10/2022

Tomasz Dziedzic

Ona i On

Choć w tytule najpierw Ona, bo kobieta, a mozół ciągnięcia życiowego wózka spadał głównie na Nią, zaczniemy od Niego, bo starszy i, szczerze mówiąc, jego fantasmagorie i rzetelna konsekwencja w ich realizacji były osnową większości wątków, przyczyną i skutkiem tego, że klocki poukładały się tak, a nie inaczej. Czy mogły inaczej? I Ona, i On do końca życia zadawali sobie to pytanie. Niekiedy razem, na ogół osobno, nigdy nie mając szans na choćby częściowo satysfakcjonującą odpowiedź, ale tak to bywa, skoro życie jest ciągiem niepowtarzalności, a nie sztancą z numerem seryjnym i kontrolą jakości.


On
Już data urodzenia Czesława wprawiała niektórych w zakłopotanie, skoro część źródeł rodzinnych głosiła rok 1890 (i upierała się przy tym), natomiast zapisy oficjalne wskazują na rok 1889, a inne, równie oficjalne, na 1891. Można przypuszczać, że były to typowe przekręty, mające jakiejś władzy (wojskowej, cywilnej, kościelnej, policyjnej) coś zagmatwać. Natomiast maj i Płock nikomu nie przeszkadzały i powtarzały się we wszystkich źródłach, przekazach i zapisach.

Mama Agata była córką aptekarza z solidnego mieszczańskiego domu z samego krańca Carstwa, skąd do granicy z domenami Hohenzollernów były dwa kroki. Aptekarz urodził się jako ewangelik, ale zmarł jako katolik. Te prarealia rzutowały na pewne jej priorytety w postrzeganiu porządku świata, ale nie pozbawiały zdrowego rozsądku i ciepłego dystansu do ludzi, nierzadkiego wśród mieszkańców pogranicza. To, że nie wszyscy muszą to samo i tak samo, wydawało jej się oczywiste.

Ojciec Paweł był synem podsędka z mławskiego i choć podsędek odgrywał jeszcze pewną rolę w okolicznym towarzystwie, Paweł uznał, że lepiej zagospodarować pozyskaną wiedzę w bezpiecznej służbie – został urzędnikiem gubernialnej izby skarbowej w Płocku. Tu też postanowili z Agatą wić swoje gniazdo. Można przypuszczać, że starali się o stabilność i poczucie bezpieczeństwa. Od zamachu i zabójstwa Aleksandra II minęło już trochę czasu, a polityczna i gospodarcza ewolucja pozytywistyczna była stałym fragmentem krajobrazu. Wcześniejsze anturaże ziemskie stały się mniej użyteczne, nawet jeśli jakaś wizualna atrakcyjność pozostała. Paweł wiedział, że z dwóch absolutnie pewnych rzeczy na tym świecie, czyli śmierci i podatków, obie mają swoje naturalne dopełnienia. Trzeba je jakoś obsługiwać po drugiej stronie lady, co oznacza robienie trumien, odprawianie pogrzebów, zapewnianie serwisu karawanowego itp., a w drugim przypadku – zbieranie danin. Ta ostatnia działalność wydała mu się przyjemniejsza.

O rodzeństwie Czesława możemy powiedzieć tyle, że było dość liczne, przytrafili mu się bracia i siostry, starsi i młodsi od niego. Ku zmartwieniu mamy Agaty nie do końca odnajdował się w ich towarzystwie, a pewnie i oni w jego. Tylko najstarszy, Bronek, który skończył studia inżynierskie, a potem pracował w różnych częściach Rosji przy ważnych projektach, był dla niego jakimś autorytetem. Resztę lubił, ale na krótko i w kwadracie proporcjonalnym do odległości.

Dla każdego płocczanina było w tym – a także we wcześniejszym i późniejszym – czasie jasne, że głównym zakładem edukacyjnym pozostawała tak zwana Małachowianka. W tym okresie epizodycznie, ale za to oficjalnie, nazywana Gimnazjum Gubernialnym Płockim. O edukacji w Płocku, w okresie kiedy Czesławowi przynależał szkolny mundurek, bez Małachowianki nie można było myśleć. Wysłanie go tam przez rodziców było decyzją oczywistą i bezdyskusyjną.

Czesław czytał wszystko, co mu wpadło w ręce, w każdej kwestii miał swoje wyraziste zdanie, uwielbiał przekonywać do swoich racji. Jasne więc było, że w strajku szkolnym 1905 roku musiał wziąć udział. Tym samym znalazł się w gronie jednej trzeciej uczniów Małachowianki z gimnazjum wyrzuconych.

Postrajkowe przemiany dały trochę nadziei relegowanym, ich rodzinom i tym wszystkim, którzy chcieli, by edukacja była mniej represyjna, opresyjna i przesiąknięta imperialnym duchem. Stworzenie Macierzy Polskiej w Płocku, wsparte zaangażowaniem Macierzy z Centrali, przy neutralności władz miejskich i gubernialnych, pozwoliło na szybkie powstanie gimnazjum z polskim językiem wykładowym. Na patrona wybrano Władysława Jagiełłę, bo król wielki, polski, a rosyjskie władze nic do Jagajły nie miały i traktowały go jak prawie swojego. Odtąd Jagiellonka na trwale weszła do historii Płocka, Mazowsza, a przez to i Polski. Weszła też do osobistej historii Czesława i jego rodziny.

Czesław nie widział specjalnej różnicy, czy szkoła jest do szpiku rosyjska, czy od Macierzy, uznawał, że krępuje, ogranicza, ogłupia, kłamie, unicestwia prawdziwego człowieka. Czy robi to po rosyjsku, po polsku, czy po niemiecku, nie ma znaczenia, pozostaje instytucją wymyśloną do gnębienia. Nie powinno nikogo zatem dziwić, że już w 1906 roku, czyli w pierwszym roku w nowej szkole, dał się wyrzucić.

Dziwić nie powinno, ale jego ojca zdenerwowało do tego stopnia, że wziął i umarł. W pięćdziesiątym roku życia. Pozostała część rodziny starała się tego Czesławowi nie wypominać, a on sam tłumaczył, że ojciec miał chore serce, otyłość, źle się odżywiał, za dużo palił i miał kłopoty z oddychaniem. A przede wszystkim nie powinien się tak wszystkim przejmować. Przy całej swojej przenikliwości nie był w stanie wpaść na pomysł jakiegokolwiek związku pomiędzy sobą a zdrowiem bliskiej osoby. Ojciec wielokrotnie mówił, że urzędnik izby skarbowej sporo może, ale pewne rzeczy są nieakceptowalne w kategoriach absolutnych. Niewykluczone, że z tym przeświadczeniem zmarł.

Czesław, gdy strząsnął z siebie kajdany szkoły, z tym większym zapałem odkrywał nowe idee, głównie socjalistyczne i pokrewne, jako modnie objaśniające rosnące skomplikowanie świata. Zaczął trochę jeździć do Włocławka, Gostynina, a nawet do Łodzi i Warszawy. Poznał sporo ludzi i gadał, gadał, gadał całymi dniami i nocami, a jak z tego gadania coś mu się krystalizowało, to pisał, docierał, przekonywał, agitował. Najbardziej namacalnym, przynajmniej dla rodziny, efektem tej aktywności było zainteresowanie policji. Kilka razy wykręcił się przed zatrzymaniem i rewizjami elokwencją, zdolnością przekonywania i pochodzeniem z dobrego domu. Raz jednak musiał wspomóc się najstarszym bratem. Bronek akurat wtedy pracował w Astrachaniu przy dużej inwestycji. Tylko potwierdzone przez tamtejszą policję oświadczenie, że Czesław był z nim i u niego, więc nie mógł być gdzie indziej, spowodowało, że policja płocka dała mu spokój.

Te wszystkie gry i zabawy z pewnością dawały Czesławowi dużo satysfakcji, poczucia ważności i pomagały w samorozwoju. Niemniej matura pozostawała nieosiągniętym celem. Stanowiła ona warunek konieczny, by pójść na uniwersytet i studiować, a to było marzenie, którego od dziecka nie skrywał i które uznawał za sens życia, całości życia. Dzięki pewnym płockim koneksjom udało mu się ją zdać w roku 1909 jako eksternowi w Lublinie. A w następnym roku rozpocząć studia historyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Był to wybór rozsądny (niektórzy krewni i znajomi uznawali, że był to najbardziej, inni, że jedyny, rozsądny wybór Czesława w całym jego życiu), biorąc pod uwagę inne możliwości studiowania w Imperium i poza nim. Miał też doniosłe skutki na krótszą i dalszą metę.

Ona
Młodsza od Czesława o cztery lata (albo trzy). Za sprawą profesji ojca inżyniera‑cukrownika szwendali się po całej północno-zachodniej i wschodniej Kongresówce. Wykazać się stosownym patriotyzmem i niestosowną nieodpowiedzialnością Wanda nie zdążyła, ale dla starszego rodzeństwa, które było mniej lub bardziej zaangażowane, była pełna podziwu do końca życia, szczególnie dla najstarszej siostry, Magdaleny.

Część jej koleżanek w gimnazjum uczyła się ze strachu i w strachu, część dlatego, że wypadało, część ponieważ obiecano im, że jak skończą szkołę, wyjdą dobrze za mąż i będą miały święty spokój. W przeciwieństwie do nich wszystkich Wanda się uczyła, bo sprawiało jej to niezwykłą przyjemność. Szczególnie języki, te na co dzień, czyli rosyjski, niemiecki, francuski i oczywiście polski, i te bardziej od święta, czyli łacina i greka. Nabrała niebywałej wprawy w przyswajaniu słówek, ich właściwej wymowie, konotacji i znaczeniu, akcentowaniu melodyki zdań kompletnie odmiennych w każdym języku, ale także w wyszukiwaniu podobieństw w strukturze gramatycznej. Kiedy trzaskała łacińskimi deklinacjami przed kolejnym sprawdzianem, koleżanki wpadały w popłoch, kiedy tłumaczyła, że w grece nie ma nic trudnego, a połowa słów jest przemycona do współczesności, kiedy dowodziła, że przy znajomości klasyki francuski to bułka z masłem do opanowania perfekcyjnie w ciągu roku, dwóch, budziła różne reakcje: od chorobliwej zazdrości po magiczną fascynację.

Na świadectwie maturalnym, a był to solidny kawał kartonu z ręcznymi kaligrafiami, nadający się do powieszenia w ozdobnych ramach bardziej niż do czegokolwiek innego, Wanda miała same celujące i wzorowe. W tej sytuacji ojciec Adam Ksawery postanowił, jako jednoosobowa rada familijna przy mniejszościowym, ale zawsze, udziale matki-żony, że w sumie tego talentu nie można zmarnować, bo głupie to i grzeszne by było, a nie ma większego zaprzaństwa, jak łączenie głupoty z grzechem. Sama najbardziej zainteresowana też się określiła i stwierdziła, że ona stanowczo, że na filologię polską, że Jagielloński, że do Krakowa i tylko to ją uszczęśliwi. Jeśli musimy w tym miejscu przypomnieć, że od Konina do Władywostoku kobiety na uczelniach pełniły funkcje wyłącznie dekoracyjne, a nie podmiotowe, to przypominamy. W kilku innych krajach było inaczej, dlatego padło na uczelnię krakowską. W ten sposób Wanda jesienią 1911 roku trafiła do Alma Mater Cracoviensis.

On
W roku 1910 wybrał Wydział Historyczny UJ jako najbliższy jego sercu i intelektowi. Miał nadzieję, że wyssie z wolnej myśli uniwersyteckiej, ile się da. Zważywszy na zerowe możliwości w Kongresówce, było to najlepsze rozwiązanie, nawet uwzględniając, że krakowska szkoła historyczna w tym czasie nie pokrywała się z jego widzeniem świata.

Mimo że Kraków był zdegradowany przez władze wiedeńskie do roli trzeciorzędnej prowincji, to na przełomie wieków i później coś się zaczęło zmieniać. Wprawdzie na Wawelu dalej rządziły konie i austriaccy kawalerzyści, ale w mieście coraz więcej mieli do powiedzenia poeci, literaci od dramatów i prozy, malarze, rzeźbiarze, generalnie – bohema. Na samej uczelni zaś, ku zaskoczeniu wielu, wymierne i liczące się w Europie sukcesy zaczęto osiągać na kierunkach ścisłych i przyrodniczych.

Te chemiczne i fizyczne zabawy były jednak całkowicie poza sferą zainteresowania Czesława. Był skupiony wyłącznie na metafizyce, czyli próbach dojścia do sedna na odpowiednio wysokim stopniu abstrakcji. Nie byłby też sobą, gdyby dość szybko nie uwikłał się w awanturę. W roku akademickim 1910/11 wybuchły strajki studenckie, także w Krakowie. Srogie władze uniwersytetu wdrożyły śledztwo. Doskonale wiedziały, że zachowanie autonomii uczelnianej będzie pochodną tej surowości. Starały się wytropić prowodyrów, a źródłami informacji mieli być najmłodsi studenci, tacy jak Czesław. Ten jednak, zamiast wykazać się zrozumieniem i kooperacją, na komisyjnym przesłuchaniu nie tylko odmówił denuncjacji, ale zarzucił władzom, że nie mają prawa tego od niego żądać, naruszają w ten sposób jego swobody obywatelskie, moralne i podobne.

Taka krnąbrność zasmuciła szacowną profesurę. Postanowiła ona zawiesić Czesława do końca roku akademickiego, a jeśli sytuacja się powtórzy, wyrzucić go z uczelni, po prostu. Czesław przyzwyczajony do pewnej ślamazarności i dwuznaczności poczynań rosyjskich, do tego, że jak nie znajomości, to łapówka, a jak nie łapówka, to zwykłe lenistwo może wziąć górę, był zaskoczony, ostrzeżenie przyjął poważnie i uznał, że jeśli chce skończyć studia, musi się jednak skupić na zgłębianiu historii i dziedzin pokrewnych.

Szczegółowym obszarem jego zainteresowań było powstanie styczniowe. Z jednej strony, świeża, bolesna rana w psychice, podświadomości, ekonomii, kulturze i polityce polskiej była tematem frapującym swoją namacalnością. Dokumenty, relacje i świadkowie na wyciągnięcie ręki. Z drugiej strony, dramatyczne podziały i diametralnie różne oceny skutkowały zaognianiem sporu do temperatury wrzenia. Dla kogoś o temperamencie Czesława – wdzięczne pole do popisu i eksploracji.

Nikt się przeto nie dziwił, gdy swoje rozważania dyplomowe skupił na dywagacjach, czy cały zryw miałby szanse powodzenia, gdyby relacje sił pomiędzy stronnictwem „białych” i „czerwonych”, przed i w trakcie powstania, układały się inaczej. Gorące dyskusje w różnych gronach, które Czesław prowadził na tematy historyczne, i każde inne, miały jedną wspólną cechę: zawsze poświęcał im maksimum energii i emocjonalnego zaangażowania i dążył do wywieszania przez adwersarzy białej flagi, z przyznaniem „no dobrze, Czesław, pewnie masz rację”.

Wandę zobaczył po raz pierwszy w listopadzie 1911 roku, gdy załatwiała jakieś sprawy w sekretariacie swojego Collegium, a on czekał na kolegę.

Ona
W Krakowie była wcześniej raz, kiedy przyjechała z ojcem w czasie ostatnich wakacji załatwiać formalności na uczelni i mieszkanie. To ostatnie nie było zbyt trudne, bo mieli polecenie do emerytowanego notariusza. Notariusz z żoną mieszkał na Szewskiej, w połowie drogi od rynku, dysponował sympatycznym, sporym pokojem. Ustalono, że kwaterodawca będzie obsługiwać Wandę w sferze śniadań i kolacji, a w niedziele także wspólnego obiadu. Panienka przypadła notariuszostwu do gustu z wzajemnością, a ojciec przystał na cenę dwudziestu koron miesięcznie, co było sporo, ale czego się nie robi dla najzdolniejszej córki. Dyplom maturalny trzeba było jeszcze przetłumaczyć z rosyjskiego, poświadczyć notarialnie, zameldować cudzoziemkę, złożyć podanie, opłacić czesne. Kiedy smok biurokracji był usatysfakcjonowany, otworzyły się przed Wandą podwoje czegoś, o czym wcześniej, wtedy i wiele lat później, myślała jako o Alma Mater.

Od początku z dość dużym apetytem przyssała się do uczelni i profesorów, by Karmicielka nie tylko oddała jej z nawiązką koszty czesnego, ale przede wszystkim, by podzieliła się skumulowanym przez wieki duchem i zmysłem odcedzania dobrego i złego w literaturze, nauce i życiu. W swoich badaniach ostatecznie zdecydowała się na polskich poetów oświeconych i próbę porównania ich do francuskich.

Niezależnie od semantyczno‑frazeologicznych i gramatyczno‑fabularnych dociekań Wandzie pozostawało nieco czasu na pójście do teatru. Wystawy obrazów specjalnie jej nie pociągały, ale przyroda żywa a niezwykła i owszem. Stąd, kiedy tylko była okazja, wypuszczała się do uniwersyteckiego Ogrodu Botanicznego na Grzegórzkach. Najczęściej w towarzystwie dwóch koleżanek: Janki „Ogórkówny” spod Puław, której ojciec władał paroma setkami mórg, obrastającymi każdego roku ogórkami (podobno najlepsze w Kongresówce) i Jadwigi z Pragi. Ojciec Jadwigi wykładał o zasobach ziemi w Europie (tak przynajmniej ujmowała to Jadwiga) na Uniwersytecie Karola i był Polakiem z Koszyc, a matka Czeszką i rodowitą prażanką z babki prababki.

Obie podchodziły do studiów z dużo mniejszym zaangażowaniem niż Wanda, nie miały zielonego pojęcia, co będą robiły „po”, a to „teraz” trzeba było wykorzystać jako mieszankę przyjemnego z pożytecznym.

W trakcie jednego ze wspólnych spacerów, kwietniową wiosną 1912 roku, usłyszały lekko podniesione męskie głosy, perorujące po polsku. Jeden z nich przekonywał: „Ależ jest oczywiste, że to wszystko jest niewydolne, musi upaść i doświadczymy nowej jakości jak olśnienia, objawienia, jak powrotu do źródeł…”. Drugi, niższy, nieco starszy, wyrastał bardziej z wątpliwości niż wszechwiedzy i pytał:

– A czy bierzecie pod uwagę koszty? Uważacie, że rachunki zapłacą jacyś mityczni „oni”? Raczej nie. Wystawiane przez was faktury w postaci życia, zdrowia, zniszczeń, tragedii zapłaci każdy normalny, przeciętny, zwykły człowiek, im bardziej normalny, przeciętny, zwykły, tym bardziej będzie płacił. Tak jak zawsze.

Kiedy obie grupki zbliżyły się do siebie, decybele i ekspresja męskiej dyskusji wyraźnie opadły. Przechodząc obok, panowie powiedzieli „dzień dobry”, panie lekko skinęły głowami. Lecz nie były to reakcje identyczne. Ten od perorowania wyraźniej i głębiej ukłonił się Wandzie, a ta, bardziej od pozostałych dziewczyn, zamyśliła wzrok, zastanawiając się, czy i skąd miałaby znać orędownika „nowej jakości”, bo ta fraza jej utkwiła.

Kiedy odległość między grupkami ponownie napęczniała, Wanda zapytała Jadwigę, czy zna tych panów. Prażanka, na której wiedzy można było polegać, bo była użyteczna i solidna jak czeskie automobile produkcji Laurina i Klementa, powiedziała tylko:

– To Czesław, z Kongresówki, trochę szalony, lubi gadać i przekonywać. Ale kolegów na roku przed kapusiami obronił, sam mało za to nie wyleciał. A poza tym, kiedy gada, to mu się oczy zapalają…

– Rozumiem, że on z tych, co tatce ogórki by chciał odebrać – bez złości, ale z nie pozostawiającym wątpliwości grymasem zauważyła Janka.

Wanda nie zareagowała, przynajmniej w zauważalny sposób.

Ponownie spotkali się kilka tygodni później. Na Wydziale Historycznym zorganizowano dyskusję o relacjach pomiędzy polityką a oświeceniową literaturą w XVIII‑wiecznej Polsce. Wpisywało się to w filologiczne zainteresowania Wandy, poszła posłuchać. Czesław też tam był i swoim zwyczajem wykazywał się niezwykłą aktywnością. Żarliwie przekonywał, że nawet gdyby było tysiąc Krasickich, Zabłockich, Kniaźninów, Karpińskich, Trembeckich, to wobec zdegenerowanego państwa i warstwy rządzącej byliby bezsilni. Część zebranych się z nim zgadzała, część nie, ale mówił ze swadą i wewnętrznym przekonaniem. Do Wandy to trafiało. A do tego znajomość utworów. Wyglądało na to, że nie tylko je krytykował jako „wydmuszki próżniaków”, ale także je przeczytał i w biografie się zagłębił, gdyż cytatami i epizodami posługiwał się zgrabnie. Oświeceniowi literaci byli jej bliscy, nie tylko jako prąd i zbiorowość, ale bardziej jako osobowości, artyści, z których każdy był indywiduum i tworzył na swój rachunek tylko bono było publiczne. W pewnym momencie zdobyła się na odwagę i zapytała:

– A gdyby ta „wydmuszkowa” twórczość, jak to nazywasz, padała na glebę mniej ograniczonych, mniej skołtunionych, mniej zapatrzonych w siebie polityków i gnuśną warstwę rządzącą, może jednak przyniosłaby inne owoce?

Czesław popatrzył z ciekawością, kto go prowokuje, i zareagował jak na orędownika wszechwiedzy przystało: – Oni byli typowym produktem, zatrutym owocem z zatrutego pnia, nie mogli być inni.

Przyjrzał się jednak bliżej małej, rezolutnej osóbce, która lubiła poszukiwać odpowiedzi. Po spotkaniu podszedł do niej i przedstawił się z imienia, nazwiska i otczestwa. Ona zrobiła to samo i dodała:

– Tak czułam, że też jesteś z Królestwa. Tam bezkompromisowość, ale i bezrefleksyjność, to częsta przypadłość. Nie wiadomo tylko, czy to reakcja na wschodnią satrapię, czy nasz samorodek.

Przywołała w myśli losy starszej siostry Magdaleny, która za krnąbrność i wichrzycielstwo została w maturalnej klasie wyrzucona ze szkoły z wilczym biletem. Ale nie powiedziała mu o tym, jeszcze nie. Na głos wyraziła tylko zadowolenie z tematu spotkania, poziomu dyskusji i tego, że kilka osób mówiło z sensem.

Czesław kurtuazyjnie podziękował, uznając w duchu, że ci mówiący z sensem z pewnością obejmują jego, i zapewnił, że o następnych takich i podobnych dyskusjach chętnie ją będzie informował, jeśli ona da mu taką możliwość. Dała.

[…]

[Dalszy ciąg w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.