Pamięci Pawła Huellego
Tak, zna to chyba każdy. Zazwyczaj takie przeżycie owocuje zdumieniem: jak inny jest ów ktoś, spotkany oto po latach, od tego pamiętanego z okresu niedojrzałości! Jak niepodobny do siebie, jak niezgodny z tym wszystkim, co zdawał się zapowiadać. Wręcz jego przeciwieństwo. Wtedy żywy i śmiały, wesoły i rezolutny, teraz cichy, niepewny, przygaszony i smętny. Albo całkiem odwrotnie: kiedyś zamknięty w sobie, niepozorny, nijaki, a teraz wygadany, wyrazisty i butny.
Ale źródłem zdumienia bywa też podobieństwo owej dorosłej postaci do jej zwiastuna z przeszłości – uderzająca ciągłość jej rysów i charakteru. Patrzymy wtedy na nią z niejakim rozczuleniem, że oto mamy przed sobą zadziwiającą kopię tego, co znamy z dzieciństwa – tyle że powiększoną i uwydatniającą dobrze znane nam cechy. I bawi nas ta zgodność z niegdysiejszym obrazem; i myślimy z uśmiechem: „a więc to dalej on, ten sam pamiętny kobold z epopei młodości, tyle że w większej skali! Nic a nic się nie zmienił”.
Takie właśnie spotkanie z przyjacielem z dzieciństwa, który pozostał sobą pomimo upływu lat, stało się moim udziałem w roku 1999 – u schyłku długiego lata, w pierwszym tygodniu września.
Z początku nasze relacje były nijakie, wręcz chłodne. On patrzył na mnie z góry jako na syna letników, czyli ludzi zazwyczaj utrudniających mu życie – roszczeniowych próżniaków, którzy w dodatku traktują z jakąś dziwaczną atencją to, co dla niego było czymś powszednim i nudnym. Ja zaś widziałem go – rzecz jasna „odwetowo”, więc też niesprawiedliwie – jako małoletniego, nieobytego chłopaka, tkwiącego w jakichś lokalnych, prowincjonalnych sprawach.
Do tego dochodziła różnica charakterów. On – śmiały, rezolutny i nad wiek samodzielny, ja zaś niepewny, bierny i skłonny do melancholii. On – otwarty na świat i rozmaite wyzwania, a ja – zamknięty w sobie, markotny introwertyk. Ujawniało to już samo spędzanie czasu. On nigdy nie miał go dość, zawsze był czymś zajęty. Natomiast ja przeciwnie, zawsze go miałem w nadmiarze. Oprócz muzyki i książek niewiele mnie obchodziło, lecz ile można czytać? A słuchać muzyki w tych czasach – prywatnie, w warunkach domowych – można było jedynie albo z płyt winylowych, albo z audycji w radio. Owszem, miałem to wszystko w moim pokoju w Warszawie, ale nie na wyjeździe, w warunkach wakacyjnych. Dlatego czas mi się dłużył i wsysała mnie pustka.
Okazało się później, że ta moja inercja i zamykanie się w sobie nie uszły jego uwagi, a nawet w jakiejś mierze zaczęły go intrygować. Wyznał mi w swoim czasie – gdy byliśmy już ze sobą w niejakiej komitywie – że nie mógł się nadziwić tej mojej indolencji, a jeszcze bardziej temu, że na nic nie mam ochoty. Jak można tyle czasu przebywać z samym sobą i prawie nic nie robić? Przyjeżdżać na wakacje, które z natury rzeczy mają być czasem zabawy, rozrywki i towarzystwa, i siedzieć całymi dniami w ogrodzie lub na tarasie, i tylko czytać lub leżeć z zamkniętymi oczami? No, może jeszcze czasem grać z samym sobą w szachy lub, z podręcznikiem w ręku, studiować jakieś partie albo zadania szachowe – jak stwierdził któregoś dnia, przyznawszy się, że mnie śledził przez lornetkę z mansardy.
Zresztą to właśnie te szachy zmieniły nasze relacje – z nijakich i formalnych na bardziej osobiste. Ale barierę milczenia pierwszy przełamał on. Powracając z ogrodu, gdzie przycinał żywopłot, zatrzymał się nagle przy mnie i patrząc na szachownicę, na której rozgrywałem jakąś partię białymi, zapytał mnie po chwili:
– Nie dajesz sobie forów? To jest uczciwa gra?
– Gdybym grał nieuczciwie – odpowiedziałem sennie – miałbym lepszą pozycję. A mam gorszą niż czarne. Chcesz przejąć je i grać dalej?
Usiadł naprzeciw mnie i po krótkim namyśle wykonał ruch czarnymi. Kilkoma następnymi poprawił mi sytuację. W końcu bez trudu wygrałem.
– Jesteś pewien, że czarne stały w lepszej pozycji, gdy przejmowałem grę?
– Nic nie poradzę, tak było.
Zaproponował rewanż, a ja – by grał białymi.
Po paru posunięciach zorientowałem się, że gra po amatorsku, to znaczy bez znajomości elementarnej teorii. A więc popełnia błędy już na samym początku, we wstępnej fazie gry, i nie zdobywa centrum, co wystawia go szybko na zmasowany atak i niechybną przegraną. Stwierdziłem, że nie ma sensu wykorzystywać tego, i zaproponowałem, że zanim rozpoczniemy poważnie grać ze sobą, nauczę go kilku debiutów.
– Jeśli nie poznasz dobrze kilku klasycznych otwarć i odpowiedzi na nie – zacząłem na powrót ustawiać figury na szachownicy – to grając z kimś, kto je zna, nie masz szans na wygraną. Stracisz co najmniej tempo, a raczej znacznie więcej, i nie odrobisz już tego. Początek każdej partii jest dokładnie zbadany i zanalizowany, i trzeba go znać na pamięć jak tabliczkę mnożenia, powiedzmy do siódmego czy dziewiątego ruchu. Bystrością i fantazją można się wykazywać dopiero w grze środkowej. Debiuty to rutyna, gra się je mechanicznie, według stałych schematów. Na przykład debiut dwóch skoczków…
I tutaj, jak poprzednio, gdy jeszcze przy mnie nie siedział, zacząłem przestawiać na przemian bierki na szachownicy, tyle że teraz tłumacząc cel czy sens tych posunięć. Słuchał mnie jakiś czas, śledząc uważnie ruchy, lecz kiedy zacząłem rozwijać coraz rzadsze warianty i mówić, do czego prowadzą (póki nie zrodzą dalszych), przerwał mi i powiedział:
– Widzę, że jednak najchętniej grasz sam ze sobą, nie z kimś. Bo chyba nie zakładasz, że zapamiętam to wszystko.
– Jeśli chcesz dobrze grać – wzruszyłem ramionami – musisz to opanować. Oczywiście stopniowo. Lecz jeśli wolisz sam – podałem mu podręcznik – to tu jest wszystko, co trzeba.
Przerzucił kilka kartek, zajrzał do spisu rzeczy i rzekł, że jednak woli, bym ja mu to tłumaczył i demonstrował zagrania. Byleby tylko wolniej. I byleby miał szansę sam wykonywać ruchy.
– Nie ma obawy – rzekłem. I był to niewątpliwie punkt zwrotny naszej historii.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]