Oczywiście, nie zmierzam tu do stwierdzenia, że Kwiatkowski w ogóle nie ma racji, widząc w Powrocie do Europy przede wszystkim tom transformacyjno‑inicjacyjny. Może jedynie nie byłoby aż taką koniecznością tak ostentacyjnie tę przemianę uniwersalizować – i to jeszcze pod egidą „przemiany Gustawa w Konrada” tak „typowej dla pisarzy polskich”. Idzie przecież o coś subtelniejszego niż o przekroczenie jakiegoś tradycyjnego Rubikonu, a raczej romantycznych „wód chrzcielnych” – Polaków. To w większym stopniu przemiana osobista niż paradygmatyczna – i tej perspektywy będę bronić, nawet jeżeli tak ryzykowny dla mnie egzegetyczny punkt wyjścia Kwiatkowskiego miałby dawać solidne, imponujące oraz „widokowe” (jednym słowem) perspektywy. Nie, Iwaszkiewicz w Powrocie do Europy nie przemienia się z Gustawa w Konrada. Jego przemiana ma charakter pełnoskalowy oraz zróżnicowany, rozległy i całościowy, nie tylko powierzchniowy, bynajmniej, nie tylko fasadowy. Nie umiera człowiek egozorientowany, nie rodzi się człowiek obywatelski. Dojrzewa raczej „człowiek pełny” – co widać na przykładzie stosunku Iwaszkiewicza do Conrada, do którego dorasta stopniowo, ale i powolnie. Zatrzymany w Tokarówce w 1918 roku wskutek oblężenia Kijowa dopada „skromnego tomiku «Biblioteki Dzieł Wyborowych»”, czyli Lorda Jima. „Zafrapowany byłem fenomenem Polaka piszącego po angielsku – natomiast sama powieść przeszła w moim umyśle bez śladu”. Czytaj: pomimo szczerych chęci opanowania tajników Conradowskiego pisarstwa, Iwaszkiewicz „ześlizguje się” z tej ambitnej literatury niczym ze szklanej góry o niedostępnym wierzchołku. Nic dziwnego – jak pisze w Książce moich wspomnień:
Przynajmniej jeden składnik tamtych fascynacji przetrwał do 1931 roku – mam na myśli atencję dla Staffa, któremu Iwaszkiewicz poświęca osobliwy liryk z czwartej części tomu, Do Leopolda Staffa z iście „sztambuchowym” otwierającym czterowersem. Skoro do 1931 roku przetrwał Staff, przetrwało może i więcej „wygodniejszych” lekturowych przyzwyczajeń młodego Iwaszkiewicza. Tym samym – zabrakło miejsca na pierwiastek conradowski?
W pokoju stół, pianino, szafa,
Jak dobrze pleść wiosenne wianki
Z prostych i wonnych wierszy Staffa.
Dlaczego ten niedostatecznie pojęty conradyzm, chciałoby się powiedzieć, „nie‑do‑Conradowski” charakter trzydziestosiedmioletniego w 1931 roku Iwaszkiewicza, miałby być aż tak ważny, w najważniejszym, bo ostatecznym rozrachunku? Częściową odpowiedź na to pytanie nieoczekiwanie przynosi dosyć niepozorna notatka pisarza z „Życia Warszawy”, z 1964 roku, będąca osobliwym sprawozdaniem Iwaszkiewicza z lektury Conradowskiego Nostromo:
Frapujące zeznanie. I dość rzetelna argumentacja, przyznajmy. Ale i ona niewiele by znaczyła, gdyby nie została uzupełniona odpowiednimi fragmentami z Książki moich wspomnień, fragmentami wyrażającymi bardzo osobistą dla autora Lorda Jima atencję. Wręcz – przywiązanie o charakterze bez mała – „rodowodowym”. Niech cytat doświetli, co w tym przypadku należałoby mieć na myśli. Iwaszkiewicz wyznaje w nim, chociaż w niejakim skrępowaniu, co nieco o zimie 1894 roku, zimie swego narodzenia oraz zawisającym nad nim, dopiero co narodzonym… cieniu młodego Conrada, przebywającego „wówczas” gdzieś w zaokolicy:
Przyznajmy, bardzo dużo w tym cytacie patosu jednoznacznej inicjacyjnej retoryki. Jednoznacznej – a właściwie „chcącej być” jednoznaczną. Tak, nie bądźmy niewrażliwi na ten niuans. To zachowanie tożsamościotwórcze, autoprojektujące. Może nie „kreacja autolegendy”, tak jak w tytule ważnej książki Eligiusza Szymanisa o Adamie Mickiewiczu, ale z pewnością – kreacja autoprojektu. Jakiego konkretnie? Autoprojektu śmiało fundującego Conrada jako patrona jedności Kresów, figury uniwersalizacyjno‑konsolidacyjnej – pomimo jego podwójnej polsko‑angielskiej tożsamości, a być może poprzez nią oraz dzięki niej. To naprawdę gdzieniegdzie u Iwaszkiewicza słychać, tak jak słychać to w jego próbie czytania wielkiej południowoamerykańskiej epopei Conrada „narastającymi” tropami ukrainizmu, a wręcz – tropizmami… Przy tym wszystkim pozostaje jeszcze Książka moich wspomnień – przenosząca cały egzegetyczny namysł Iwaszkiewicza nad Conradem w sferę prywatną i w sferę autobiograficzną. To z tego „transferu” wynika, że Conrad jest niejako – porte parole (avant la lettre) samego Iwaszkiewicza. Podkreślmy z całą mocą: niewiele z tej tonacji i z tych bardzo wyrazistych rozpoznań, wyrazistych, jednakże układających się w całkowicie wyrafinowaną całość – w Powrocie do Europy. To nie jest jeszcze czas Conrada. A zatem – czas kogo?
[…]
[Dalszy ciąg w numerze.]