W świątyniach, za jego przyzwoleniem, czczono Baala i Aszerę. Kapłani i kapłanki urządzali kilkudniowe orgie, chcąc w ten sposób zjednać sobie bogów. Baal, postrzegany jako bóstwo urodzaju i płodności, podbijał cały kraj. Susza, która upokorzyła Izrael, mogła być zdaniem wyznawców pokonana tylko po jego fantastycznych i boskich staraniach. Lud czekał na deszcz, Baal zaś był bogiem ulewnego deszczu. W nim upatrywali nadziei. W rzekach bowiem ubywało wody. Pola nie dawały zbiorów. Brakowało pożywienia. Król Achab nie przejmował się, że życie ludzi uległo katastrofalnemu pogorszeniu. Za namową żony Jezebel nakazał rozstawiać nowe posągi Aszery, sam natomiast uznał się za syna i herolda. Coraz częściej tracił kontakt z rzeczywistym światem. Prawie jednakowo zachowywała się Jezebel, podawała się za prorokinię, twierdziła, że jest osobą natchnioną, znającą wiedzę ukrytą przed pospolitymi śmiertelnikami. Miała swoją gwardię przyboczną, uosabiającą okrucieństwo w powłóczystych szatach. Stali za nią prorocy Baala, kapłani, z którymi sypiała podczas świątynnych rytuałów. Inspirowała więc nieustannie huczne uczty połączone z ekstatycznymi orgiami, gdzie lał się pot i spływała krew.
Nade wszystko znajdowała przyjemność w przyglądaniu się samookaleczaniu. Baala przekonywało się skrajnościami. Objaśniała kapłanom, że ich bóg spogląda łaskawym okiem na ból i rozkosz. Nacinano się sztyletami z wygrawerowanymi wężami, pnącymi się wśród winorośli. Każdej jednej części ciała zadawano głębokie rany, raniono tułów, ramiona, brzuch, plecy uda i łydki. Odpowiednio wcześnie ćwiczono je w rozkoszy trwającej godzinami. I nawet tym najbardziej zakrwawionym nie przeszkadzało spółkować ze sobą tuż po wielokrotnych aktach zadawania sobie bólu. Odbywało się to przy wtórze bębnów i krzyku. W kadziach płonął ogień.
Nagłe pojawienie się Eliasza w pałacu Achaba początkowo wywołało niedowierzanie. Jak mógł to zrobić? – dało się słyszeć w krużgankach. Dlaczego nikt go nie pojmał? – dziwiono się nieudolnym strażom. Wściekła Jezebel przeszukiwała komnaty w poszukiwania małżonka, a gdy go w końcu znalazła w jednym z gajów, zapytała tylko o jedno: Jacy bogowie zaćmili twój rozum, o królu?
Achab ze zdumieniem zareagował na słowa Eliasza. Gdyby przyszedł do niego ktoś inny, zapewne po usłyszeniu tego, co powiedział mu prorok, ściąłby go natychmiast albo kazał publicznie wychłostać. Z Eliaszem nie poszło mu tak łatwo. Jezebel nienawidziła proroków Jahwe. Najchętniej wszystkich by ich zgładziła. Jej mąż stał okrakiem – jedną nogą utknął w kręgu wierzeń związanych z Bogiem Izraela, druga ugrzęzła w świecie demonów podszywających się pod bóstwa pełne mocy. Po wystąpieniu Eliasza był wyjątkowo oszołomiony. Podszedł do wysokich okien wychodzących na dziedziniec, nie mogąc oderwać wzroku od porannego słońca, wspinającego się wyżej i wyżej:
– Odtąd wiatr będzie gnał czaszki i gałęzie. Nie spadnie kropla deszczu, dopóki osobiście nie odwołam suszy – słowa wypowiedziane przez Eliasza długo dźwięczały w uszach Achaba. Nie minęło kilka miesięcy, a już prawie wszyscy podnosili głowy i z niepokojem patrzyli w zamknięte i rozżarzone niebo.
– Pójdziesz na dwór króla Achaba i oznajmisz mu, co postanowiłem. Ponieważ pobudził mnie do gniewu, oddając cześć fałszywym bóstwom, powiedz mu, że stanie się taki, jak one: błądzący, bezradny i zawiedziony. Przekaż mu, że będzie wypatrywał deszczu, będzie śnił o burzy, a braknie mu kropli wody, aby zwilżyć spieczone usta. – Takie słowa zatrzymały Eliasza na przedmieściach Tiszby.
– Słuchaj mnie, Eliaszu, każdego mojego słowa.
Dziadek opowiadał mu o wielkich czynach Mówiącego:
– Wybrał nas i nadał nam imiona według własnej woli, zanim wyrosło pierwsze drzewo, zanim usypano ziemię, zanim dostrzeżono pierwsze gwiazdy.
Od dzieciństwa Mówiący zwracał się do Eliasza jak troskliwy i kochający ojciec. Byli nierozłączną parą. Wspinali się razem na okoliczne wzgórza, tam prowadzili długie rozmowy.
– Nie jestem słońcem.
– Ale ciepłe podmuchy rozgrzewają moje policzki.
– Nie jestem wiatrem.
– Ale pieką mnie dłonie, a palce zamieniają się w ogniste języki.
– Nie myśl, że jestem ogniem.
– Ale czuję, jak moja krew rozprowadza płomyki.
– Nie jestem również wielką wodą, Eliaszu.
– Gdzie w takim razie płynę? Do ujścia, do początku, czy w przeciwnym kierunku?
Dźwięk trąb wybudzał go z popołudniowych drzemek. Gdy przecierał oczy, opuszczała go pewność.
– Czy to, co słyszę, jest moim własnym głosem? Czy On naprawdę do mnie mówi? – Nieraz się w tym gubił. Zadawał pytania o cel i sens własnego powołania, co w przypadku męża namaszczonego przez Stwórcę, zdumiewało. Kochał ludzi, wbrew wielu przykrościom, jakie mu sprawiali. Wracał do nich, siadał między tymi, których nie znał. Poznawał ich kłopoty, modlił się w ich obecności. Kiedy obca kobieta zawołała go po imieniu: Eliaszu, Eliaszu, chodź do mnie, dam ci szczęście – odmówił. Innym razem podszedł do niego dziesięcioletni chłopiec, chwycił go za rękę i zaprowadził wąskimi, krętymi uliczkami do niezamieszkałego domu, pokazując mu palcem światło.
– Wołam cię o poranku i późnym wieczorem. Wkrótce staniesz na ziemi jałowej, wypalonej na proch – głos chłopca w okamgnieniu stał się donośny, niski, męski. Eliasz pochylił głowę, zamknąwszy mokre oczy. Po chłopcu nie został nawet tuman pyłu. Światło wpadało do ciemnej izby z wysoka, jakby przecinało dach.
[…]
[Dalszy ciąg w numerze.]