Utrata domu rodzinnego na tak wielu płaszczyznach musi być okropnym, wręcz nie do opisania doświadczeniem. Widzieć pogrzebaną, wymazaną i utraconą przeszłość, bez grobu rodziców, i nie rozpoznawać miasta swojej młodości, to za dużo jak na jednego człowieka. Nie ujrzeć natomiast żadnej znajomej twarzy na ulicach, które przemierzało się od narodzin aż do dorosłości… dajmy temu spokój. Mało kto może już to poświadczyć, a wyrazić słowami niewielu.
W 1941 roku historia Żydów ze Stryja została przesądzona. Jak we wszystkich miastach i miasteczkach Galicji wpierw pewną ich grupę mordowano na ulicach i w lasach, a następnie prawie wszystkich w obozach zagłady. Niewielu udało się przetrwać wojnę. Nie wiem, czy w mieście narodzin Stryjkowskiego udałoby się ocalonym utworzyć minjan i odmówić kadisz. Na pewno jednak wszystko to, co było w jakiś sposób z nimi związane, z czasem powoli odchodziło w niepamięć i podlegało powolnemu, ale systematycznemu rozpadowi.
Stryj jednak przetrwał i całkowicie się zmienił. Stryjkowskiemu wydawało się tam wszystko obce. Nie można bowiem spokojnie spacerować po cmentarzu rodziny i przyjaciół; nie można być turystą na ruinach własnego domu ani też mieszkać na miejscu, gdzie kiedyś miało się dom, który już nie istnieje. Nie można udawać, że nic się nie stało i wszystko nadal toczy się normalnym rytmem.
Miasta, jak ludzie, pod wpływem wielkiego wstrząsu mogą zmienić całkowicie swój charakter. Jednak ta wyparta bądź utracona ich część gdzieś tam jeszcze jest w nich ukryta. Zmiany mogą być nagłe, ale nie całkowite. Stare całkiem nie przemija. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Sierpniowy zapach powietrza, ludzie i zabudowa, wszystko było takie, jakie być na powinno na pograniczu polsko-ukraińskim. Istnieją takie miejsca na świecie, że będąc w nich po raz pierwszy, ma się wrażenie, że zna się je od podszewki. Tak miałem w Brodach, Czortkowie i w Stryju. Ten ostatni jednak odwiedziłem jako pierwszy i na zawsze pozostanie mi w pamięci to uczucie normalności, kiedy wysiadłem z pociągu i stanąłem przed dworcem. Nazwać to szczęściem wydaje się za dużo, jednak były to pierwsze kroki naznaczone przychylnością i pomyślnością. Było, jak być miało.
Z trudem przeszedłem na drugą stronę ulicy, bo na Ukrainie, jeśli dopiero się tu przyjechało, trzeba nabrać nowych przyzwyczajeń co do pieszych i samochodów. Mocniejsze jest tu poczucie znane też wielu Polakom, że silniejszy na drodze może więcej. Dlatego po kilkunastosekundowym wyczekiwaniu znalazłem odpowiedni moment, aby pokonać pasy, i zdążyłem uniknąć rozjechania o centymetry. Odwróciłem się na chwilę, aby przyjrzeć się miejscu, skąd przyszedłem. Stałem obok budki z kawą, mnóstwo ludzi mnie mijało w to piątkowe popołudnie szybko przechodzące w wieczór. Ruch przy dworcu był niesamowity, chaotyczny i zagęszczony, jak na targu. Nie chodziło tu wcale o liczbę ludzi i samochodów, ale ich intensywność i energię. Wszyscy zachowywali się, jakby zaraz wszechświat miał zatrzymać swoje procesy twórcze. Na tym wąskim chodniku, pomiędzy kioskami, sklepami i przystankiem cały czas ludzie mnie lekko trącali. Ulica z kolei przypominała szeroką rzekę, która miejscami się zwężała i rozszerzała, jakby miała raz jeden pas, a po chwili trzy. Z dworcowego parkingu wyjeżdżały samochody i naturalnie dołączały do innych w kakofonii zatrąbień, krzyków oraz dźwięku silników.
Odwróciłem się i poszedłem przed siebie tutejszym deptakiem. Po jego obydwu stronach ciągnął się rząd jednopiętrowych, pięknych kamienic. Przed nimi rosły niewysokie drzewa. Galicyjska małomiasteczkowość widoczna była tutaj w każdej cegle i liściu. Po kilku krokach zrobiło się ciszej. Mijałem milczących ludzi. Kilka osób siedziało na ławkach. Przyjemny był ten przeskok z harmidru dworca do ciszy tej uliczki. W końcu przy nieczynnej fontannie i paskudnym pomniku, przypominającym o sześćsetleciu miasta, znalazłem hotel. Szybko się umyłem i wróciłem w to samo miejsce. Słońce mocno chyliło się ku zachodowi, za godzinę miało już się zrobić całkiem ciemno. Trochę więcej osób kręciło się pod pomnikiem, a z baru nieopodal zaczęła grać muzyka.
Sześćset lat istnienia miasta to nie byle co. Zdążyło się przez nie przewalić kilka armii. Przez większość tego czasu Stryj związany był jednak z Żydami i całą tą trudną do zdefiniowana etnicznie wielokulturową ludzką mozaiką galicyjskich miasteczek. Ta przeszłość zniknęła w ciemnościach, chociaż istniała bardzo długo. Nie ma bowiem nic trwałego na tym świecie, najdobitniej pokazują to ziemie pogranicza polsko-ukraińskiego. Wszystko jest chwilowe, niepewne, rozedrgane. Widać to w Przemyślu, Samborze, Rzeszowie czy Łucku. Ziemia przyjmowała tu setki tysięcy trupów bez żadnego uczucia, tak jak pozwala w sobie zniknąć powalonym drzewom i kościom zwierząt. Taka jest jej rola. My natomiast, co dziwne, przyśpieszamy też proces, użyźniamy glebę kolejnymi ciałami, do których śmierci się przyczyniliśmy. Jakbyśmy dodatkowo chcieli pokazać własną znikomość i zbędność.
[dalszy ciąg można przeczytać w numerze]