07-08/2022

Przemysław Dakowicz

Ostatni poeta

I wśród morskich straszydeł (jak w krymskich sonetach)
Popłynie okręt widmo – ostatni poeta

Okręt z tomu Koniec lata w zdziczałym ogrodzie


Jest w obu tomach oktostychów Jarosława Marka Rymkiewicza wiele utworów dzielnych i co najmniej kilka, może nawet kilkanaście, arcydzielnych – jeden z nich od początku szczególnie intensywnie przyciągał moją uwagę i niepokoił. Nosi tytuł Poranne czereśnie:


Dopiero co zerwane poranne czereśnie

Takie jakie przed laty śniły mi się we śnie

Ktoś przyniósł je na tacy to mnie obudziło

Wstałem – nigdzie ich nie ma i nigdy nie było

Niemal czarne sok słodki ściekał mi po palcach

Potem (w tym śnie młodości) tańczyliśmy walca

Kto to był? – biegła rano przez wszystkie pokoje

Czereśnie czarne słodkie jak te śmierci moje


Ośrodkiem wiersza jest materialny, zmysłowy konkret – owoce „dopiero co zerwane”, czarne, słodkie i soczyste. Nieomal da się rozpoznać ich smak i zapach. Fraza „sok słodki ściekał mi po palcach” daje złudzenie fizyczności. Jakbyśmy dotykali i smakowali – dokładnie tak, jak ten, kto właśnie nam opowiada, że niejako dotyka i poniekąd smakuje. Dlaczego „niejako” i „poniekąd”? Bo wszystko dzieje się w środku snu, jest w nim zamknięte, po dwakroć, na dwa spusty („śniło mi się we śnie”) – mówi się tu przecież o marzeniu sennym, które się powtarza, wraca po latach, którego projekcja przebiega wewnątrz innego śnienia. Właśnie dlatego przebudzenie („Ktoś przyniósł je na tacy to mnie obudziło”) nie skutkuje powrotem do jawy, nie przynosi unieważnienia senno‑wizyjnej logiki, lecz jest momentem wynurzenia się do kolejnego snu – szkatułką w szkatułce.

Sen, brat śmierci. Hypnos, Thanatos. Poranne czereśnie są wierszem o braku, o zapowiedzianym spełnieniu, które nie nadchodzi (albo przeciwnie: nadchodzi, lecz jako rewers tego, czego się spodziewaliśmy). Zapowiedź ta zostaje przypomniana po latach – teraz może być właściwie zrozumiana. Minęła młodość, nadeszła starość, między nimi – przepaść, pusta przestrzeń. Ten, który został zbudzony, szuka owoców. I konstatuje ich definitywny brak. Prawdziwe przebudzenie jest bowiem przebudzeniem do ostatecznej wiedzy: „Wstałem – nigdzie ich nie ma i nigdy nie było”. Opowiedzenie snu, zdanie relacji z tego, co zjawiło się we śnie (by zaraz zniknąć), to zarazem interpretacja czy może raczej: próba interpretacji. Hermeneutyczny ruch kolisty – od szczegółu do ogółu, od niegdyś („w tym śnie młodości”, „przed laty”) do teraz, od konkretu do symbolu. W takim ruchu rzeczywistość znaków – pierwotnie chaotyczna i niezrozumiała – zostaje poddana porządkowaniu. Krok ku zrozumieniu staje się krokiem rytmicznym – tańcem życia, tańcem śmierci. Sein zum Tode znajduje oto jedną ze swoich słownych reprezentacji, bycie i nicość spotykają się w akcie świadomości, który zaraz potem przechodzi w akt paradoksalnej afirmacji: życie jest dobre, bo jest śmiertelne, bo na koniec zmienia się we własne przeciwieństwo, bo najpierw jest, a potem go nie ma. Ten właśnie paradoks zdaje się ujmować ostatni wers – razem pointa, repetycja i refreniczny zaśpiew. „Poranne czereśnie” okazują się „czereśniami wieczornymi”. Początek i kres łączą się ze sobą, przyszłość zawarta jest w czasie, którą minął.

Na szczególną uwagę zasługują te elementy wiersza, które czynią go mniej jednoznacznym, niż mogłoby to wynikać z prób przełożenia poetyckich obrazów na język dyskursywny. Chodzi o tajemniczą osobę, której obecność opisano zaimkami nieokreślonym i pytajnym („Ktoś przyniósł je na tacy”, „Kto to był?”). Czasownik w pierwszym wersie ostatniego dystychu – „Biegła rano przez wszystkie pokoje” – zdradza jej płeć.

Od chwili, gdy po raz pierwszy przeczytałem Poranne czereśnie, nie mogę się pozbyć skojarzenia z początkiem Mickiewiczowskiej epopei, ze sceną spotkania dwojga młodych bohaterów. U Mickiewicza wydarzenia rozgrywają się co prawda pod wieczór, lecz oba obrazy – Zosi stojącej na parkanie, następnie zaś po desce przedostającej się do dawnej sypialni Tadeusza (Mickiewicz) oraz nieznanej postaci przebiegającej o świcie „wszystkie pokoje” (Rymkiewicz) – widzę jako prześwietlone promieniami słońca. U poety współczesnego światło pozostaje poza sferą werbalizacji, w Panu Tadeuszu zostało nazwane i opisane:

[…] tuż na parkanie

Stała młoda dziewczyna. – Białe jej ubranie […]

Włos w pukle nie rozwity, lecz w węzełki małe

Pokręcony, schowany w drobne strączki białe,

Dziwnie ozdabiał głowę, bo od słońca blasku

Świecił się, jak korona na świętych obrazku.


Zresztą, może to nie Pan Tadeusz, powinien być uznany za podstawowy punkt odniesienia dla Porannych czereśni, lecz jeden z liryków lozańskich, którymi autor Dziadów żegnał się z poezją:

Gdy tu mój trup w pośrodku was zasiada,

W oczy zagląda wam i głośno gada,

Dusza w ten czas daleka, ach daleka!

Błąka się i narzeka, ach narzeka!

Jest u mnie kraj, ojczyzna myśli mojéj,

I liczne mam serca mego rodzeństwo;

Piękniejszy kraj niż ten, co w oczach stoi,

Rodzina milsza niż całe pokrewieństwo.

Tam, wpośród prac i trosk, i wśród zabawy,

Uciekam ja. Tam siedzę pod jodłami,

Tam leżę wśród bujnej i wonnej trawy,

Tam pędzę za wróblami, motylami.

Tam widzę ją, jak z ganku biała stąpa,

Jak ku nam w las śród łąk zielonych leci,

I wpośród zbóż jak w toni wód się kąpa,

I ku nam z gór jako jutrzenka świeci.


Czy zbieżność obrazów jest tu przypadkowa: „z ganku biała stąpa”, „biegła rano przez wszystkie pokoje”? W obu wierszach, w obu wizjach natrafiamy na fundamentalne niedookreślenie – u Mickiewicza zaimek „ją” i cztery czasowniki w formie osobowej: „stąpa”, „leci”, „kąpa się”, „świeci”; u Rymkiewicza konkretów jeszcze mniej, zaledwie jeden czasownik – „biegła”. Obraz z ostatniej strofy Mickiewiczowskiego liryku interpretowano rozmaicie: jako odległe echo żegnanej na zawsze (a mimo to niepoddającej się przemijaniu, na zawsze obecnej w pamięci) litewskiej młodości poety, zarazem zaś jako strukturę symboliczną o głębokim, wielokierunkowym potencjale znaczeniowym (i duchowym). Jeden z interpretatorów pisał, że pod ukazaną w wierszu postać w bieli „nie należy podstawiać żadnej konkretnej osoby, żadnej kobiety”1. Inny konstatował obrazu tego zasadniczą „nieuchwytność”, której źródłem jest „emocjonalnie uwarunkowana niezdolność mówiącego podmiotu […] do wskazania owej idealnej rzeczy”2. Z podobną nieuchwytnością mamy do czynienia w cytowanym oktostychu z tomu Metempsychoza, który to tytuł nie jest obojętny dla interpretacji wiersza. Postać biegnącą przez rozświetlone porannym światłem pokoje da się przecież postrzegać, podobnie jak osobę w bieli „stąpającą z ganku”, jako figurę duszy, jako sygnał czy znak innego życia – istnienia po tamtej stronie3 (choć sam Rymkiewicz stwierdzi całkiem jednoznacznie, że w wierszu ⁂[Gdy tu mój trup…] mowa o Maryli Wereszczakównie, nie zaś o żadnym „archetypie kobiecości, elemencie żeńskim, animie, odmiennopłciowej psyche czy czymś tam takim”4). Bo Poranne czereśnie są utworem (dalece nie jedynym pośród oktostychów Rymkiewicza) podporządkowanym semantyce (czy symbolice) przejścia – między znanym i rozpoznanym światem biologicznej materii, którą da się smakować i dotykać, jak smakuje się i dotyka dopiero co zerwane owoce, a niemożliwym do zdefiniowania i adekwatnego opisania drugim (niematerialnym, duchowym) „brzegiem” życia. Właśnie dlatego, że nie sposób dotknąć, opisać, zrozumieć, poeta sięga po zaimki, czyli wyrazy zastępcze, niby-wyrazy: „ktoś”, „kto”.

Jeszcze co najmniej jedna fraza z przywołanego wiersza lozańskiego domaga się komentarza – i to w kontekście całej twórczości autora Zachodu słońca w Milanówku. „Gdy tu mój trup w pośrodku was zasiada” – pisze Mickiewicz, formułując jedną z najbardziej nośnych definicji stanu poetyckiego. Poeta to ktoś, kto wciąż jest „gdzie indziej”, albowiem obserwuje życie z perspektywy jego końca, trwając w dystansie wobec tu i teraz. Ów hiatus – rozziew między świadomością „powierzchniową” a świadomością „głęboką” – jest istotą egzystencjalnej uważności charakteryzującej poetę. W prozie Nie rozumiem z tomu To podobnie widział to sędziwy Czesław Miłosz:

Z każdym dniem coraz głębiej, sam cień, wchodzę między cienie. […] Ilu ich, którzy w tej okolicy żyli, cielesnych, jak ja jestem cielesny i dlatego niezdolny zrozumieć, jak życie może zmienić się w śmierć i podnoszące się w oddechu płuca znieruchomieć. Tak silnie myślę: tutaj, że wystarczyłoby wziąć ten malutki skrawek planety Ziemi i budować na nim niewidoczną wieżę żywotów aż pod niebiosa, teraz kiedy ich kości nikt już nie znajdzie. A to jest, jak kiedy przy stole na naszym przyjęciu studentów i studentek nagle przestawałem tam być i nas wszystkich, rozgadanych, śmiejących się, ogarniałem wzrokiem, jak gdyby już tych, co żyli byli dawno.5


Czy co najmniej od czasu wydania Thema regium, czyli od roku 1978, niemal każdego tomu Jarosława Marka Rymkiewicza (poza tym szeregiem trzeba by chyba umieścić Ulicę Mandelsztama / Mogiłę Ordona oraz późne Wiersze polityczne) nie dałoby się opatrzyć mottem z pierwszej strofy liryku ⁂(Gdy tu mój trup…)? Czy poezja ta nie jest wciąż ponawianym, paradoksalnym – bo wykonywanym w pośrodku przeżywanego życia – gestem pożegnania, spojrzeniem wstecz na istnienie niejako zakończone? Wysiłkiem interpretacji i zrozumienia życia jakoby minionego, stanięciem w wyobrażonym punkcie ostatecznym – in articulo mortis? Nie ma w polskiej literaturze po baroku poety, który ów gest wykonywałby tak często, z tak żelazną konsekwencją.

[…]

[Dalszy ciąg w numerze.]

Jarosław Marek Rymkiewicz: Metempsychoza. Druga księga oktostychów.
Fundacja Eviva L’Arte,
Warszawa 2016, s. 52.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.