Wracam do Witkowskiej. Zacznijmy od analizy tytułu całego tomu i zarazem drugiego wiersza w zbiorze. Słowo „podręcznik” konotuje literaturę parenetyczną, edukacyjną lub poradnikową. To skojarzenie ma zresztą raczej przewrotny charakter: biorąc pod uwagę całą zawartość zbioru, mamy w nim do czynienia raczej z nieradzeniem niż z radzeniem sobie, z obsesyjnym, kompulsywnym wracaniem do „było”, ponownym analizowaniem przeszłości. Trudno nie dostrzec więc w tytule zbioru ironii, gestu wyśmiania wszechobecnego w naszej kulturze poradnictwa, które – na przekór tradycji i rozsądkowi – jedynie z ars bene moriendi ma problem. Także utrwalone we frazeologizmie „lizanie ran” sugeruje długotrwały i bolesny proces, któremu człowiek oddaje się po życiowej wywrotce. Tą wywrotką jest utrata ukochanej osoby, która niby jest, ale już nie dla podmiotki lirycznej: świadczą o tym chociażby Pamięć kształtu i Senny stalking. Ktoś mógłby przecież powiedzieć: jak świat światem poezja miłosna to opowieść o stracie. I to prawda, tyle że tradycyjne wiersze miłosne – w odróżnieniu od Witkowskiej – nie opowiadają dużo o próbie odzyskania kontroli nad własnym życiem. Warto także zauważyć, że w Podręczniku… bardzo klasyczne elementy – całość ma formę wyznania poetyckiego, skierowanego do idealizowanej kobiety – zostają interesująco rozegrane. Nadawcą posyłającym w eter monologi nie jest bowiem mężczyzna (Petrarka, Dante czy Mickiewicz), tylko – kobieta. Mamy więc do czynienia z pełnoprawną literaturą queerową czy wprost: lesbijską. Ponadto drugi z trzech cyklów wierszy – Opium – skomponowano z symetrycznego zestawienia liryku z komentarzem czy też prozą poetycką, a zatem nadawczyni zdaje się glosować sama siebie, tak jak gdyby sama forma poetycka nie wystarczała, domagała się dodatkowego uzupełnienia. Wreszcie zawarta na końcu dedykacja – Dla wszystkich zghostowanych – z jednej strony może być odczytywana jako żart, puszczenie oka do odbiorców, a z drugiej strony splata wątki z całego tomu i jeszcze wyraźniej podkreśla genezę bólu. Zghostowanie to nic innego, jak najbrutalniejsza forma porzucenia, unieważnienia relacji czy odebrania jej istotności, forma wygodna dla porzucającego, charakterystyczna dla nowych mediów, w obrębie których właśnie w ten sposób kończy się (czy może raczej: zawiesza w niebycie) relację, bez konieczności mierzenia się z konsekwencjami zerwania. Mówiąc to, biję się w pierś (jako ghostujący), a jednocześnie czuję bolesny skurcz (jako ghostowany). Zapisem żalu po „zawieszonej” relacji jest wiersz Byś (Closure), który wydaje się hipotetycznym domknięciem relacji, a tak naprawdę jest świadectwem niemożności przepracowania straty, którą blokuje brak wyrazistej deklaracji. Ostatnie słowa wiersza – „I żadnych półśrodków” – to właśnie krytyczny komentarz do zjawiska ghostingu. Witkowska zdaje się obnażać i grać na subtelnościach międzyludzkich relacji, eksplorując przy tym jej nowoczesne aspekty – robi to dobrze oraz w nieoczywisty sposób. I w tym też widzę największą siłę tego tomu, na przykład gdy stalking – zjawisko negatywne – traktuje aprobująco (Senny stalking).
Idźmy dalej. Otwierający zbiór wiersz Gwiazda, który sam tworzy analogicznie nazwany cykl, to chyba jedyny typowy erotyk. Zaczyna się półpauzą, sugerującą, że mamy do czynienia z zapisem dialogu. Następnie w dwóch paralelnych strofach zawarto intymne wezwanie, trzykrotnie powtórzone na początku obu zwrotek słowo „chodź” oznacza zaproszenie do swojego życia i świata. W tej trzykrotności jest coś biblijnego, niczym w wyparciu się Jezusa przez Piotra. W pewnym momencie w wierszu następuje pęknięcie, pojawia się wprowadzający dysonans wyraz „pysk”, który brzmi jak zapowiedź katastrofy, a może tylko podkreśla wspólnotę ludzi i zwierząt. Niemniej jednak zaraz potem na powrót uruchamia się sferę zmysłową, mamy bowiem do czynienia z charakterystycznym dla erotyków wprost wyrażonym pożądaniem seksualnym. Jak już wspomniałem, Gwiazda to zapis dialogu, mimo że z pozoru mówi tylko jedna osoba. Nie chodzi tylko o ciszę w świetle międzywierszowym (jak w Colloquium niedzielnym na ulicy Juliana Tuwima), wydaje się przecież, że odpowiedź przychodzi w kolejnym, tytułowym wierszu, należącym już do innej części tomu, gdzie czytamy:
I zgadłam: odliczanie i dla mnie się zaczęło.
W ten sposób wypowiedź z pozoru podtrzymująca dialog jest w istocie zapowiedzią jego końca. Jednocześnie w liryku ukazane zostaje brutalne przejście od posiadania do braku, zasygnalizowane także przez przeskok między cyklami. Całości dopełnia symetryczny komentarz, w którym pada brutalna konstatacja: „Od samego początku złudzenie optyczne”. Czy istnieje prostsza definicja miłości?
Niebanalne w optyce Witkowskiej jest także jej obnażanie banalności uczucia do Innego. Z utworami przesyconymi uczuciem, o podwyższonej temperaturze, sąsiadują fragmenty świadczące o budzeniu się z miłosnego snu, uświadamianiu sobie schematów, w które wpadamy, takie jak wyimek z Opium:
powiedzieć sobie coś doniosłego, w każdym razie coś więcej
niż poirytowane okay, cheers w środku wileńskiej nocy.
W tym miejscu trzeba wrócić do Leśmianowskiej próżni – w Podręczniku… miłość jest przesycona ciemnością, której źródło stanowi nie tylko ból rozstania, porzucenia (tego na kolejnych stronach książki nie brakuje), lecz także –niezrozumienie, błądzenie po omacku, stawianie fałszywych kroków, popadanie w banał, gubienie się w tym, co z pozoru proste i naukowo wytłumaczalne. Bo przecież Witkowska przerobiła lekcję psychologii, a jednak bohaterka wierszy wciąż gubi się w meandrach relacji, nie radzi sobie, odsłania się. Postrzega to jak grę ze sobą samą. W prozatorskim komentarzu do Powiedz, prezentuje taki kontrapunkt:
Trzeba też dodać, że obok wielu udanych, miniaturowych, najlepszych w zbiorze, niedosłownych wierszy, jak choćby Kometa, Znikomość czy Prześwit (Haiku), zdarzają się też przekombinowane, chyba niepotrzebne wiersze, takie jak Lifting samopoczucia czy Oś. Pojawia się także pytanie o zasadność niektórych komentarzy do wierszy w cyklu Opium. Myślę, że odchudzona o co najmniej jeden arkusz – do 48 stron – książka miałaby dużo większą siłę rażenia. Trudno mi także zrozumieć, czemu tom zamyka akurat wiersz Laguna, moim zdaniem słabszy od wielu innych zawartych w zbiorze, o ile nie najsłabszy z nich. Pojawiające się w nim obsesyjne powtórzenie („i dalej plaża laguna dalej i dalej plaża laguna dalej i dalej plaża laguna”) wpisuje się w narrację o stracie, jednak zdecydowanie osłabia moc książki. Nie zmienia to faktu, że tomik Zu Witkowskiej to ciekawe studium nieudanej miłości i jej dzieci – traumy, smutku, cierpienia, poczucia niedopełnienia, a przy tym studium świadome pułapek czyhających na tego, kto o miłości pisze. Autorka wymyka się im, nie ucieka bowiem w banał oraz ogólnie pojętą „osieckowość”, nie pracuje zbyt często na zgranych metaforach, nie celuje w ton dyskotekowej wesołej pieśni o złamanym sercu do potupania albo do wolnego tańca. A przy tym nie boi się mówić o cierpieniu bez popadania w niekontrolowany banał – właśnie dlatego, że jest świadoma banalności uczucia i tego, że nie da się uciec od kiczu. Nie zmienia to faktu, że Witkowskiej jeszcze trochę brakuje do patronów jej poetyki, o których wspomniałem na początku. W każdym razie Podręcznik… pokazuje, że nadal da się pisać o miłości, mimo że czasami może nam się wydawać, że wszystko już zostało powiedziane.
