12/2022

Kamila Dzika-Jurek

Obrzeża literatury

Marcin Kołodziejczyk to dziennikarz, reporter i reportażysta, autor nagradzanych dokumentów filmowych. Od równo trzydziestu lat zajmuje się pisaniem zaangażowanym. Jego specjalnością, jak podkreślają wydawcy książkowych reportaży Kołodziejczyka, są opowieści o ludziach, którzy „tkwią na obrzeżach nie tylko w sensie geograficznym, ale również mentalnym” (tak zachęcał czytelnika z okładki Peryferyjczyk, reportaż opublikowany w 2017 roku); o Polsce zepchniętej na bok, trochę zatęchłej, kraiku drugorzędnym i o jego nic nie znaczących obywatelach, stojących na już i tak szarawym tle swoich miasteczek. Zastanawiam się jednak, czy to, co robi Kołodziejczyk od lat z powodzeniem jako dziennikarz (m.in. od ponad dwudziestu lat w „Polityce”), składa się w całość z jego książkami fikcjonalnymi? Jak na tym tle ocenić teksty, których mimo wszystko rodowodem jest także reporterska robota, specyficzny styl obserwowania ludzi i świata? Czy powinno się je traktować jedynie jako odłamek, produkt uboczny dziennikarskich wycieczek i zainteresowań autora, czy może jako zupełnie osobno, z rozmysłem budowany świat literacki? Czy fikcja, na którą stawia od kilku lat autor, to miejsce lepsze, bo bardziej pasujące do jego stylu myślenia, czy tylko bardziej wygodne? Historyjki łatwiejsze do sprzedania w sieciach społecznościowych czy przemyślane operacje na innym języku – bardziej elastycznym, chętniej wykorzystującym spięcie obrazu z tekstem, ale i skrojonym na miarę czytelnika w XXI wieku?

Taki mam też kłopot z nową książką Kołodziejczyka – Wolnoć, rzeczą pod wieloma względami bliską reporterskiemu zajęciu autora, a jednocześnie inną, płytszą: jak internetowy mem i jak mem promującą niestety stereotypy. Wolnoć pasuje swoją dezynwolturą w mieszaniu gatunków tekstów do książek poprzednich: Prymitywa. Epopei narodowej z 2018 roku i Wartało z 2020, jest bowiem kolażem z rzeczy różnych (opowiadanie, artykuł, rysunkowy reportaż, „soszialowy” post i wiersz, internetowy obrazek w filtrze czerni i bieli), a zarazem wyraźnie unoszą ją dziennikarskie ambicje autora, by ciągle raportować swoim rodakom o ciemnym i lepkim światku z samych obrzeży Polski. Światku skorumpowanych samorządowców, młodych małżeństw przeprowadzających z nowobogacką pogardą „kastingi na nianie” i miejscu życia wszelakich kombinatorów (choć pomiędzy nimi również ludzi niepewnych swojej przyszłości w tym kraju bez perspektyw rozwoju dla nich). Ludzi sfrustrowanych i zmęczonych zbyt trudną do udźwignięcia codziennością – napędzonych zwykłą, domową złością, niespełnieniem i nudą, ale i tych, którym zawsze dostaje się w przestrzeni społecznej (w pracy, w szkole, a nawet na placu zabaw) od silniejszych i sprytniejszych niż oni. Kołodziejczyk opisuje ten świat w scenkach krótkich, satyrycznych, dodając im w ten sposób lekkości, a zarazem nie odejmując całkiem ciężaru, który pozostaje ukryty w środku, w emblematycznych bohaterach książki – przedstawionych komediowo, karykaturalnie bądź w tak samo karykaturalnych sytuacjach. Jak matki „wyżywające się na zebraniach rodziców, zadające pytania i wchodzące w polemiki” albo ci, którzy nie zrobili „matury o czasie”, ale jakoś nadrabiają, szukając w rzeczywistości alternatyw, etatów, w których tysiąc godzin przepracowanych w miesiącu pozwoli im w końcu wejść do upragnionej kasty społecznej.

Znakiem probierczym tych historii są imiona i nazwiska bohaterów Wolnoci. To one trzymają w garści fabułę tych tekstów, ale zamiast identyfikować pojedynczego człowieka i jego życie złożone z wielu różnych doświadczeń i detali, identyfikują samą biedę, marazm, bylejakość, przerośniętą fantazję postaci albo jej kompletny brak. Ich wielkie ambicje i status materialny. Każde z tych imion i nazwisk – Wioletta, Miriam, Alan, Niedużak, Zdybak – ciągnie za sobą historię jak kometa swój warkocz. Ale nie są to historie osobne, opowiadające o życiu człowieka w jego wielowymiarowości, lecz pogłębiające jedynie stereotypy na temat danych środowisk, miejsc, robiące z ludzi „uogólniony typ człowieka”. „Tylko wkoło rozszalała się deweloperka i sprowadził się nowy uogólniony typ człowieka – Darek i Agnieszka z synem o imieniu Alan” – pisze Kołodziejczyk w tekście, który udaje strukturę poematu (Zdybał decyduje w temacie Polski).

Autor Wolnoci angażuje w historie zbyt wiele języków, naśladując różne twory gatunkowe. Czy imitacja brązowej taśmy klejącej, która przecina okładkę książki z dwóch stron, ma być znakiem tego, że te różne światy i sposoby mówienia trzeba jakoś samemu w lekturze posklejać? Czy w tyglu gatunkowym – a może mówiąc językiem bohaterów książki: kotle – Kołodziejczyk drąży ścieżkę do nowych możliwości literatury? Mówi coś więcej? Czy przeciwnie: mniej i płycej? Czy fikcja, w której stronę podąża od jakiegoś czasu, jest czymś, co ma pisarzowi dać więcej możliwości, czy nieświadomie ujawnia tylko wyrwę, brak jego pomysłu na książkę całościową, skupioną na jednym temacie? Ta taśma również dla mnie, czytelnika, mówi wiele o wysiłku autora, który z tych kawałków chciał zrobić książkę, jakiś jeden świat, ale mu się to nie udało. Nie wiem tylko, czy ze względu na brak talentu, czy z powodu nieumiejętności panowania nad tak dużym materiałem.

W książce Dobrze się myśli literaturą Ryszard Koziołek, znany literaturoznawca, pisze o swego rodzaju magii fikcji, która pozwala nam zgadywać przyszłość, projektować w myślach jej wydarzenia, a nawet w pewien sposób przewidywać fakty. Jakim to cudnym narzędziem rozporządza literatura, zdolna do takich sztuczek? „Ćwiczenie się w fikcji” jest według Koziołka ćwiczeniem się w „chwilowym opuszczaniu miejsc (stanów), które są właściwe dla naszych tożsamości, poglądów, profesji, klas społecznych”. Dzięki literaturze udaje nam się wyjść poza swoje prywatne poglądy, ale i poza siedzące nam cały czas w głowach stereotypy. Jeśli zdołamy to zrobić, możemy znaleźć odpowiedzi na wiele pytań albo przynajmniej zadawać wciąż nowe. Rozmyślając nad rozwijającą się karierą Kołodziejczyka w gatunkach non‑fiction, widzę niestety dużą słabość jego tekstów, jak wspomniana już skłonność do stereotypizacji świata, nieznośnej kalkomanii, którą uprawia dziś cały internet.

Nie można jednocześnie odmówić autorowi dużego talentu językowego. Wolnoć jest dowodem na jego mimo wszystko twórczą, intensywną pracę pisarską. Pracę poszukiwania bardziej giętkiej formy, która w kilku zdaniach spięłaby wiele gatunków i tonów. Kołodziejczyk bardzo sprawnie, z dużą swobodą miksuje nuty wysokie i niskie, lekkie i gardłowe. I trzeba powiedzieć, że nie ma w tym fałszu. Ale nie ma też czegoś większego, o co należy się właśnie „bić” w książkach, jak pisze Koziołek. „Ta epifania czytania, kiedy – dzięki formie literackiej – pojedyncze życie, w swoim rozproszeniu i przypadkowości, zyskuje pojmowalny i przewidywany kształt oraz znaczenie”. A autor Wolnoci mógłby te historyjki równie dobrze puścić w sieć, a one po kilku chwilach by się rozwiały. Jak wiele dzisiejszych gatunków, tych dmuchawców internetowych, które literaturą nie są, bo nie biorą udziału w magii fikcji, zadawania nowych pytań, przeistaczania świata – choćby tylko w głowie czytelnika.

Marcin Kołodziejczyk: Wolnoć.
Wielka Litera,
Warszawa 2022, s. 240.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.