Michał Gołębiowski, pochodzący z Nowego Targu historyk literatury, który wydał w tym roku swoją pierwszą powieść, najprawdopodobniej należy do tej trzeciej kategorii. Widać to w naturalności i potoczystości jego języka. Widać w ewolucji twórczej samego autora – od historyczno‑teologicznych, stricte naukowych tekstów w pierwszych książkach (by przypomnieć tylko Bezkres poranka. O teologii poetyckiej i teologiach kontrkultury z roku 2020) do prozatorskiego freestyle’u. Przede wszystkim jednak widać to w jego decyzji, by napisać coś tak osobnego: odległego od głównych nurtów, mód intelektualnych, podziałów politycznych, a nawet od powszechnie przyjmowanych wyznaczników gatunku.
Pomijając już kryzys powieści (którego innym symbolem jest to, że w ostatnich dziesięciu latach nagrodę Nike dostało tylko troje powieściopisarzy, a w poprzednim dziesięcioleciu – sześcioro) – pisząc Dalej tylko pola, Gołębiowski sięgnął do nurtu obecnego w polskiej literaturze od dawna, ale będącego na jej uboczu. Jego debiut nazwałbym opowieścią kontemplacyjną. Gołębiowski nie stawia na eksperymenty narracyjne jak Dorota Kotas, na odwołania do nowszej lub dawniejszej historii jak Szczepan Twardoch czy Łukasz Orbitowski, nie nawiązuje do problemów społecznych czy politycznych jak Renata Lis czy Andrzej Horubała. Przede wszystkim opisuje świat – wewnętrzny i zewnętrzny: przeskakuje między rozmyślaniami a czystym opisem. Jedno i drugie osnute jest na niewielu zdarzeniach, raczej zaprasza do uczestnictwa w tych rozmyślaniach, do zanurzenia się w opisie niż do śledzenia akcji.
Tym rozmyślającym i opisującym narratorem jest młody człowiek z Podhala, pracujący na uczelni, który decyduje się odwiedzić umierającego ojca w rodzinnych stronach. I to właśnie robi – mógłby streścić książkę złośliwy recenzent. Czy wiele więcej będzie działo się w powieści? Zależy, jak ustosunkować się do lektury. Opowieść kontemplacyjna dzieje się tu i teraz, nie pędzi od zdarzenia do zdarzenia. Nic dziwnego, że przy pierwszej lekturze Podhale opisywane przez Gołębiowskiego przywiodło mi na myśl rejony z Dukli, gdzie Stasiuk już w pierwszym opowiadaniu przestrzegał: „Nie będzie fabuły z jej obietnicą początku i nadzieją końca”.
Dalej tylko pola to przede wszystkim kolory, zapachy i smaki. Relacjonowane w sposób najprostszy jak w haiku: nawet u oszczędnego w słowach Stasiuka te opisy były bardziej barokowe. „Na pola wylały się strugi wody”, „nad białym budynkiem błękitniało niebo”, „rozpadające się kamienne schody” – takie zdania spotkamy co chwilę. Obrazy Podhala: pastwiska, łąki, procesja w miasteczku, rozgrzane tory kolejowe, strumienie, bacówka. Czysty opis – jak u wczesnego Stachury, tego bez ezoterycznego zadęcia.
Czy to wystarczy? Można stosunkowo łatwo napisać powieść, której fundamentem jest trzymająca w ciągłym napięciu historia. Można stosunkowo łatwo zrobić wrażenie na czytelnikach, jeśli już na początku mamy w zanadrzu zaskakujące zwroty akcji lub erudycyjne chwyty. Zdać się na opis rzeczywistości – to nietypowe dla debiutanta. Gołębiowski jednak tak naprawdę debiutantem nie jest. Jeśli spojrzeć na jego dotychczasową twórczość, to wyraźnie widać drogę, która doprowadziła go od literaturoznawczych szkiców do tej sensualnej, obrazowej prozy. Zaczynał od wspomnianych już esejów o staropolskiej literaturze chrześcijańskiej, rzetelnych, erudycyjnych, ale pisanych tak, jak wymaga się na uczelni – z całą masą cytatów, odniesień, przypisów. Z książki na książkę coraz bardziej jednak uwalniał się od naukowych kajdan. Już w poprzedzającej powieść Słodkiej ziemi z esejami kulturoznawczymi sąsiadują fragmenty kontemplacyjne i medytacyjne. Wcześniejszy Bezkres poranka…, ujawnił inną twarz Gołębiowskiego – twarz kontrkulturowca rodem z hipisowskiego „lata miłości”.
Przez pewien czas autor Bezkresu… prowadził na YouTube kanał „Mnich stepowy”, którego nazwa (nawiązująca oczywiście do Hessego, ale i do zespołu Steppenwolf) dużo mówi o proponowanej przezeń stylistycznej mieszance: hipisowski bunt, a jednocześnie – rewerencja dla tradycji, kontemplacji, Ojców Kościoła i staropolskiej literatury chrześcijańskiej. Czy to się da połączyć? Zarówno część współczesnych spadkobierców hipisów, jak i konserwatywnych obrońców tradycji może podchodzić do tożsamości Gołębiowskiego nieufnie, może wytykać sprzeczności. Wydaje się jednak, że są one pozorne. Autor z Nowego Targu znajduje części wspólne dla kontrkultury i chrześcijaństwa: umiłowanie wolności, nastawienie na życie i miłość.
Dlatego i w debiutanckiej powieści Gołębiowskiego znajdziemy co krok odwołania do ojców kontrkultury. Jest tu Mick Jagger, jest mniej znany Chuck Negron z Three Dog Night, jest wreszcie szczególnie ważny dla nowotarżanina Roger Daltrey z The Who i motyw z jego zapomnianej płyty z lat osiemdziesiątych
I chyba chodzi właśnie o ten ogień zwany życiem. Nie ma się co dziwić (choć dowiadujemy się o tym jakby mimochodem), że narrator zajmuje się filozofią Henriego Bergsona: Dalej tylko pola to hymn do życia, do élan vital we wszystkich jego przejawach. Dlatego opisy wietnamskiej knajpy, podhalańskiego kościółka, pastwisk – nie nudzą, tak jak nie nudzi kontemplacja, choć przecież jej istotą jest cisza.
Nieco gorzej jest, gdy Gołębiowski (czy może jego narrator? – granica między nimi jest zatarta) dzieli się swoimi przemyśleniami religijnymi czy filozoficznymi, gdy próbuje te owoce kontemplacji ubrać w słowa inne niż czysty opis, umieścić je w jakimś systemie, uczynić z nich ogólne prawa lub metafizyczne metafory. Zdarza się, że wtedy przemawia narracyjnym „my” („Zresztą całe nasze życie tak właśnie wygląda. Jest jak podróż pociągiem do wyznaczonej stacji”.) To zawsze ryzykowny zabieg – wypowiadać się w imieniu większej zbiorowości – i nie zawsze się w tej powieści udaje. Jako czytelnik wolałbym, by autor zatrzymał się w pół słowa. Obrazy mówią same za siebie, nie trzeba ich objaśniać.
A przecież samą historię można odczytywać na jeszcze innej płaszczyźnie. Obok narratora przestrzeń powieści wypełnia kilka ledwie naszkicowanych postaci – matka, ukochana kobieta, ojciec i przyjaciel. Nie wiemy nawet, jak mają na imię. Można by rzec, że to niemal archetypy (jak w Białości Jona Fossego?). W istocie Dalej tylko pola można spróbować czytać symbolicznie. Wtedy robi się jeszcze ciekawiej. Nie powinny nas bowiem zwieść piękne obrazy. Subtelnie opowiedziana relacja syna i ojca ma swoje pęknięcie. To miejsce, w którym porozumienie się załamuje, a wraz z nim – jedność zbudowanego świata. Sprawia to, że bohaterowie nie są papierowi, jednak wieloletniej historii stojącej za tą przepaścią między ojcem a synem musimy się domyślać, dopisać ją sobie. Szkoda, że przynajmniej niektóre postaci i zdarzenia nie są namalowane bardziej wyrazistą kreską.
A może tak ma być? Właśnie dlatego, żeby pozostawić miejsce na to, co jest w przestrzeni symbolicznej, i to, co znajduje się poza bohaterami. Przede wszystkim na przyrodę. Dużo jest tu przyrody. Chyba tylko wspomniany Stasiuk ma odwagę tyle o niej pisać, bo przecież utarło się już, że jej opisy to najbardziej znienawidzone przez uczniów fragmenty
Gdyby powieściowy debiut Gołębiowskiego interpretować jako projekt z wytyczonymi z góry celami i środkami ich osiągnięcia, można by stwierdzić, że założył sobie cele bardzo trudne do zrealizowania i przyjął strategię, która nie zawsze przynosi sukces, a nawet więcej – nie zawsze przynosi udane książki. Trzeba jeszcze umieć pisać i mieć coś ważnego do powiedzenia. Gołębiowski jednak pisać umie, czego dowiódł – o ile odwraca się od zakurzonej biblioteki, o ile nie mówi ex cathedra i zachowuje odpowiedni balans między światłem i cieniem. Udało mu się to zrobić wystarczająco dobrze, by zapamiętać go po debiucie jako twórcę z wyrazistym stylem i by chciało się razem z nim zanurzyć w tę klarowną, podhalańską medytację. Dalej są jednak – jak w tytule – ogromne pola. Jeśli naturalna ewolucja Gołębiowskiego będzie postępowała w tym kierunku co dotychczas, w jego kolejnych tekstach prozatorskich możemy spodziewać się więcej wolności, dynamiki, ale i twórczego szaleństwa. To na nie czekam.