4/2025

Adam Komorowski

O Mariuszu Wilku mowa

„Nienawidzę podróży i podróżników” – tak brzmi pierwsze zdanie Smutku tropików Claude’a Lévi‑Straussa. Pierwsze strony jednego z formatywnych dzieł minionego wieku to utyskiwanie: „Amazonia, Tybet, Afryka zalewają księgarnie w formie książek podróżniczych, sprawozdań z ekspedycji, albumów fotograficznych, w których troska o efekt jest tak dominująca, że czytelnik nie może ocenić przytoczonych obserwacji. Nie pobudzają one jego zmysłu krytycznego; przeciwnie, żąda coraz więcej tej strawy i pochłania ją w olbrzymich ilościach”.

Ponieważ uwagi Lévi‑Straussa są mi bliskie, zaczynam od stwierdzenia, że Mariusz Wilk podróżnikiem i autorem książek podróżniczych nie jest. Nie podróżuje, lecz poszukuje miejsca pobytu („domowiny”), które pozwoliłoby mu uwolnić się od ograniczającego suwerenność uwagi promieniowania miejsca, w które został wrzucony przez los/urodzenie. To miejsce to Polska. Sprawdza miejsca, w których o Polsce i świecie mógłby myśleć, jeśli nie do końca suwerennie, to z innej perspektywy – jak twórcy „Kultury”. „Moją ojczyzną – kulturową i duchową – był dom «Kultury» w Maisons‑Laffitte pod Paryżem. Od śmierci Redaktora Jerzego Giedroycia jestem bezdomny” – pisze Wilk.

Wyjątkowość pisarskiego projektu Wilka polegała na próbie zbudowania intymnego związku z lokalnością w miejscu świadomie wybranym. Intymność miała przestać być prerogatywą nabywaną w dzieciństwie, uwikłaniem w miejsce, w które wrzucił nas los. Fakt, że tym wybranym miejscem były Sołowki i Karelia, rosyjska Północ, a więc miejsca, do których Polacy byli zsyłani, a on je właśnie wybrał, podkreślał wolność tego wyboru. Można zaryzykować twierdzenie, że Wilka fascynowała nie tyle Rosja, ile możliwość doświadczenia miejsca inaczej niż przez tych, którzy zostali, jak Gustaw Herling Grudziński, na nie skazani.

Tym, co nas (i Rosjan) zafascynowało w jego pisarstwie, była nie tyle sama głęboka rosyjska prowincja (głubinka), ile to, że okazała się miejscem, gdzie można wejść w autentyczną relację ze wspólnotą. To tam można zrzucić balast fałszywych obietnic nowoczesności, żyjąc rytmem przyrody, wypisać się z „wyścigu szczurów”. W odróżnieniu od piewców powrotu do natury Wilk nie idealizował prowincji. W jego relacjach życie na Północy Rosji niesie ekstremalne trudności, ale ich przełamywanie dostarcza więcej satysfakcji aniżeli walka o karierę i sukces w metropoliach cywilizowanego świata. W rosyjskiej głubince postanowił przestać być nomadem.

Podróżnik opowiada o nowych miejscach, pozostając człowiekiem stąd, z Polski. Takich opowieści o Rosji, lepszych i gorszych, mamy bezmiar. Wilk postanowił zmienić perspektywę i opowiadać jako człowiek stamtąd. Podróżnik, korespondent to nasz człowiek tam. Wilk chciał być stamtąd. W tym sensie był przeciwieństwem Ryszarda Kapuścińskiego. Kiedyś w Meksyku, gdzie nasz wielki reporter czuł się jak w domu, zapytałem, dlaczego nigdy nie pisze o kraju, w którym, jak odnosiłem wrażenie, zna wszystkich. „Wiesz, spędziłem w Meksyku najwięcej czasu jako korespondent, to było moje pied‑a‑terre w Ameryce Łacińskiej, dlatego trudno mi o nim pisać” – odpowiedział.

Projekt, którego plonem są tak interesujące książki, jak Wilczy notes, Wołoka czy Dom nad Oniego, został przerwany. Niezwykła popularność pisarstwa Wilka w samej Rosji nie przeszkodziła brutalnemu wstrzymaniu projektu przez gospodarzy. Stało się to w roku 2015, w momencie, kiedy Wilkowi dla swojego doświadczenia udało się znaleźć właściwy język, mający źródłowy fundament polszczyzny w słowiańszczyźnie. Tak należy rozumieć jego prowokacyjną autocharakterystykę z tamtego czasu: „Jestem ruskim pisarzem piszącym po polsku” („Ja russkij pisatiel piszuszczyj po polski”). Głównym problemem była niepełna przekładalność z rosyjskiego na polski wielu słów i pojęć. Doskonale uchwyciła to Elena Zinowiewa, pisząc: „Na własnym doświadczeniu dostrzegł, dlaczego abstrakcyjne słowa: demokracja, wolność słowa czy prawa człowieka – na Północy schodzą na drugi plan, zaś pierwszorzędne znaczenie mają światło, ciepło, woda” („Niwa” 2009, nr 6).

Być może kiedyś nasi potomkowie doczekają się antologii rosyjskich tekstów Wilka o doświadczeniu głubinki. Rosyjscy krytycy dostrzegli w jego prozie nie tyle, jak my, próbę zrzucenia cudzoziemskich i polskich stereotypów, ile podważenie ich własnych autostereotypów w rodzaju mantry „W Rosję można tylko wierzyć” Fiodora Tiutczewa. „Proza Wilka stanowi dla czytelników rosyjskich swoistą rekompensatę walorów utraconych przez ich własną literaturę” – tak podsumowała swoje rozważania Irina Adelgejm w eseju zamieszczonym w tomie Światowa historia literatury polskiej. Interpretacje (Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, red. Magdalena Popiel, Tomasz Bilczewski, Stanley Bill, Kraków 2020) pt. Tropa (nie)przetłumaczalna, (nie)przetłumaczona. „Rosyjski” cykl Mariusza Wilka.

W 2015 Wilk otrzymał nakaz opuszczenia Północy Rosji na pięć lat i nigdy tam nie wrócił. Nie wiemy tego na pewno, ale możemy podejrzewać, że dynamika wydarzeń politycznych sprawiała, że było to niemożliwe. Wilk zamilkł jako pisarz i zniknął jako osoba. Gdy wielu zastanawiało się, gdzie jest i co pisze, objawił się, po upływie dekady, jako autor dwóch książek: ProcidanaPrzechadzki z cieniem. Nie dość tego, w tej pierwszej przeczytamy: „Można powiedzieć, że na Wyspie jąłem pisać najważniejszą książkę mojego życia. Procidana jest zaledwie jej konspektem. Wyborem scholi do niej”.

Wyspa to Procida w Zatoce Neapolitańskiej. Scholia są odwołaniem do Nicolása Gómeza Dávili, który zbiory swoich aforyzmów określał jako scholia („escolios a un texto implicito”). Z tym że kolumbijski myśliciel, poza młodymi latami edukacji w Europie, do końca życia rodzinnej Bogoty nigdy nie opuszczał. Nie było mu to do niczego potrzebne, wystarczała dobrze zaopatrzona biblioteka i doskonała znajomość siedmiu języków (w tym greki i łaciny). Tymczasem Wilk jest przekonany, że warunkiem suwerennej myśli jest zmiana miejsca i narzuconej perspektywy. Pierwszym wyborem była Północ Rosji. Teraz jest to Zatoka Neapolitańska. Trudno o miejsca bardziej od siebie różne pod względem kapitału symbolicznego. Być może dlatego teraz Wilk deklaruje, że nie zna włoskiego i się nim nie posługuje. Nie za bardzo mu wierzę. Polacy, którzy nabyli w młodości elementarną znajomość łaciny, uczą się włoskiego błyskawicznie. Na dodatek Wilk jest z wykształcenia filologiem, a językoznawcze kompetencje pisarza potwierdza jego proza. Pisze:

Wielu dziwi się, że żyjąc we Włoszech, z premedytacją nie uczę się włoskiego… Nie dowierzają, że chcę się wyosobnić z tej nieustającej gadaniny, odizolować. Nie znając języka, w którym wokoło trajkoczą, nie zwracam uwagi na treść tego trajkotu, podobnie jak nie wnikam, o czym ptaki szczebioczą od rana do wieczora. W Polsce mimowolnie wsłuchuję się w każdy sklepowy dialog (jaki serek pan sobie życzy, jaką wędlinkę ukroić), na ulicy byle przechodzień mnie rozprasza, paplając do swojej komórki, w pociągu nie mogę skupić się na lekturze, bo się wykłócają ze swoim smartfonami, a tutaj, nawet kiedy ktoś bezpośrednio się zwraca, rozkładam ręce z bezradnym uśmiechem.


To postawa odwrotna od tej, którą kierował się w Rosji.

Ale jest coś na rzeczy; dla zbliżenia się do rozumienia Rosji rosyjski jest niezbędny, choćby ze względu na mutacje znaczeń słów, w polskim i rosyjskim budujących różne kosmosy. We Włoszech włoski tak niezbędny nie jest. Włochy to kraina, gdzie każdy Europejczyk czuje się u siebie. Niebezpieczeństwo popadnięcia w solipsyzm jest znikome. Niemota z wyboru nie pozostaje w sprzeczności z tym, co pisze Wilk:

Żadna ze znanych relacji słynnych autorów – jak Goethe, Gregorovius, Muratow czy Odyniec nie może się równać z dziennikiem kogoś, kto żył tu na co dzień, jak Marai czy Herling Grudziński. Nie wystarczy przyjechać, zobaczyć i opisać, trzeba przesiąknąć morską solą, wytrawić się słońcem, obserwować pory roku, wegetację roślin, rytmy morza, ślady fal na piasku i przemiany światła słonecznego, poznać zwyczaje tuziemców, razem z nimi świętować i dzielić ich powszednie troski. Słowem – oswoić, czyli uczynić swoim.


Zarówno w Rosji, jak i we Włoszech Wilk pozostaje nieprzejednanym wrogiem zwiedzania. Nie chce być podróżnikiem, turystą.

Gómez Davila napisał, że słowa nie znaczą, ale wspominają. Słowa polskie i włoskie, zakorzenione we wspólnym dziedzictwie kultury śródziemnomorskiej, wspominają to samo. Słowa języka rosyjskiego wspominają co innego. Pola semantyczne słów wolność, liberta, libertad, freedom w zasadzie pokrywają się. Rosyjska svoboda to już inna sprawa. Dobrze wskazał to Aleksander Wat w opisie spotkania z prostym Rosjaninem w okolicach Pamiru, w czasach wzmożenia stalinowskiego terroru. Ten człowiek był na Zachodzie i Wat zapytał, jak mu się podobało. W odpowiedzi usłyszał: „Tam niet svobody”.

Nie wiem i nie jestem przekonany, czy, jak zdaje się sądzić Wilk, został w ruszczyźnie zachowany jakiś źródłowy fundament wspólnego prajęzyka Słowian, który z polszczyzny został wyparty i tylko niekiedy kołacze w naszej nieświadomości. Wiele o tym jest w rosyjskim cyklu. To zafascynowało Marię Janion na tyle, że poświęciła mu sporo miejsca w Niesamowitej słowiańszczyźnie. Wraz z opuszczeniem Rosji kwestia ta przestała Wilka zajmować. To jeden z powodów, dla których uważa, że włoskiego może nie znać.

Ma to określoną cenę i jest nią zniknięcie z jego nowej prozy niezwykłej galerii konkretnych ludzi. Żywych Rosjan z głubinki zastąpiły widma Gustawa Herlinga‑Grudzińskiego, Sandora Maraiego, Wasilija Rozanowa i wielu innych, którzy we Włoszech nigdy nie byli, od dawna nie żyją. Z nimi, czytając ich książki na Procidzie, prowadzi nieustający dialog i nie chce, żeby mu przeszkadzali nie tylko Włosi, lecz także wszyscy żywi. Dlatego, tym razem, jako miejsce przebywania na ziemi i wchodzenia w starość (w czym jest nieco kokieterii) wybrał Procidę.

Sołowki, o których tyle pisał, z Procidą łączy nie tylko to, że są wyspami. Na Sołowkach bolszewicy stworzyli pierwszy gułag, na Procidzie przez ponad półtora wieku, do 1988 roku, było jedno z największych, owianych złą sławą, włoskich więzień zwane Terra Murata. Może to było przyczyną, dla której, w odróżnieniu od Capri czy Ischii, tę wyspę w Zatoce Neapolitańskiej omijały turystyczne szaleństwo i deweloperska pazerność.

Tym, co łączy dawne pisarstwo Wilka, dzięki któremu stał się pisarzem w kulturze polskiej rozpoznawalnym, z nowym, pozostało przekonanie, że poza Polską możemy myśleć bardziej autentycznie. Wydaje mi się, że że autor Procidanów spotyka się tu z Czesławem Miłoszem, który często powtarzał (choć w piśmie niekoniecznie deklarował), że w Polsce niepoddawanie się presji towarzystwa, do którego się należy, uchodzi za zdradę. Innymi słowy, w kraju od presji grupowej lojalności Polakowi jest niesłychanie trudno się uwolnić. W przypadku Wilka była to nasilająca się wraz z transformacją presja kręgów opozycji (konspiry), którą współtworzył w PRL.

Procidanach u współautora wydanej w podziemiu w 1984 roku Konspiry czytamy:

i u mnie żadnej politycznej „kariery” nie było i nie ma! Ba, więcej powiem, kiedy moi dawni przyjaciele z podziemia dorwali się w końcu do koryta i jęli dzielić fotele i portfele, ja wyjechałem z kraju i na dłużej niż na dwa‑trzy tygodnie nie przyjeżdżam do Polski. Z żadnym z „byłopolitycznych” znajomych nie utrzymuję kontaktu, a z Rzeczpospolitą jestem związany tylko rodzinnymi węzłami.


Na Procidzie Wilk zdaje się czuć najlepiej w towarzystwie osobliwej konstelacji widm którą, oprócz już wymienionych, uzupełniają Hanna Buczyńska‑Garewicz, Wasilij Gołowanow, Witold Gombrowicz, Elsa Morante, Adam Wodnicki, Marguerite Yourcenar. Deklaruje: „Młoda literatura już mnie nie interesuje, czytam tylko to, co napisane po sześćdziesiątce, najchętniej Wodnickiego i Myśliwskiego”. Nie do końca to prawda, skoro na cmentarz literatury odsyła Jacka Dehnela, Jerzego Pilcha i Olgę Tokarczuk.

Błędem byłoby podejrzewać Wilka o zarozumialstwo czy pychę. Zaprzecza temu podziw dla literackich dokonaniań i przemyśleń gwiazd z jego konstelacji. Należy też podkreślić, że docelowym czytelnikiem Procidanów uczynił swoją córkę. Inni są wartością dodaną. Zapewne zgodziłby się z Wiesławem Myśliwskim, który zwykł powtarzać, że „Literatura to jeden wielki cmentarz”. Ale w entuzjazmie dla ulubieńców jest niezwykle perswazyjny. Wyspa Artura Morante była pierwszą książką, którą przeczytałem po włosku. Bardzo się podobała, doskonale pamiętam wystrój pokoju u kuzyna w Padwie, gdzie ją czytałem, i nic więcej. Wilk przekonał mnie, że muszę to zrobić raz jeszcze.

Hierarchie wartościowań Wilka mają wyraźny wektor. Fabuła Wyspy Artura jest umiejscowiona na Procidzie. Bez tego, co napisali w i o Zatoce Neapolitańskiej, trudno sobie wyobrazić twórczość Herlinga‑Grudzińskiego i Máraiego. Rozanow jest autorem Włoskich wrażeń (Italianskije wpiecztlienija). Miejsce, w którym czytamy, nie jest obojętne dla naszych ocen. Inaczej czyta się na Północy, a inaczej na Południu. Inaczej się też pisze. Wilk dobrze uchwycił tę różnicę:

Północ można opisać, nie czytając, jak ów Czukcza, który śpiewał, co widzi… Południe wymaga rzetelnej lektury, niczym ogromna Księga, do której wiele pokoleń wpisywało własne teksty w różnych językach i pierwiej trzeba je uważnie odczytać, dopiero później na marginesie lub między wersami zanotować jakąś myśl od siebie, wyjaśnić w krótkim scholium zapomniane wyrażenie, skomentować zwięzłą glosą przeczytane. Słowem nie pisarzem być, lecz scholiastą.


Jest jeszcze kwestia odmienności kondycji przebywania na Południu i Północy, dla Wilka bardzo ważna. Pisze: „Południe pozwala na skupioną obserwację procesu starzenia się, klimat tu sprzyja podeszłemu wiekowi, na Północy mógłbym starość przeoczyć skupiony na surowej walce o byt i nie zauważyć , że kres się zbliża”. Mam inne odczucia. Na dalekiej Północy Rosji nigdy nie byłem, ale spędziłem szmat życia w tropikach. Brak rytmu zmian pór roku sprawia, że tym bardziej odczuwa się zmiany i degradację cielesnej powłoki. „W Brazylii nie ma jesieni, ale liście spadają” – napisał wielki brazylijski poeta Carlos Drummond de Andrade. Świat Śródmorza to nie tropik, Procidana to nie książka o starzeniu się w pięknych dekoracjach. Raczej o przemianach selektywności uwagi zdobywanej w miarę uświadamiania sobie kresu, wagi różnicy pomiędzy czasem straconym i utraconym.

Wilk bywa autorem niekiedy nieco chimerycznym, zwłaszcza w swoich opiniach, ale nie można mu odmówić stałości trudu przełamywania efektu obcości, który dotyka każdego myślącego człowieka. Wbrew pozorom dotyka on nas i doskwiera bardziej w miejscu, w które zostaliśmy wrzuceni przez los, aniżeli w tym, które wybraliśmy. Wybór nieobecności, bycia pustelnikiem – o czym pisze Wilk – nie jest do końca możliwy. Zwłaszcza dziś: „Gdziebyśmy się nie schowali, znajdziemy się zawsze po którejś stronie”.

Mimo takiej deklaracji pokusa schowania się nie opuściła Wilka. Powrócił jako pisarz dwiema książkami – „południowym dyptykiem”, na który składają się ProcidanaPrzechadzki z cieniem. Śladami Herlinga po Neapolu – wydanymi w Pyrzanach, jakby w ukryciu, przez nieznanego bliżej rynkowi książki Bogusława Mykietówa (któremu za to chwała).

Z widm/cieni z konstelacji Wilka, należących do najbliższych towarzyszy jego tropy, to Rozanow jest autorem tekstu, w którym domagał się, ni mniej, ni więcej, żeby książki były bardzo drogie (a było to w carskiej Rosji), a prywatne wypożyczalnie i publiczne biblioteki zlikwidowane. Uzasadniał, że książki powinny być maksymalnie trudno dostępne. Tylko czytelnik, który zainwestował sporo trudu, by do nich dotrzeć, poświęci im bowiem należytą uwagę. Teza kontrowersyjna. Jednak starsi z nas pamiętają, z jaką zapamiętałością oddawaliśmy się lekturze wydawnictw emigracyjnych, gdy z trudem udało się je zdobyć. Te książki czytaliśmy inaczej aniżeli autorów łatwo dostępnych w księgarniach i bibliotekach. Na dodatek przeczytane się zapamiętywało, nawet marnych autorów, ponieważ nie wiedzieliśmy, jak i czy pojawi się następna taka okazja. Takiej lektury Wilkowi i czytelnikom życzę.

Mariusz Wilk: Procidana
Wydawca Bogusław Mykietów,
Pyrzany 2024, wydanie II, s. 300.

Mariusz Wilk: Przechadzki z cieniem
Wydawca Bogusław Mykietów,
Pyrzany 2024, s. 134.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.