Jedną z największych zalet książki jest pokazanie, że słynna Różewiczowska dykcja (deprymująca tak wielu późniejszych autorów), nie była rzeczą od razu gotową i skończoną. Kształtowała się w żmudnym procesie, który ma swój początek w wierszu Modlitwa (szesnastoletni poeta drukuje go w piśmie dla młodzieży szkolnej „Pod Znakiem Marii”). Wiersze odzyskane zainteresują nie tylko różewiczologów. Znajdziemy tu młodzieńcze próby, pomieszczone m.in. w „Apelu”, „Czerwonych Tarczach”, „Głosie Narodu”, „Odrodzeniu”, „Szpilkach”. Uznanie budzi skrupulatność archiwalna i dokładność edytorska Dakowicza, który te wiersze przywrócił życiu, kierując się ambicją wypełnienia istotnych luk w recepcji Różewicza (wszystkie interesujące nas kwestie badacz wyczerpująco objaśnia w swoim posłowiu do książki, zatytułowanym Tadeusza Różewicza wiersze fantomowe – stąd decyzja, aby ich tu nie streszczać).
Zaskakujący wydaje się fakt, że większość tematów i wątków rozwiniętych w dojrzałych tomach poety istnieje (oczywiście: w zalążku) już na wczesnym etapie tej twórczości. Ciekawe, że w edycjach zbiorowych Różewicz nie przedrukowywał sporej części tekstów z Niepokoju, świadomie modelując odbiór własnej poezji. Zaglądamy do tych pierwszych utworów (Zabłąkany kościółek, Pusty kościół, Wesoła nowina, Królestwo Boże, Może to tylko sen) i przecieramy oczy. Widzimy poetę jeszcze naiwnego (to żaden zarzut), nieco trywializującego opisywane kwestie. Lecz przecież ów nastoletni autor doświadcza potrzeby oparcia swojej egzystencji na instancji przekraczającej człowieka – z jego grzesznością, pychą, moralnymi dylematami. Zadziwiający jest Różewicz „młodopolsko” rymujący o samotnym, osieroconym Chrystusie, piszący o „biednym kościółku do miasta zabłąkanym” czy o własnym wyalienowaniu „wśród zimnych ścian / w mrocznym i cichym kościele”. Deminutywy obecne w tych wczesnych wierszach podkreślają niewinność bohatera omawianych utworów, a nas zastanawia, czy ich autor miał już wtedy za sobą lekturę poezji Jerzego Lieberta czy Władysława Sebyły (wydaje się, że jego społecznikowskie uwrażliwienie i ekspresjonistyczna poetyka mogły inspirować młodego Różewicza). Pytań jest więcej niż odpowiedzi.
Dwudziestoczteroletni poeta pisze w Elegii: „Moja samotność jest / jak czarna karta, / nie odwraca jej wiatr”. Ziemia jest martwa i pusta. Usta uparcie milczą. Zaczyna się bezdomność poety, którego domem jest język, a ten właśnie opuściło sacrum. Mamy wrażenie, że wiele z tych linijek już gdzieś słyszeliśmy. W Przed burzą: „Serce tłucze w ostre żebra / kaleczy nas serce, / w którym jest strach”. Bo „poeta wie / że nie obroni świata / przed szaleństwem” (z wiersza Wie).
Czytam Wiersze odzyskane kilka razy. Zaznaczam kolejne fragmenty. Próbuję się z nimi jakoś ułożyć. Myślałem, że sprawy są domknięte i wyjaśnione – że z Różewiczem już się uporałem. Zbiór opracowany przez Dakowicza zmusza jednak do korekty przekonań i sądów. Rzuca światło na mniej znajome rejony. Domaga się przewartościowań – choćby niewielkiej zmiany dotychczasowej optyki.
Teraz widzę to tak: Różewicz jest poetą naznaczonym ciągłym poszukiwaniem tego, co od nas większe, co mogłoby rzucić światło na nasz cień. Skoro zaczyna od Modlitwy, to na czym może skończyć? Widma i protezy tekstów (inspirujące wydają się uwagi Dakowicza o „poezji fantomowej”, opartej na – podstawowej dla uniwersum autora Szarej strefy – strategii „amputacji”) jako ostateczny stan rezygnacji czy buntu artysty? Różewicz udowadnia, że to w upadkach jesteśmy do siebie najbardziej podobni, niemal identyczni – jednakowo nieporadni w stawianiu oporu własnej pysze.
Pozostaje nieugięty w swojej tęsknocie za źródłem – w miejscu, gdzie niegdyś biło, schnie garść piachu. Autor Płaskorzeźby antycypuje czas inflacji znaczeń, rozmytych treści, rozwodnionych kontekstów. To profetyczne posłannictwo ma jednak swoją cenę: poeta wprowadza „Nic” do poezji, otwiera ją na banał, bełkot, publicystyczną pianę. (Spora część dzisiejszych młodoliterackich wierszy obnosi się z tymi infekcjami pustosłowia.) Skazuje wiersz na banicję z piękna, na rozbrat z prawdą – zarazem zaś chroni poezję przed tym, na co ją otwiera. Pozostawia ją w odwodzie, w napięciu, rezonującą w chwilach, których ciężar jest zalecany do ćwiczeń w pogłębianiu człowieka w człowieku. Nieoczywisty poeta: niemający złudzeń, a jednak piszący tak, jakby stał po stronie części z nich. Pozbawiony dobrego uzasadnienia dla pisania, ale poza szykiem słów tracący rezon.
O czym nam mówią „wiersze odzyskane”? O dochodzeniu do języka, który w końcu będzie jak klisza dla negatywów codzienności. O ciemnej doli człowieka, którego szczęśliwe karty nie mieszczą się w żadnej talii. O poecie, który nie potrafi obronić świata przed nadmiarem produkcji i szaleństwem pomnażania odpadów. Różewicz w niezwykle przejmujący sposób ukazuje nam nas samych, którzy straciliśmy umiejętność zamieszkiwania w świecie, oraz nasze bycie – pozbawione wymiaru metafizycznego. Stoimy tyłem do źródeł. Szukamy wartości, znajdujemy pustkę. Wiersze te przestrzegają przed światem pałubicznych awatarów markujących prawdziwe życie (w którym niekiedy możliwe bywa jeszcze piękno i dobro).