09/2022

Antoni Winch

Ocielony byk

Nawet z takiego pajaca jak Robert Mamok, tytułowy bohater Byka Szczepana Twardocha, może być figura dramatyczna. Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość, bo autor robi, co może, aby zniechęcić do swojego tekstu. Środkiem najczęściej służącym temu celowi jest kicz, pojawia się też przyciężkawy humor, sztubacka prowokacja, bezsensowna wulgarność. Mimo wcale licznych ciosów poniżej literackiego pasa monodram pilchowiczanina jest utworem, dla którego warto zacisnąć zęby.

Szczękościsku dostaje się już przy zetknięciu z główną postacią sztuki. Twardziel o wrażliwym serduszku, koneser kokainy popijanej whisky, na stoliku przed nim, jak to u very bad boya, leży pistolet. Sztampa, szablon, banał. Do tego bluzgi. Wiadomo – o wadze podejmowanych tematów przesądza odpowiednia liczba kurew, chujów, japierdolów i spierdalajów, jakimi się je opowiada. W spiętrzeniu tym przekleństwa tracą jakiekolwiek wartości semantyczne, przestają wyrażać nawet emocje, bo sprowadza się je do roli przecinków względnie drażniącego co czulsze uszy szumu. To język li tylko mocny w gębie i, by ująć rzecz po quasi-twardochowemu, gówno znaczy.

Mamok z jego pomocą, a raczej pomimo niej, dokonuje rozrachunku swojego życia. Momentami to żenująco konfekcyjna konfesja. „To był dobry i słodki chłopiec” – słyszymy w pewnej chwili – „ten którego starsi koledzy dręczyli w szkole. […] Musiałem go zabić, tego cielika. […] Może wraz z nim umarło wszystko, co było we mnie dobre i piękne?”. Bohater w tym i innych fragmentach płaczliwie się nad sobą rozczula, czerpiąc z tego jakiś rodzaj perwersyjnej przyjemności. Dzięki Bogu, i Twardochowi trochę też, Mamok nie zawsze zajmuje się Mamokiem. Zdarza mu się bowiem rozejrzeć po otaczającej go, oraz nas, rzeczywistości. Ot, choćby wtedy, gdy zgaduje mu się o zdjęciu jednej z najbardziej znanych polskich reżyserek. Na fotografii uwieczniono artystkę, kiedy bezradna, lecz niezłomna stoi przed policyjnym kordonem. Pozuje na heroiczną opozycjonistkę tuż przed spałowaniem przez siepaczy totalitarnego reżimu. Tymczasem należy do „kurwa” – słusznie zauważa Robert – „jebanej elity”. Rzekomo zamordystyczna władza będzie nadal z nieludzką wręcz perfidią sponsorować jej filmy. Dla zasady obsmaruje ją w swojej „telewizji z gówna”. Trudno odmówić racji tym konstatacjom. Zarówno w odniesieniu do Agnieszki Holland, o którą tu zapewne idzie, jak i kondycji TVP.

„W tym kraju naprawdę nie można się skompromitować”, powiada gdzie indziej bohater Byka, z czym także nie sposób się nie zgodzić. Tym razem pije do swojej sytuacji. Otóż brał udział w jakiejś imprezie. Nie pamięta, co na niej robił. Zapewne nic trzeźwego. Ani, jak się okazuje, obyczajnego. Informacja o jego wyczynach przedostała się do opinii publicznej. Wybuchł skandal. W światowym hubie innowacyjnej metody wstawania z kolan przez leżenie plackiem na brzuchu, gdzie państwo nie boi się silnych i broni słabych, tyle że na odwrót, nie ma jednak takiej afery, z której ktoś, kto posiada odpowiednie znajomości, nie mógłby się wyłgać. Mamok należy do tych szczęśliwców. Wystarczy jeden telefon do przyjaciela. On wszystko załatwi. Zresztą nie takie rzeczy nasze – reformowane gracko już drugą kadencję, a mimo to wciąż wolne – sądy zamiatają Temidzie pod dywan w ramach mężnej obrony prawa i sprawiedliwości. „Ktoś tam staruszkę na pasach przejechał, bez prawka, i nic”, napomyka protagonista Twardocha, myśląc bodaj o Piotrze Najsztubie, jakkolwiek mistrzów kierownicy z kręgów celebrycko-politycznych mamy ci u nas na kopy.

Niewątpliwym atutem monodramu są tego rodzaju kąśliwe uwagi na temat aktualnego stanu peerelowskim kitem zlepionej dykty, z jakiej zbito po pijaku w Magdalence, a przy Okrągłym Stole wzmocniono, kolebiącą się ruderę zwaną III RP. To atoli jeno publicystyka. Literaturą jest w Byku co innego. Robert Mamok. Nie jednak jako pretensjonalny macho-mazgaj, ale jako szczególny przypadek egotysty. Egotysty bez ego, egotysty w poszukiwaniu „ja”. Ten boleśnie przezeń odczuwany brak tożsamości wpisany jest ponadto w szerszy kontekst. W jego losie przegląda się oto Historia wspólnoty skazanej, przynajmniej w mniemaniu części jej członków, na wieczną samotność, nieprzystawanie, odrębność. Zawieszonej, jak na stryczku, między „tymi” a „tamtymi”, za jedyne towarzystwo mającej niepewne samego siebie, rozgoryczone resentymentami, wściekłe na wszystkich dookoła „my”.

Mamokowi przekazał dziedzictwo dziadek Paulek Magnor. Robert nie najlepiej odnajduje się w tej trującej mieszance frustracji, kompleksów i złości. „Może właśnie tak zrobiłeś ze mnie Ślązaka” – zwierza się ōpie – „ucząc mnie tej ksenofobii. I zażartości. I surowości. I gniewu płonącego do środka. […] Może tylko w ten sposób da się być Ślązakiem, wypełniając się tą tchórzliwą nienawiścią do Polokōw”. Nieszczęście polega na tym, że nic lepszego Mamok nie ma. Bo co zamiast? Snobizm warszawkowych pind i pindziarzy? „Zanim się napijecie, nażrecie i poruchacie” – wygarnia im – „to musicie brandzlować się intelektualną dyskusją […], bo inaczej wam, kurwa, nie staje, jak wcześniej porządnie sobie nie strzepiecie pierdoleniem o Lacanie i Bourdieu”. Wie, co mówi. Z powodzeniem taplał się w tym ejakulacie śliniących się do niego, egzaltowanych miernot salonowych z kompleksem wielkości. Ich zakłamaniem gardzi, odrzuca je, żąda prawdy. Nie megalomańskich póz wszelkiej maści Hollandówien i cwaniactwa mniej lub bardziej niesławnych Najsztubów, ale prawdy. Tylko tyle. I aż.

Dorastał w ciszy kneblującej w jego domu rozmowę o sprawach najważniejszych. O tym, na przykład, że ciotka Cila urodziła się w wyniku gwałtu, jakiego dokonali na babci Hildzie rosyjscy żołnierze. O tym też, że dziadek Paulek na ochotnika służył w Wehrmachcie, walczył na froncie wschodnim. Pomagał tam Niemcom w przeprowadzeniu Endlösung? Za coś w końcu musiał dostać Krzyż Żelazny. Za niewinność na pewno go nie przyznawano. „I zawsze tylko: «Eeeeeeeeeech». Nic niy ma do godanio”, wspomina Mamok próby nakłonienia ōpy do wyznań na ten temat. A przecież było. I to sporo. Teraz jest za późno. Dyć ōpik kopyrtnoł.

„Chop” – mówił – „musi mieć Verantwortung”, odpowiedzialność. To nią zastąpił miłość jak rygorystycznym drylem czułość, a wydawaniem rozkazów wychowanie. A jednak zajął się Cilą jak własnym dzieckiem, chociaż mógł zostawić babcię Hildę z bękartem i zacząć nowe życie. Tym bardziej że nie darzył ōmy spektakularnie romantycznym uczuciem. Ożenił się z nią, bo tak było trzeba, bo raz poszedł z nią do lasu, „no i wiysz, no”, po czym spędził w jej towarzystwie zwanym małżeństwem siedemdziesiąt lat, chociaż nawet mu się nie podobała. Może więc ta jego surowość, paraliżująca krewnych strachem, przerabiająca ich w podpałkę do domowego ogniska, stanowiła sposób na ponowne splecenie i utrzymanie koszmarnie poszarpanych przez wojnę, a i bez niej niezbyt silnych, rodzinnych więzów, nawet jeśli ceną za to było pozbawienie życia rodzinnego familiarności. Czort wie. W każdym razie nader marnie prezentują się na tym tle osiągnięcia jego wnuka. Rozwiódł się on wszak z żoną, bo się z nią nie dogadywał. Dla verantwortung Roberta to było snadź zu viel.

Mamok jest pod tym względem dziecięciem wieku. Czasu marnego tryumfu trywialności. Czcza sama w sobie, epoka ta zyskuje na nieistotności, gdy porówna się ją z tym, z czym mierzyć się musiało pokolenie Paulka i Hildy. Twardoch takiego zestawienia dokonuje. Umiejętnie przeplata szmirowatą, infantylną teraźniejszość, produkującą na potęgę swej słabości całe stada rozpieszczonych, próżnych, skretyniałych, histerycznych cieląt, dostających ataków paniki z powodu niewyobrażalnych wręcz pierdół i przeciwstawiających się złu nuceniem Imagine, z okrutną przeszłością, rodzącą byków takich jak Magnor. I Magnorowa. Z zanurzenia w tragicznej gmatwaninie rodzinnych dziejów często wyrywają Roberta telefony. Od, na przykład, niejakiej Agnieszki, aktorki, jego aktualnej partnerki. Dzwoni, gdyż boi się, że ich związek wyjdzie na jaw. Tam zatem, w styczniu 1945 roku, młoda kobieta, co „wyszła do pijanych, ruskich żołnierzy, bo szukali kobiet, wyszła do nich, bo razem z nią na strychu ukrywała się jej siostra Gela i ōma nie chciała, żeby Ruscy ją znaleźli”, a tu, w roku 2022, jej o siedemdziesiąt siedem lat młodsza rówieśnica, robiąca pod siebie na myśl o nagłówkach w prasie kolorowej i plotkarskich portalach. Rozgrywa to autor niemal symultanicznie, zderzając ze sobą czołowo dwa zupełnie różne światy. W efekcie powstaje uniwersum-miazga zakleszczające każdego, kto się w nim znalazł.

Mamok zezłomować tego szrotu nie może. To jego życie. Trwa w nim, lecz przez swoją nieokreśloność jest li tylko widmem, konturem, marą. W ostatniej sekwencji sztuki przychodzi do niego syn. Robert krzyczy do chłopaka przez zamknięte drzwi. Posługuje się przy tym gwarą śląską. „Tato, mów normalnie”, słyszy w odpowiedzi. Ale co znaczy normalnie? Po polsku? A może raczej tak, jak powinno się rozmawiać z najbliższymi? Takiej normalności atoli Mamok nie zaznał. W panującym wokół niego milczeniu, przerywanym jedynie półsłówkami i przypadkowymi wyznaniami, babcia wciąż była gwałcona przez ruskich sołdatów, a dziadek zabijał dla Niemców na Ostfroncie. Wstyd przeżyty wtedy, doznane wtenczas cierpienie, rozsadzały potem rodzinę jak bomby z opóźnionym zapłonem. Co z tego, że eksplodowały bez huku? Tak było jeszcze gorzej, ponieważ Robert o niczym nie wiedział. Kiedy zaś poznał prawdę, było za późno, aby mógł na niej cokolwiek zbudować. Z sobą samym na czele.

W zamykającym monodram obrazie scena spowita jest czerwonym światłem, a rozebrany do pasa bohater wykonuje w rytmie pulsującej, transowej muzyki taniec wojenny. Ma na głowie maskę Minotaura. Ten jeden raz jest w pełni sobą. Hybrydą, dziwadłem. Mamokiem z Magnora. Ocielonym bykiem. Nie wiadomo czym. Czyli kimś wreszcie naprawdę – szlachetniejszą od tandety, z jakiej ją zlepiono, postacią wzbudzającą autentyczne wzruszenie.

Szczepan Twardoch: Byk.
Wydawnictwo Literackie,
Kraków 2022, s. 88.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.