Rozpoczynamy lekturę od ciężkiego doświadczenia szpitalnego, pełnego fizycznej męki. Ale jak silny psychicznie jest podmiot, który to doświadczenie zapisuje! Oddala się od siebie samego, wręcz wznosi się nad samego siebie; obserwuje siebie, jest pełen wątpliwości, czy przetrwa, czy będzie istniał, a potem, jakby za przyczyną czarodziejskiej różdżki, budzi się ów podmiot liryczny na szpitalnym stole do życia. Jaka jest wobec tego różnica między życiem a śmiercią, między istnieniem a nieistnieniem? Prawie żadna, to jedynie kwestia przypadku, sprawa Pana Boga, który jednych postanowił zachować dalej przy życiu, a drugich wziąć gdzieś w nieskończone przestrzenie bliżej nieokreślonej nicości. To przypadek, który jest wynikiem równie przypadkowej gry miłosnej, powołuje do życia pojedyncze istnienie. Rodzice wciąż jakby podświadomie dźwigają ciężar winy za narodziny swoich dzieci (Wina) i „dmuchają na zimne”, aby ich pociechom nic się nie stało, a potem umierają niepocieszeni, świadomi gorzką świadomością, że już niczego nie mogą zrobić, na nic wpłynąć, niczego nie mogą zatrzymać, niczego odwrócić.
Jakże głęboka, przenikliwa, mądra, ale również gorzka świadomość tego, czym jest życie, wyłania się z wierszy Józefa Barana. Mówi na temat tej świadomości na przykład wiersz poświęcony córce poety Rozwód córki, rozpoczynający się od ironicznego wersu: „Goodbye Ken”. Najpierw śpiewy „sto lat, sto lat” na weselu, najlepsze życzenia młodej parze, a potem rozpad tego związku, który podobno jest błogosławiony, a nawet święty i teraz: pagórki, doliny, oceany, morza, przepaście między dwojgiem „młodych”. A z drugiej strony: nie tracący nadziei żebracy tłoczący się pod kościołem (Katedra), stare babuleńki wyciągające zziębnięte ręce po złamany grosik „w proszalnym geście”. Być może właśnie w żebrakach, którzy nie mają co jeść, którzy grzeją się przy ogniu, mieszka ta głęboka, najgłębsza prawda ludzkiego życia. Nie w poetach powracających triumfalnie do grodu pod Wawelem, sławiących zamki oraz mosty nad Sekwaną i Loarą (Na powrót poety), ale w tym, co najskromniejsze, najbardziej ubogie, najbardziej podupadłe na zdrowiu i przez to tak bardzo przejmujące swoim bólem i cierpieniem.
Życie poety jest długie, poeta doczekał się wnuczki i właśnie wnuczka Nina potrafi przezwyciężyć śmierć; podobnie jak łąki, trawy, a także motyle, unoszące się nad kwiatami w ogrodzie w rodzinnym Borzęcinie. Życie stale przenika się tutaj ze śmiercią, jednak to życie pragnie zatriumfować i w końcowej modlitwie rozpaczliwie wręcz woła o obecność Boga, który jakby coraz bardziej niewidzialny i coraz mniej obecny, gdzieś ginący i rozproszony w neuronowych i sieciowych połączeniach, komórkach globalnego Internetu (Próba modlitwy na koniec wieku). Ponadto: z czego życie powstać może, jak nie ze śmierci właśnie, z nicości? Niczym w wierszu Mała kosmogonia lipcowa, gdzie poeta precz odegnać chce szpitalne mary i cienie. Bo przecież przezwyciężeniem śmierci są borzęckie łąki i śpiewające nad łąkami ptaki w odwiecznym, wypełnionym kosmicznym życiem cyklu wszechświata.
Jaka jest recepta na ten ból życia, jego przemijanie, bezsens nawet, rozpacz, brak celu, przypadkowość losu? Receptą jest czarodziejska poezja Józefa Barana, który potrafi przybliżyć świat tzw. prostego człowieka, co to – dodajmy − nigdy się nie poddaje, choćby spadło na niego tysiąc chorób (Stanisław Szpitalnik); który potrafi pokochać swoją chorobę, delektować się wręcz zabiegami szpitalnymi, strzykawkami, wenflonami, kroplówkami, całą tą codziennością medyczną, przecież okropnie nieprzyjemną, a jaką jednak wyobraźnia poety potrafi z mistrzowską wprawą oswoić.
Czymże jest ludzka samotność, poniżenie, bieda? Czym święty upór poety, aby mimo wszystko żyć? Czym zaburzenia psychiczne Edwarda Stachury? Czym zaburzenia tożsamości poetów, tych „galerników wrażliwości”? Czymże jest ów wspaniały świat, jaki powołali do życia, płacąc za to cenę najwyższą? Płacąc za to własnym zrujnowanym i zdruzgotanym życiem? Jaki ma sens cierpienie człowieka i cierpienie artysty, jeśli nie towarzyszy mu heroizm poezji, która potrafi przezwyciężyć – może nawet śmierć? Praca poety, aby światu nadać sens, praca, którą mało kto w tych czasach docenia – jednak ma sens.
Józef Baran pokonał śmiertelną chorobę, z Ogrójca szpitalnego łóżka patrzył na swoje dzieciństwo i witał się z matką, chodził znów wśród malw, a sięgał pamięcią jeszcze dalej i głębiej, w siebie, kiedy pasąc krowy, czytał książki – zgłębiał ową wiedzę czarodziejską, dzięki której wyda kiedyś na świat wspaniałą poezję, zdolną uratować życie niejednemu, co wątpi. Podróżował po świecie, zwiedził wiele kontynentów (m.in. Australię, Amerykę) i jakże ciekawie przedstawia się jego wyznanie, kiedy w noc bezsenną, budząc się o trzeciej nad ranem, ze zdumieniem przeciera oczy nad swoim życiem czarodzieja poezji. Jak mrugnięcie oka w magicznej baśni, najpierw był chłopcem pasącym krowy, a potem błysk flesza i całe życie, jakby gotowe, żona, dom, dzieci, wnuki. I miliony, miliardy obrazów, zapamiętanych chwil, ogrom przeczytanych książek, bezlik przeżytych doświadczeń.
Czy wobec tego życie jest iluzją? Gdy interpretuję, bądź staram się interpretować poezję Józefa Barana, odpowiadam: tak, jest ono czarodziejską iluzją, za którą chowa się główny czarodziej, czyli Pan Bóg, który zwodzi i mami ludzi różnymi sztuczkami. A przecież największymi specjalistami od rozszyfrowywania jego sztuczek są ukochani uczniowie, adepci wiedzy tajemnej, czyli poeci, którzy z chłopięcą ufnością idą dzielnie, uparcie przez świat, nigdy się nie poddając. Z czasem i z wiekiem maska opada za maską i nie wiadomo, co jest za maską kolejną; i czy trud poety, by dokopać się do swej twarzy prawdziwej, nie będzie przypadkiem daremny? Przecież poeta sam w pewnym momencie przyznaje, że nie ma niczego wspólnego z sobą dawnym, jakby gdzieś urywał się mozolny trud rzeźbienia własnej tożsamości.
A jednak istnieje w poezji Józefa Barana nić przewodnia, nitka splatająca różne twarze poety. Ta nitka składa się z trzech elementów: wiary, nadziei i miłości. Nadziei, która tli się na ulicy Kanoniczej, gdzie poeci wciąż wierzą w szczęście (Wieczorna Kanonicza), miłości (w tym zmysłowej i erotycznej), wyrażającej się jednak głównie jako wierność żonie; oraz wiary, jeśli nie stricte bogobojnej i dogmatycznej, to na pewno wiary w poezję, dzięki której świat nie przypomina jako żywo igrzysk, a życie nie jest li tylko walką o biologiczne przetrwanie.
Schylić się ku sprawom najprostszym, spróbować zrozumieć ludzką biedę i nieszczęście, rozmawiać z nędzarzami, uważnie i cierpliwie słuchać opowieści prostego człowieka, głęboko, przenikliwie i mądrze rozumieć jego świat i dać temu poetycki zapis: pełen pokory, ciepłego uśmiechu, zaprawionego przy tym świadomością cierpienia, ale nie uginającego się pod tego cierpienia brzemieniem. To uśmiech dzielnie trzymającego gardę chłopięcego uporu jakże upartego poety Józefa Barana, który wydał na świat prawdziwą poezję. Czasem zagubionego chłopca w ciele starszego już mężczyzny, szukającego pieniędzy w portfelu, który okazał się być zgubionym. Jakie przy tym, chciałoby się powiedzieć, święte to roztrzepanie. Przez to roztrzepanie, jak z jakiegoś trochę dziurawego worka z ziarnem, sypią się na mokrą, czarną glebę poezji ziarna nie obumarłe, z których wyrastają później rozłożyste drzewa i kwiaty.
Po każdej, choćby najdłuższej, suszy spada deszcz. Z tego deszczu biorą się ożywcze i oczyszczające wody, które płyną i płyną. Dają ludziom ukojenie w spiekocie ich bólu, w spiekocie ich męki, w spiekocie ich porażki, w spiekocie ich ofiary, która nigdy nie idzie na marne.