bilet, za wszystko inne musiałam wyłożyć z własnej kieszeni, spałam więc w wyjątkowo podłym hotelu, chodziłam wszędzie pieszo, narażając się na liczne zaczepki, gdyż w zacofanym wówczas jeszcze Londynie samotnej kobiecie nie wypadało przebywać na ulicy. Ale skoro już tam byłam i tak słono mnie to wszystko kosztowało, przesiadywałam w Saint Martins’s Hall od porannego uchylenia drzwi aż do zgaszenia ostatniego światła. Słyszałam wszystkie wystąpienia, gorące dyskusje panelowe, przeprowadziłam kilka wywiadów, właściwie ze wszystkimi prelegentami, na których mi zależało. Poza Hobbesem, ponieważ ten mi odmówił.
Rozmawiałam z panem Condorcetem, niezwykle energicznym staruszkiem, który, choć stał już nad grobem, jak sam co chwilę powtarzał, był pełen pasji i optymizmu co do przyszłości ludzkości. Na moją nieśmiałą uwagę, że idea postępu jest nieco przereklamowana, nie wspominając o epoce postępu, bo większość niezbędnych rzeczy została już wynaleziona, odpowiedział wielominutową tyradą, w której mieszały się fakty i mity, przeszłość i przyszłość, chemia z biologią i język naukowy ze starocerkiewnosłowiańskim.
Uciekłam więc, widząc przechodzącego obok Machiavellego, ten obiecał odpowiedzieć na trzy pytania, na każde wykrztusił po kilka słów, ale potem nagle rozwinął się, wychwalając władzę monarszą nad ludem, ciemnym z natury, odrażającym, brudnym i złym, w trakcie tego objął mnie przyjacielskim gestem, by na koniec zapytać, w jakim hotelu mieszkam. Z rozpędu wymieniłam nazwę, ale kiedy spytał o numer pokoju, udałam, że tego to nie pamiętam, podziękowałam za niezwykle ciekawą rozmowę i czmychnęłam jak speszona nastolatka, mrucząc pod nosem pod jego adresem przekleństwa wagi ciężkiej.
Traf chciał, że usłyszał to sam Bakunin, numer dwa na mojej liście życzeń.
Kto panią tak oburzył, ach, nasz Niccolò, zapewniam panią, że tu niemal nikt go nie lubi i ja nie należę bynajmniej do tej znikomej mniejszości. Mnie on też wyprowadza często z równowagi, ach te jego teorie, o polowaniu jednego na drugiego, wrodzonej ludzkiej interesowności i wszechobecnej manipulacji. Gdyby faktycznie tak było, to ludzkość do dzisiaj nie wybudowałaby jednego domu we współpracy z sąsiadem, każdy każdemu musiałby płacić, nawet za pożyczenie jednej zapałki. Ech, co za brednie! I tu rozwinął całą swoją wizję anarchistycznego świata, pozbawionego Boga, państw, własności i prawa dziedziczenia, co stwarzało wreszcie możliwość całkowitego uwolnienia człowieka. Zapachniało jak przed Bożym Narodzeniem, piernikami, pomarańczami i cynamonem, przypomniałam sobie, jak będąc małą dziewczynką, wysyłałam listy do świętego Mikołaja z życzeniami prezentów i tego, by panował na świecie pokój i wszyscy byli ładni, zdrowi i uśmiechnięci, nawet ci z zepsutymi zębami.
Kolejnym moim rozmówcą był Blanqui, siwiutki i zgarbiony, jak z obrazka w podręczniku historii politycznej.
Ten od razu poprosił, by było króciutko, ponieważ ma przepustkę z więzienia tylko na jeden dzień, a prawdę rzekłszy, to już przebierał nogami, by powrócić za kraty, bo ta wolność mocno męcząca, życie na wolności jest jednak przereklamowane! Paniusiu szanowna, ja cztery piąte życia przesiedziałem w więzieniu, czterokrotnie skazano mnie na śmierć, więc sama paniusia rozumie, nie umiem już inaczej, chyba nie poradziłbym sobie jako wolny obywatel. Więc szybciutko, jedno pytanko…
A ja tyle miałam pytań właśnie do niego! Legendy ruchu socjalistycznego. „Chorego na rewolucję”, jak go onegdaj określono.
Ale dobrze. Jedno pytanie, w porządku.
O co walczymy, dokąd zmierzamy?
Aż mu oczy rozbłysły, bo takie postawienie sprawy pozwalało mu na najbardziej szaloną tyradę, skomponowaną wedle własnej receptury.
O co? Kochaniutka! O zburzenie zastanego świata i jego dekonstrukcję w nową formę społecznego bytu, dyktaturę proletariatu mianowicie, i zniszczenie klasy uprzywilejowanej dzięki walce klas. Czyli, schodząc na poziom konkretu, oddanie prawowitym właścicielom kapitału, czyli wartości pracy, wydrenowanej przez kapitalistów dzięki zabiciu naturalnego prawa wymiany dwóch rzeczy o równej wartości poprzez wprowadzenie procentu, gdzie 100 = 105 i dalej, likwidację matki kapitału, czyli zorganizowanego systemu lichwy, zwanego bankowością – bo czy wie paniusia, że w wynalezionym w niedalekiej przyszłości wskaźniku PKB usługi bankowe będą od niego odliczane jako pasożyty żerujące na pracy innych? – i rzeczy tak oczywiste, jak powszechne prawo wyborcze, równouprawnienie kobiet czy zakaz pracy dzieci do lat piętnastu i obowiązek szkolny, choć nie dajmy się też zwodzić pozorom, takim jak wolne wybory i fetysz postępu, niech przemówią nasze karabiny!
A! I jeszcze ów kult religijny, potwór koszmarnie odziany, naturalny wróg i prześladowca postępowej myśli! Zakrystia, giełda i koszary to trzy jaskinie zła, które ręka w rękę idą po to, by utrzymywać lud w nędzy i ciemnocie.
A dokąd zmierzamy?
Jesteśmy nad brzegiem rwącej i rozlanej szeroko rzeki. Nie sprzeczajmy się, czy na drugim jej brzegu jest pole kukurydzy czy pszenicy, wpierw dostańmy się na drugą stronę, tam dopiero zobaczymy!
Ukłonił się po tych słowach i odkuśtykał w stronę swojego więzienia, mamrocząc coś zawzięcie.
Wykreśliłam jego nazwisko w swoim notesiku i tym samym zostało już tyko jedno.
Marx.
Wyzwanie, zdawało się, nieosiągalne.
A jednak – udało się. Marx, uchwycony w hotelu, otoczony kordonem wielbicieli jak prawdziwy celebryta, udzielił mi wylewnego wywiadu. Gdy tylko zajęłam miejsce przy oknie, w drugiej klasie, ale w całkiem schludnym przedziale, nie przeładowanym jeszcze, w każdym razie nie, gdy ruszaliśmy, koła zaczęły stukać miarowo o szyny, w przedziale było tak przemiło i cieplutko, zaczynałam myśleć o Marksie, jego teorii, zaczynałam i zaczynałam, było tak przemiło, tak czyściutko, tak ciepło, tak przemiło, o Marksie, jak cieplutko…
Przysnęłam na moment w bardzo niewygodnej pozycji, więc kiedy się ocknęłam, bolało mnie prawe ramię i cały nienaturalnie wykrzywiony bok. Siedzący naprzeciwko mnie grubas patrzył na mnie pożądliwie, w jego oczach można było odczytać pytanie, może mam panią pomasować?
Odwróciłam wzrok, ujrzałam swoją walizkę odbijającą się w lustrze.
Walizka, pociąg, Londyn. Wszystko wróciło.
Podziwiałam Marksa, ale był to przecież zasiedziały w fotelu teoretyk, do tego mocno niedojrzały życiowo i kompletnie niesamodzielny, niezdolny podobno do opłacenia własnych rachunków, jego teorie nie mogły więc trafić do ludzi takich jak my, do otwartych głów, gotowych uruchomić historyczne procesy. My chcieliśmy działać natychmiast, tu i teraz, przekształcać rzeczywistość i widzieć od razu efekty. Wierzyliśmy, że to nie historia tworzy człowieka, tylko na odwrót – człowiek kształtuje historię.
Do nas nie trafiał nawet Gramsci ze swoją koncepcją „długiego marszu” poprzez instytucje i powolnej zmiany kultury wpierw, a potem dopiero przemiany całej cywilizacji. W długiej perspektywie to my wszyscy będziemy martwi, jak mawiał ten obrzydliwiec Keynes. Z Gramsciego wzięliśmy tak naprawdę definicję władzy jako kombinacji siły i aprobaty, a przede wszystkim powiązanie władzy z kulturą i zasadnicze odwrócenie kolejności, skutku i przyczyny, bo to nie baza tworzy nadbudowę, tylko odwrotnie, nadbudowa, czyli kultura, tworzy bazę i kształtuje społeczeństwo.
Wprost z Marksa można wziąć coś innego: powiedzmy sobie szczerze, on sam nie wywodził się z ludu i to nie jego osobisty biedny los doprowadził go do konieczności rewolucji, tylko odwrotnie, gorączkowo szukał uzasadnienia dla wymyślonej przez siebie krwawej rewolty. I tak odkrył proletariat, o którego istnieniu i problemach w młodości miał blade pojęcie, o kawiorowym komuniście Engelsie nie wspominając, ten to do dziś nie zdjąłby rękawiczki, podając rękę robotnikowi.
Tylko że tamten proletariat już nie istnieje, tak samo jak nie ma już w cywilizowanych krajach szesnastogodzinnego dnia pracy i pracujących ośmiolatków, są za to wszechwładne związki zawodowe z ich nietykalnymi spasionymi liderami, wolne weekendy zaczynające się w piątkowe południe i miesięczne płatne urlopy z dodatkiem Urlaubsgeld. Czy ktoś, kto na urlop lata samolotem klasy biznes, ma stucalowy telewizor i jeździ
Trzeba znaleźć nowy proletariat, ludzi wykluczonych lub pominiętych przez system, zastosować metodę tolerancji represywnej wobec tradycyjnego społeczeństwa, sprawić, by ci, którym tak dobrze się powodzi, zaczęli się tego wstydzić, narzucić im zasady chorej poprawności politycznej, gdzie użycie słowa „cygan”, „murzyn” albo „pedał” będzie karane dozgonną banicją.
Doskonale.
Doskonale, tylko jak to nazwać?
Zaraz-zaraz, mam.
Hegemonia kulturowa.
Nie, zbyt agresywnie, brzmi jak starożytne wykopalisko, nie, nie, nie.
Mam, to jest dobre.
Wykorzystajmy proroka, trochę wbrew jego intencjom.
Więc marksizm.
Ale kulturowy.
Marksizm kulturowy!
Może i rację miał ten popapraniec Reich, freudomarksista pierdolony, który twierdził, że najwyższym życiowym celem człowieka jest pełne, dionizyjskie przeżycie orgazmu, ale uniemożliwiają mu to kapitalistyczne stosunki społeczne i religijna moralność, więc dla seksualnego wyzwolenia ludzkości konieczna jest rewolucja społeczna i likwidacja religii. Może rację miał też Lukács – że nic tak nie rozwala rodziny i Kościoła jak rozbuchana seksualność, więc dla zbudowania nowego społeczeństwa należy odrzucić wszelkie dawne moralne zasady i przekonania i pieprzyć się z każdym, kto tylko nawinie ci się pod rękę. Jednak rzecz w tym, że w realnym świecie, nie tym cudownym, modelowym z kart ich książek, nikt się jakoś nie nawijał, to znaczy nikt, kogo moje receptory, zmysły i absolutne minimum estetyczne były w stanie zaakceptować, bo wybaczcie panowie ideolodzy, nawet ktoś tak bardzo oddany sprawie rewolucji jak ja, tak napalony na wszelkie rewolucyjne działania, nie pójdzie do łóżka z zecerem śmierdzącym ołowiem i farbą drukarską albo z biurokratycznym gryzipiórkiem z zaczeską na łysej głowie.
I jak to w życiu czasem się zdarza, wszystko się odmieniło w tej jednej chwili, gdy czekając w mojej ulubionej knajpce na kogoś, kto znowu się spóźniał, poczułam na sobie jego wzrok i wierna swoim zasadom spojrzałam na niego, by go zmrozić w bryłę lodu, ale on dalej bezczelnie patrzył na mnie, jakbym już była jego kolejną kawiarnianą zdobyczą. Zrobiłam więc do tego swoją ulubioną minę w stylu: „nawet nie próbuj, frajerze”, „poszukaj sobie jakiejś idiotki, pełno tu takich”, ale on kompletnie tym niezrażony wstał w tej samej chwili, podszedł do mnie i zadał niedorzeczne pytanie: „czy masz może ogień?”.
Pudełka zapałek, reklamujące jakąś obrzydliwą kapitalistyczną firmę, leżały porozrzucane na wszystkich stolikach, zresztą wtedy każdy nosił przy sobie zapałki lub zapalniczki, palili wszyscy bez wyjątku, jedni mniej, inni po trzy paczki papierosów dziennie, a on wyskakuje z takim pytaniem, to było w jakimś sensie zabawne, nawet odrobinę błyskotliwe.
No więc zamiast rzucić jakieś obelżywe słowa, które zgasiłyby jego zapał podsycony nadmiarem testosteronu, zamiast być wciąż wierną swojej zasadzie, że faceci to tylko kłopoty, pchnięta jakimś nieokiełznanym impulsem, sięgnęłam do kieszeni i podałam mu pudełko, pamiętając dobrze, że w środku jest tylko jedna, ostatnia zapałka.
Wysunął ze środka małą szufladkę i zauważył to, miał przed sobą jedną i ostatnią próbę, co prawda w środku kawiarni nie hulał wiatr, ale zapalenie papierosa jednym ruchem zawsze jest jakimś wyzwaniem.
Ujął malutkie drewienko w palce, potarł końcem o brzeg pudełka i przeniósł ogień na końcówkę papierosa, który trzymał już w ustach, zrobił to wszystko tak szybko i zręcznie, że dostrzegłam rodzaj magii w jego zdecydowanych męskich gestach.
Nie wiem, jak ty, ja nie znoszę tych słownych gierek, które uprawia się zwykle w takich sytuacjach, wolę zapytać od razu i wprost, czy nie miałabyś ochoty napić się, u mnie…
Instynktownie zwilżyłam językiem wargi, w tej samej chwili poczułam wilgoć pomiędzy udami i drżenie całego ciała, a w moich oczach musiał pojawić się błysk przyzwolenia, bo on natychmiast objął moją dłoń swoją potężną ręką i pociągnął mnie na zewnątrz, poprzez wiecznie niedomykające się drzwi, gdzie zderzyłam się jeszcze z tym kimś, na kogo czekałam, jednak on się wiecznie spóźniał, więc rzuciłam mu tylko na odczepnego, że przy okazji mu wszystko wytłumaczę, i zanim dotarło do mnie, że to jakieś kompletne szaleństwo, byłam we wnętrzu gustownie urządzonego mieszkania, w świeżo odnowionej kamienicy położonej w jednej z najdroższych dzielnic miasta.
Być może faktycznie wypiliśmy tego drinka, może nawet było ich więcej, to były jednak na tyle nieistotne drobiazgi, że wymazałam je z pamięci i pozostał mi w niej tylko obraz, gdy po najdłuższym pocałunku, jaki kiedykolwiek przeżyłam, od którego niemal straciłam przytomność, stałam wtulona w niego plecami, a on, całując mnie wciąż po szyi i policzkach, obejmował dłońmi moje piersi.
Potem ów obraz zaczął się uruchamiać i przeistaczać, klatka po klatce, w film dla bardzo dorosłych, jeden z tych, jakie puszczano od niedawna w niektórych paryskich kinach, położył mnie na stole, na brzuchu, odgarnął włosy z mojej twarzy, by widzieć moje oczy, uniósł wysoko sukienkę i jednym ruchem zsunął w dół koronkowe majtki.
Drżałam już cała z niecierpliwości, wilgotne krople ściekały mi po udach, mimo to krzyknęłam głośno, gdy wszedł we mnie twardo i zdecydowanie, krzyczałam jeszcze głośniej, gdy w kolejnych ruchach wdzierał się coraz głębiej, czułam, jak wypełniał mnie całą od środka i poruszał się w szaleńczym rytmie, wywołując wpierw rozkoszne dreszcze przeszywające całe moje ciało, a potem potężne, gwałtowne konwulsje, zakończone niebiańskim, nieskończenie długim napięciem.
Leżeliśmy po wszystkim obok siebie, paplając na zmianę o czym popadnie, ja upojona wciąż tą mieszaniną alkoholu i rozkoszy, on zdyszany jak po biegu na czterysta metrów, cały mokry od potu, który pachniał inaczej niż u innych znanych mi mężczyzn. Nie chciałam wiedzieć niczego, zwłaszcza czy ma żonę i dzieci albo narzeczoną w ciąży, bo czułam, że by mnie to zabiło, po raz pierwszy w życiu pragnęłam, by był to ktoś, kto nie ma żadnych zobowiązań, byśmy mogli robić to bez przeszkód codziennie, do utraty tchu, dlatego zadawałam te wszystkie niedorzeczne pytania, włącznie z tym, na które padła najmniej oczekiwana odpowiedź.
Jestem bankierem, powiedział, jestem częścią tej kasty, z którą ty zapalczywie walczysz, a ja dopowiedziałam sobie w myślach, że powinnam zaraz napluć mu pomiędzy oczy lub wręcz stanąć nad nim z rozstawionymi nogami i nasikać na jego twarz, ale zamiast tego, zamiast kierowania się moimi świętymi zasadami, że faceci to frajerzy i wieczne kłopoty, a bankierzy to największe zło tego świata, najpotężniejsi krwiopijcy i zarazem dawcy krwi dla całego tego obrzydliwego systemu, pozwoliłam mu wyjaśnić, że bankier może brzmi dumnie, zależy dla kogo, ale on jest w istocie malutkim trybikiem tej nieludzkiej maszyny, dyrektorem średniej wielkości oddziału, a jego zdanie o bankierach i ich działalności nie różni się szczególnie od mojego, uważa ich za parszywe wszy, tasiemce, glisty żerujące na ludzkim nieszczęściu, w prostej linii wywodzące się z lichwy.
Kiedy powodzi ci się znakomicie, powiedział, nie masz większego przyjaciela od bankiera, ale gdy tylko się potkniesz, on pierwszy wbije ci nóż w plecy.
To po co współtworzysz ten bandycki układ, miałam już na końcu języka, dlaczego służysz temu systemowi, ale za nic na świecie nie chciałam go płoszyć, niczego wtedy tak nie pragnęłam jak tego, by znów gwałtownie wsunął mi się do środka i znów objął moje piersi tymi swoimi szorstkimi rękami, więc zamiast przypuszczenia napastliwego ataku, zapytałam o to najczulej, jak to tylko możliwe, sama nie poznając własnych słów i brzmienia swojego tonu.
Dlaczego?
Powtórzył to pytanie i zanim na nie odpowiedział, zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko dymem, podał mi go, odczekał, aż ja także się zaciągnę, odebrał ode mnie i sztachnął się jeszcze raz.
Jakoś trzeba zarabiać, na rachunki i… drinki, spojrzał mi w oczy i zaśmiał się.
Ale potem położył się na plecach i zapatrzył się w sufit, jakby zobaczył na nim konstelacje gwiazd.
Czasem jednak, kiedy patrzę na to wszystko i widzę na własne oczy wszystkie największe choroby tego systemu, mam ochotę podpalić to od podstaw albo, jeszcze lepiej, podrzucić im do tego ich systemu komputerowego najbardziej wszawy wirus, który wyczyści konta wszystkich państw, korporacji, organizacji pseudopożytku powszechnego, wyczyści ten system do reszty, jak Xenna Extra, i cały ten ich plugawy zapis bogactwa wyleci w eter jak najgorsza sraczka.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]
