02/2024

Natalia Szyszkowska

Ostatni kawałek

Kropla szampana kapnęła na sukienkę dokładnie w miejscu, gdzie nagi sutek lewej piersi chował się pod barwą matowej czerwieni i cienkiego materiału. Teraz ta mała kropla wyrzeźbiła zakazany kształt, który wystrzelił i naprężył się, obnażył wszystko. Przebiegł ją dreszcz, ale nie zareagowała. Nie skieruje wzroku tam, gdzie patrzą inni. Plama wyschnie, trzeba tylko poczekać. Zacisnęła kieliszek w dłoni, mocno. Mogłaby skruszyć w niej szkło, a krew popłynęłaby od palców po łokieć. Wyciągałaby delikatnie odłamki jeden po drugim, ale wie dobrze, że nie wolno przerywać czyichś toastów. Swoje własne można niszczyć. Cudzych nigdy.

Wołają głośno: sto lat! Drą się wniebogłosy, ryczą jak zwierzęta. Ona porusza tylko wargami do taktu, nuci cichutko. Nie lubi swojego głosu w śpiewie, cały jest fałszem, grubym, niskim fałszem pijanego mężczyzny. On kocha ten jej męski bas, tylko pijaństwa nie lubi. Dlatego przyszła sama. Nie będzie jej towarzyszył, nie będzie całował ust o zapachu szampana, wódki i tego, co jeszcze w siebie wleje. Noc jest długa. Toast to początek.

Sukienkę, którą ma na sobie, dostała od męża na dwudzieste szóste urodziny. Wybierała długo, wiedziała dokładnie, czego szuka, a właśnie wtedy najtrudniej znaleźć. Jednak udało się, maleńki sklepik na obrzeżach miasta kusił nową kolekcją i konkurencyjnymi cenami. Weszła zrezygnowana i doznała olśnienia, bo zobaczyła ją od razu. Stał przed nią manekin ubrany w perfekcyjnie skrojony materiał. Sukienka, w całości wykonana z lnu, przylegała do figury, krój był prosty, długość sięgała kolan. Rękawy nieco się wyłamywały, bo lekko rozkloszowane kończyły się tuż pod łokciem, gdzie tworzyły miejsce dla mniej lub bardziej ważnych wymachów; góra–dół, góra–dół, dla tych wszystkich powitań i pożegnań. Czerwień, lecz nie krwista, nie jak rozszarpane ludzkie organy, bardziej ujarzmiona, przyciągała wzrok. Dotknęła materiału po to tylko, żeby się upewnić. Był dobry na letnie i wiosenne dni. Kto wie, może i jesienią wystarczyłoby narzucić płaszcz i z lekkim dreszczem chłodu przeszywającym skórę przemierzać ulice miasta.

Usłyszała, jak westchnął. Stał tuż za nią, żuł gumę, a miętowy oddech opadał na jej szyję. Nie obróciła głowy, poszła od razu do kasy, bez mierzenia. Wyciągnęła palec wskazujący, idealnie prosty, z długim, pokrytym czarnym lakierem paznokciem na czubku, zdziwiona sprzedawczyni pospiesznie zabrała się do ściągania i pakowania zakupu. Długo to trwało, była młodziutka, nie miała wprawy. Czas rozciągał się w nieskończoność, mąż już nie wzdychał, tupał niecierpliwie butem o idealnie wyfroterowaną posadzkę, ale ona spokojnie czekała na swój prezent. Wyszli. Tuż za progiem pomachała dziewczynie na pożegnanie. Zobaczyła wyraz ulgi i wdzięczności na młodej twarzy. Wsiedli do samochodu, był nowy, silnik odpalił niemal bezgłośnie, ruszyli. Sama nigdy nie prowadziła, bała się. Próbowała kilkanaście razy i scenariusz zawsze był ten sam. Najpierw przychodziły zawroty głowy i pot spływający od karku po krzyż. Potem serce waliło nierównym rytmem i przyspieszało, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Dała temu spokój. Mąż prowadził i lubił to. Trzymał kierownicę lekko, właściwie to bardziej ją muskał, niemal odrywał dłonie przy zakrętach. Nie popisywał się, dobrze by było, gdyby potrafił, ale to nie był człowiek na pokaz dla nikogo. Włączyła radio, jak zwykle leciał Phil Collins. Zamknęła oczy, oparła głowę o szybę, nuciła i uśmiechała się. Włożyła dłoń do torebki, gładziła materiał, delikatny i śliski. Pomyślała, że może być niebezpiecznie, gdy będzie pod nim całkiem naga.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.