Powód jest prosty. Zbiory Maxxi są ciągle ubogie, tereny przed wejściem zaś fantastycznie zaprojektowane. Wielki plac, na którym można jeździć na rowerach, olbrzymia piaskownica dla dzieci, dla dorosłych – bar i restauracja. Pełny relaks. Po drugiej stronie ulicy, wspomniany rynek, na który zaglądam w każdą niedzielę, regularnie jak w zegarku. Bo cuda się tam dzieją.
Pod zadaszoną przestrzenią, która pamięta jeszcze czasy Wiktora Emanuela
Pół roku temu zobaczyłem smutnego człowieka w średnim wieku, który miał stoisko z imponującą wręcz kolekcją płyt winylowych. Jak mówił, „tutaj tylko niewielka część, około tysiąca. W domu mam tysięcy dziesięć”.
Same oryginały, w stanie idealnym. Longplay Joy Division, który miał być debiutem grupy, ale nie był? Żaden problem. I wyciąga starannie zapakowaną płytę Warsaw. Zadaję trudniejsze pytanie, czy ma może album zespołu Warsaw Pakt. Needle Time? Gdzieś tu jest. Ale dlaczego pytam tylko o nazwy związane z Warszawą? Bo stamtąd jestem. I zaczyna się rozmowa. Okazuje się, że Giovanni – który wygląda jak stary, ale dobrze zakonserwowany punk, z farbowanymi włosami, w skórzanej kurtce – bywał na festiwalu w Jarocinie. I zna prawie wszystkie polskie zespoły wczesnych lat osiemdziesiątych. Ma w swojej kolekcji Brygadę Kryzys, Tilt. Wspomina, że raz nawet z muzykami rozmawiał. „Dawne czasy, piękne…” – rozmarza się.
Kupuję u niego kilka albumów. Umawiamy się na następne spotkanie. Na odchodne rzuca jeszcze pytanie, czy Czesław Niemen ciągle popularny. – Mam wrażenie, że tak – odpowiadam, ale niestety, nie żyje. Od siedemnastu lat.
Na do widzenia macha mi jego płytą – Mourner’s Rhapsody, tą wydaną w Niemczech Zachodnich w roku 1974. (Była bodaj jeszcze edycja brytyjska i amerykańska tejże).
Parę metrów dalej, na innym stoisku, taka toczyła się rozmowa: To Berlinguer? Tutaj, na tym zdjęciu?
Właściciel patrzył zdumiony na zadającego pytanie trzydziestolatka. I chyba uszom własnym nie wierzył. Człowiek trzymał w ręku przepiękną fotografię Piera Paola Pasoliniego. – Nie, nie… – mamrotał pod nosem.
Mężczyzna odłożył fotogram, który wziąłem do ręki. Dopiero teraz zauważyłem, że stojący obok mnie starszy jegomość w maseczce przeciwwirusowej krztusi się od śmiechu. Usłyszałem, jak mówi szeptem do właściciela: Niewiarygodne, niewiarygodne, niemniej trzeba przyznać, że jakieś podobieństwo między nimi jest.
Po chwili poznałem w mężczyźnie „swojego” fryzjera Alessandra, który wielokrotnie opowiadał mi, jak strzygł przywódcę włoskich komunistów Enrica Berlinguera, który mieszkał w tych okolicach. Razem oglądamy zdjęcia Vittoria La Verde, jednego z ważniejszych mistrzów rzymskiego fotoreportażu. Życie towarzyskie, kino, telewizja, sport. Wszystko widział, wszędzie był. No i kumplował się z reżyserem Teorematu.
Wszystkie zdjęcia, które mam przed sobą, robione były przez niego przy via Eufrate 9, w ostatniej „siedzibie” PPP (jak się we Włoszech Pasoliniego w skrócie nazywa). Wprowadził się do niej w roku 1962. EUR był wtedy jeszcze dzielnicą bardzo młodą, młodszą niż on sam. To wtedy napisał prorocze zdanie: „ten dom będzie domem mojego pochówku”. Dzisiaj to dzielnica „zdarta” przez czas. W tamtych latach wszystko lśniło. Mała bazylika św. Piotra i Pawła, którą miał na wyciągnięcie ręki, porażała bielą. Dzisiaj odór moczu uderza w nozdrza tuż po wyjściu ze stacji metra. W tunelu prowadzącym do osiedla papiery, strzykawki, puste butelki…
Pasolini pisał w swoich wierszach, jak chciałby urządzić mieszkanie. Marzył, żeby było przestronne, wysokie, jasne i lekkie. A jakie było w rzeczywistości, widać na fotografiach La Verde. Ciężkie zdobione biurko, masy książek, pięknie oprawione sztychy i stare mapy. On sam ubrany w eleganckie spodnie, biały pulower, pod którym krawat. Pozuje z otwartą książką.
A przecież lubił niepiękne klimaty. Uwielbiał okolice dworca Termini, dzielnicę Pigneto, w której nakręcił Włóczykija, którego – powiedzmy to sobie szczerze – oglądać dzisiaj się nie da. Wpadał tam często do baru Necci, który wtedy przypominał barak na narzędzia albo miejski szalet, wypełniony po brzegi pijanymi robotnikami i prostytutkami.
Byłem tam niedawno. Hipsterzy, artyści, pisarze nawet znani, bo przy stoliku obok siedział Antonio Scurati, autor bestsellerowej powieści o Mussolinim M. Syn stulecia. Sam bar jak spod igły, menu wyrafinowane, jedzenie pierwszorzędne.
Parę kroków stąd można zobaczyć najpiękniejszy mural poświęcony Pasoliniemu – znad małego budynku mruga do nas oko reżysera, tylko oko.
Kupuję zdjęcie. Wychodząc z rynku, widzę, jak ludzie przemieszczają się z Maxxi do dawnych koszar. Skończyła się pora obiadu. A obok rynku dają tanie piwo.
Siwobrody mężczyzna, którego widuję w tych okolicach często, a który przypomina mi Vittoria Gassmana, trzyma pod ręką Ragazzi di vita. Ja w domu wyciągam wiersze PPP, bo te, jak mówił na pogrzebie Pasoliniego Alberto Moravia, były najważniejsze. One regulowały świat. Przybliżały go i oddalały. Kadrowały go i eliminowały. Były źrenicą, czyli wszystkim.