09/2023

Samuel Tchorek‑Bentall

Oneg Szabat

Siedemnastego kwietnia 1918 roku, w dzień słoneczny i cichy, Majer Bałaban, historyk ze Lwowa, opuścił centrum lubelskiego getta – miejsce, jak później napisał, najbardziej wartkiego życia – i skierował się ku pobliskim pagórkom, na których rozpościerał się stary zaniedbany cmentarz. Idąc niespiesznie ulicą Jateczną, omijał kałuże po wiosennych deszczach i przyglądał się drewnianym domkom, tym rzadszym, mniejszym i bardziej zrujnowanym, im bliżej cmentarza położonym. Od kiedy trafił do Lublina w sierpniu 1915 roku, Bałaban nie przechodził tędy często. W całym mieście brakowało wody, na Starówce i w Mieście Żydowskim nie było kanalizacji, a nieczystości mieszkańców spływały z budynków otwartymi rynsztokami. Nic więc dziwnego, że tu, w najbrudniejszej części miasta, choroby nigdy nie chciały wygasnąć i mimo najlepszych chęci Bałaban, który nigdy nie cieszył się silną konstytucją, zmuszony był ograniczyć swoje badania terenowe do zamożniejszych ulic i placów.

Teraz jednak, kiedy patrzył w górę na zarys miasta wybudzającego się powoli z wojny i widział, jak wieże pobielonych kościołów pięły się ku obłokom, stara synagoga wtulała się w ziemię u podnóża Wzgórza Zamkowego, a Stare Miasto podnosiło do nieba swoje średniowieczne bramy, opuszczone baszty i wieże, szlacheckie kamienice i pałace patrycjuszy, czuł, że jeśli i jemu przyjdzie spocząć u stóp tego pobożnego grodu, który wbrew usiłowaniom kolejnych najeźdźców i reformatorów nie odnowił swojego oblicza od dwóch czy trzech stuleci, to życie jego znajdzie swoje dopełnienie w wieczności lubelskich czarnoziemów.

Nawet rozliczne tablice z napisem Achtung. Fleckfieber, stojące przy bramach i mostach naokoło Wzgórza Zamkowego, nie mogły go odwieść od przekonania, że oto znalazł się w miejscu, które przychylnie patrzyło na jego wymięty garnitur i bladożółtą wychudzoną twarz, tak jak i on, Bałaban, przychylnie spoglądał na jego, Lublina, powykrzywiane domki i bosonogich łotrzyków. Zresztą poza wszystkimi względami duchowymi i – jak zwykli je określać jego austriaccy profesorowie – parapsychologicznymi, pozostawał jeszcze naczelny wzgląd praktyczny, a mianowicie ten, że żadne studium topograficzno‑historyczne o treściwym tytule Die Judenstadt von Lublin nie mogło dać zadość swojemu tematowi, nie uwzględniając przy tym okolicznego przybytku zmarłych. A ponieważ w panujących warunkach wojennych nie sposób było dotrzeć do dokumentów i książek niezbędnych do napisania tradycyjnej historii miasta, mniej konwencjonalne źródła, takie jak oczy, ręce, uszy czy nos, nabrały tym większego znaczenia.

Gdy minął drewniany mostek nad Czechówką, nieotynkowany mur cmentarza wyłonił się przed nim spomiędzy rządku gospodarstw oddanych na własność rozlewisku. Na tym odcinku ścieżki Bałaban już nie mógł ochronić swoich butów przed przemoknięciem. Jednak widok czapli szczęśliwie dziobiącej w wodzie przed wejściem do jednego z opustoszałych domków skłonił go do przyjęcia owego przedziwnego uczucia bagnistości, które owładnęło jego stopami, ze spokojem, a może nawet, choć przez chwilkę, z entuzjazmem. Kiedy więc po paru minutach brodzenia w błotnistej wodzie stanął przed domem przedpogrzebowym, od dawna opuszczonym przez żywych i zmarłych, śladu w nim nie pozostało po skrupułach, jakie odczuwał tylko chwilę wcześniej, skręcając w ulicę Jateczną. Nie zatracił się przy tym w widoku drzew i pagórków wznoszących się za cmentarnym murem ani w myślach o ciałach jego rodaków, zwożonych tutaj na przestrzeni trzech stuleci z wszystkich zakątków regionu lubelskiego – kobiet i mężczyzn, młodych i starych, znanych i zapomnianych, grzesznych i bezgrzesznych – a potem starannie mytych, ubieranych i oddawanych opiece wzgórza, aby w spokoju wyczekiwały kresu dni. Mało tego, jak tylko pozostawił za sobą rozlewisko Czechówki, zaczął układać w głowie zdania, którymi zamierzał w swoim studium opisać wrażenia z wycieczki.

Oto otwiera się małą furtkę w murze, wyszeptał pod nosem Bałaban, i wchodzi się na zarośnięty dziedziniec. Teraz ukazuje się widok na zachodnie zbocze wzgórza. Kopy porośnięte mchem wyglądają jak starożytne kurhany. Ścieżka wije się między darniną i pnie coraz stromiej ku górze. Z początku nie widać żadnych nagrobków, ale im wyżej się wchodzi, tym częściej można je spotkać: małe pomniki, zakończone spiczastymi daszkami. Jedne stoją prosto, inne krzywo, a najczęściej leżą po prostu na ziemi, przykryte w połowie krzewami i ziemią. Większość z nich rozsypuje się albo już się rozsypała. Im wyżej, tym gęstszy staje się las, a chaszcze tym trudniejsze do przebycia. Tu i ówdzie jak jelenie rogi sterczą uschnięte korony powalonych dębów. Trześnie kwitną, klony wypuściły już liście, na lipach widoczne są pąki. Wkrótce osiąga się grzbiet wzniesienia ciągnący się wzdłuż całego cmentarza. Stąd przed oczami rozpościera się widok na wszystkie strony. Na północy widać domki przedmieścia Kalinowszczyzna, od południa wznoszą się wieże Starego Miasta i potężne blanki zamku. Po północnej stronie cmentarnego wzgórza znajduje się kotlinka. W kotlince stoją dobrze zachowane ruiny klasztoru franciszkanów. Najznamienitsi mieszkańcy cmentarza spoczywają wzdłuż północno‑zachodniej krawędzi nekropolii. Obok rektorów, rabinów i starszych kahalnych leżą tutaj słynni lekarze, słudzy dworu królewskiego, wielcy kupcy i wszyscy ci, którzy odegrali znaczącą rolę w życiu wspólnoty. Teraz ziemia przekrywa ich prochy, a czas i wichury powykrzywiały lub nawet zupełnie powywracały nagrobki. Bluszcz i zielsko oplotły je do tego stopnia, że tylko z największym trudem można się do nich dostać. Stopniowo wietrzeją i zacierają się bogate ornamenty na kamieniach: lwy i leopardy, lichtarze i korony, powalone drzewa i otwarte księgi. W większości przypadków napisy są już nieczytelne. Cmentarz zmierza ku całkowitemu upadkowi.

Choć pokusa była wielka, Bałaban nie zatrzymywał się przy każdym kolejnym nagrobku, żeby odsunąć z niego gałęzie i odsłonić czytelną jeszcze inskrypcję. Nie próbował odczytać napisu na grobie Szaloma Szachny, syna Józefa, męża Boga świętego i strasznego, który przywrócił do dawnego stanu koronę nauki, a tak wielu uczniów wykształcił, że wszystkie pokolenia ziemi z ust jego żyły i wodę jego piły, pokój pomnażał, przewodził ludowi rozproszonemu, a majątek swój szczodrze rozdawał, ani napisu na grobie Bajli, córki Nachuma z Włodzimierza, kobiety poważnej i godnej, skromnej i wiernej Bogu, która poszła do swojego świata, ani napisu na grobie Izraela Horowicza, słynnego, o nieskalanych dłoniach, prawdziwego nauczyciela wszystkich synów wygnania.

Tylko przy jednym nagrobku zatrzymał się na dłużej. Prostokątna stela Jakuba Izaaka Hurwicza, flankowana dwiema przyściennymi kolumnami o gładkich trzonach, nie wyróżniała się zanadto wśród pozostałych, choć na oko była nieco większych rozmiarów i w odróżnieniu od innych miała położoną na sobie znaczną liczbę zmokniętych kartek z nazwiskami. Obszedłszy stelę naokoło, Bałaban najpierw przyjrzał się z bliska wypukłym motywom wyrytym ponad polem inskrypcyjnym – dwóm lwom stojącym na tylnych nogach i ludzkiej dłoni trzymającej dzban – a następnie wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki zeszycik z ołówkiem i zapisał:

Świadkiem jest ta stela, stela

święta, świętości naszego mistrza, naszej mocy,

światła naszych oczu, pragnienia naszych serc.

Niech będzie dusza jego zawiązana w woreczku żywych.


[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.