12/2023

Edward Hołda

Opaska
(fragment powieści Saga miechowska)

Sami. Sami. Oni sami. Oni, i tak, sami.

Bo kiedy oni w piątek, przed południem, zaczęli już i z naszego podwórka wychodzić tam, do Getta, za te mury, niosąc te swoje toboły, ile kto udźwignie, to też, i tak, sami. Oni sami z naszego podwórka. I mogliśmy dosłyszeć, ile dolatywało do nas, w tym samym kwadransie z podwórka po sąsiedzku, od Koniarzy Paliwodów; tylko że i co stamtąd przez płot, i komórki, i cały Kuźniczy Kąt, i ściany, szyby u nas, w naszej izbie, mogliśmy dosłyszeć; wdowę, panią Minię, że płacze, i dzieci jej płaczą, a ona je ciągnie za ręce, na plecach niosąc swój tobół; kiedy i chyba nie, nawet te dzieci nie płakały; nawet te dzieci; i dzieci, u nas, tutaj, naszych Szawłów Rybiarzy; i dzieci Lejby Palestyńczyka; mało że Lejbuś, co by on, taki jak Sprzedawczyk, ale Icio i Rutka. Żadne i nawet znikąd dziecko nie zapłakało do ojca, matki, brata czy siostry; nie, nie, i chyba też tak tam, u Koniarzy Paliwodów, oni wszyscy w milczeniu; i ci najmniejsi Koniarkowie, czy ich pani Minia Koniarka ciągnęła tak za ręce, czy oni sami szli, spokojnie, u jej boku; a ci Koniarze, ojciec i syn, Pinkus i Menachem, skoro pomarli, to i na jakie milczenie, jaki i spokój w tym kwadransie. Skoro pomarli byli już na ten tyfus, to i też nic nie dźwigali; to ich na tych deskach, pod prześcieradłami, ci nasi z Sanitärdienstu, Szmul Ubój i Mojsze Rzezak, dźwigali i ładowali na sanie, do pogrzebu. A i ci Koniarkowie, u rąk wdowy, pani Minii Koniarki Paliwodowej, co by zdołali i udźwignąć; co by im za te mury, do Getta, mogła tak do dźwigania włożyć matka na plecy; ile jakiego dobytku, com to i o tym rozmawiał był ze Sprzedawczykiem, kiedy on wrócił wtedy, po rozmowie z Lejbą Palestyńczykiem, i to o czym, o naszym krzyżu, i o jego klockach na głowie; o tym, nie o żadnym dobytku, to ja przekonywałem Sprzedawczyka, że gdyby oni do Getta, za te mury, to chyba i z całym dobytkiem.

Nie widzieliśmy, nie widziałem, ja przynajmniej nic nie widziałem teraz tu, z naszej izby, kiedy i oni już tak wychodzili; czy i bałem się widzieć; czy i nie chciałem widzieć; poleciałem ze Sprzedawczykiem tam i na Rynek, patrzeć, jak oni sami stawiają ten mur od ulicy Świętego Andrzeja Boboli, głównej w całym Bożniczym Kwartale, i z samą bożnicą, co przy niej, a teraz tu nie chciałem i nic widzieć, ledwo tylko ujrzałem tych dwu hitlerowców, otwarcie, wobec wszystkich domów, pięter i okien, tak otwarcie, i też spokojnie, spokojnie pośród naszego podwórka. Bo co to było, tylko ten rozkaz krzykiem, ku tym wszystkim domom, piętrom, oknom; ten rozkaz takim krzykiem, żeby przecież przez ściany i szyby, i płoty, i komórki, kto powinien, usłyszał, i nie zwlekał; bo co to było, ten rozkaz, jeśli też i nie spokój:

Alle Juden verlassen ihren Wohnungen. Die ganzen jüdischen Familien in voller Ordnung verlassen ihren Wohnungen. Jeder nimmt mit, nur was er tragen kann.

In fünfzehn Minuten. Ein Viertel. Es gibt nur eine Viertelstunde für die ganze Verlassung.

Alle und jede. Nachher wird jeder erschossen. Jeder in ihrer Wohnung wird nachher erschossen.

Noch zehn Minuten. Heraus.

Noch fünf Minuten. Herausgehen.

Heraus.

Raus. Raus.

In voller Ordnung. Die ganzen Familien.

I nic. I nic. Żadnego przecież takiego strzelania; nawet w powietrze, dla postrachu. Żadnego łomotania kolbami w drzwi, tłuczenia szyb w oknach, popychania kogoś, kto by schodził z piętra na podwórko i niósł, co by tak mógł udźwignąć, i aż zawadził o coś torbą, potknął się; nie, nie mógł tak zawadzić, nie mógł się tak potknąć; nic takiego nie mógł, skoro powinien z całą swoją rodziną, i w całkowitym porządku, tylko opuścić swoje mieszkanie; więc i żeby niczyje dziecko, co by tego nie zrozumiało, zwłaszcza i któreś mniejsze, nie zapomniało o tym, że musi rozumieć, i musi tak słuchać, tych rozkazów z podwórka, i własnych rodziców; ojca, matki; i starszego brata, jak Icio, czy Rutka Lejbusia; jak i tamci Koniarkowie, kogo, jednej matki, wdowy, jej jednej, ale tak jakby i milczenia, spokoju tamtych, Pinkusa i Menachema.

Słyszeliśmy, słyszałem, to wszystko przez uchylone okno naszej izby, to na podwórko; tamto na tyły domu, było zatrzaśnięte, a tego na podwórko już i nie mogliśmy zatrzasnąć, zamknąć. To tylko takie ramy i szyby, że trącić tą kolbą czy batem, i ani zanadto unieść nogi z tego podwórka, ale inaczej, kiedy to okno zatrzaśnięte, zamknięte, bo wtedy i jakby nikogo nie było w mieszkaniu; to i przynajmniej pokuliliśmy się za łóżkami, pochowaliśmy z widoku, gdyby i kto chciał zajrzeć do tego mieszkania; przez kwiaty na parapecie, i przez, na szczęście, nieodsuniętą firankę, nawet zasłonę, do połowy; posiadaliśmy plecami do ściany, żeby się i położyć na podłodze, gdyby ci hitlerowcy zaczęli strzelać; może, myślałem, położyć się i od razu; zamknąć, nie, jak, po co zamykać, lepiej wcale, i drzwi; żeby nikt nie uszedł; no bo i jeśli do mieszkania, gdzie ma nie być nikogo, skoro i my, tak pochowani, nic przecież nie widzimy przed nami, na podwórku, to i tym bardziej nigdzie i po sąsiedzku; skoro i my przecież nie widzimy, to i nas nikt nie widzi, więc niech nas tak nie widzi, jakby w tym naszym mieszkaniu i nikogo nie było.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.