No tak, pomyślałem, Szogun mówił, żeby uważać i nie jarać, bo rzadziej się zatrzymują, a jak jarać, to nie machać.
– Bo nam naprawdę smakuje – odpowiedział Rafał, który nie tracił nigdy rezonu. Nawet wtedy gdy przespał się, a dokładniej przestał, bo działo się to w piwnicy, z Gofrownicą, którą wcześniej zaprosiłem na półmetek w liceum. Później nie czekał, aż się od kogoś dowiem, tylko powiedział mi od razu sam, a potem zamknął oczy i dodał „Wal!”. Koleżeństwo było dla niego najważniejsze, poza tym lał na wszystko, co nie wiązało się z muzyką. Miał nawet składać papiery do szkoły mistrzów gitary w Warszawie, cokolwiek to było, a przy tym był wysoki, szczupły, długowłosy, powiedzmy to wprost – z ponad dwudziestocentymetrowym ptaszydłem. Więc paliliśmy na wszystkich wylotówkach i także wtedy, na obrzeżach Suwałk, gdy aktor postanowił się dla nas zatrzymać, też staliśmy z papierosami. Oczywiście od razu rzuciliśmy je na ziemię.
– Ja jestem dorosły – dodał Rafał – koledze trochę brakuje, ale teraz są wakacje.
– Nooo… – Tym zwrócił się wprost do mnie, przeciągając głoski, jakby sam zastanawiał się nad ich znaczeniami, dziś powiedziałbym, jakby mówił esejem – a ty, dlaczego ty, chłopczeee, palisz?
– Ja… – Czułem, że się za chwilę zająknę, tym bardziej że zbliżały się słowa na „p”, a to na nich najczęściej trajkotałem jak zacięta płyta.
Tymczasem droga stała się wąska, tak że samochody, mijając się, musiały zjeżdżać na pobocze, którego prawie nie było. Później doświadczaliśmy tego wielokrotnie osobiście nocą, idąc pijani i wpadając co i rusz w rosnące przy rowie olszyny. Trasa biegła już przez las, a właściwie puszczę jak się patrzy. Może niższą od białowieskiej, znanej mi z dzieciństwa, ale też dumną, widać to było na pierwszy rzut oka, hardą, stawiającą opór człowiekowi z jego warczącymi przyborami, a przy tym przyjazną dla przyjaciół i wonną. Właśnie ten zapach, wpadający przez pootwierane okna, podsuszonej w konarach żywicy, wilgoci sosen i jodeł przy ziemi i grzybni, jakoś mnie natchnął. Czuć było też jagodami i coraz wyraźniej czymś dla mnie nieznanym, a co miałem za kwadrans poznać organoleptycznie – czystą, wielką, mięsistą w swej głębi, prastarą wodą.
– Na dwa sposoby – odpowiedziałem więc niby elipsą, ale tak naprawdę uciekłem od „papierosy”, „palić” czy „pan”, na których jak nic bym się wywrócił. – Tak jak kolega, ale też szerzej, chcemy być wolni. Gdy nam zakazują, zamiast z nami rozmawiać, łamiemy zakazy.
– Ha! – właśnie takim „ha!”, a nie rozumiejącym „aha” skomentował to aktor.
– A co palicie? – zapytał Tym i sięgnął po czerwone marlboro leżące niezauważenie na desce rozdzielczej przed zegarami.
Mieliśmy aresy lighty i czerwone marsy.
– To może… – i wyciągnął prawą rękę za siebie, żeby poczęstować Rafała, a później i mnie. Odskoczyła żarowa zapalniczka, najpierw ja przytknąłem do niej papierosa, przekazałem Rafałowi, on oddał ją aktorowi. Paliliśmy w milczeniu. Dym porywało wpadające do samochodu ciepłe leśne powietrze, ale popiół nie zawsze dało się strzepnąć za okno i niekiedy jak pocisk przelatywał na tył samochodu lub trafiał w Rafała.
– Taaak – zamruczał aktor. – Gdzie dokładnie chcecie wysiąść?
Nasza łódka, śliczna Ra, typ rykoszet, stała w przystani Kamena, tuż przed Bryzglem.
– Kamena – powtórzył to imię, jakim w odległej przeszłości zwano nimfy oraz czasopisma, a dziś całkiem lokalnie ochrzczono jedno z osiedli w Suwałkach i właśnie klub żeglarski nad Wigrami. – To już tutaj – nieco zaskoczony, dłonią z papierosem wskazał na lewo.
Zatrzymał się na poboczu i wysiadł razem z nami. Pomógł mi założyć plecak, pierwszy powiedział „cześć”, ale zabrzmiało jakoś niepełnie, jakby było wyjęte i należało jeszcze dodać „chwała”.
Patrzył potem, jak wchodzimy na leśną drożynę wiodącą w dół, ku Wigrom. Odwróciliśmy się – siedział już w warczącym samochodzie, ale nie odjeżdżał. Znów machał do nas.
– Jeszcze nas w dupę pocałuj – przez zęby rzucił Rafał.
Wtedy Stanisław Tym zawrócił i pojechał z powrotem w stronę Gawrych Rudy.