Szóstego dnia wędrówki na niebie nad lasem zobaczyłam ogromne skrzydło. Jeszcze wiele godzin zajęła mi droga, nim podeszłam na tyle blisko, żeby zrozumieć, że to olbrzymi ptak zamarzł w locie. Może próbował złowić jakieś zwierzę, może zbyt blisko ziemi chciał zawrócić…
Podeszłam tak blisko, że krople, w jakie zamieniał się mój oddech, osiadały na posrebrzonych mrozem skrzydłach. Ptak wyglądał jak wielki słoneczny zegar. Jedno skrzydło sterczało uniesione w niebo. Drugie, wbite w ziemię, wyznaczało trzecią godzinę popołudnia. Usiadłam, opierając się plecami o stalowe pióra i jadłam ostatnie kawałki chleba, które zabrałam ze sobą w drogę. Za moimi plecami cień skrzydła przesuwał się leniwie, ciągnąc za sobą minuty, jedna po drugiej. Wstałam kwadrans na siedemnastą i ruszyłam dalej na północ.
Siódmego dnia wędrówki, kiedy ptak zniknął za wzgórzem, w czarno-białym krajobrazie północnej drogi zapłonęło przede mną czerwone gniazdo. Musiałam przymrużyć oczy. Czerwień, kolor na północy niespotykany. Szłam w jego stronę…
Wokół ostrych krawędzi płomieni krążył smukły, pochylony cień. Młoda kobieta w podartym, burym futrze, spodniach z szarej skóry, palcami wyrastającymi z wełnianych granatowych rękawiczek, dokładała do ognia małe gałązki. Miała drobne pokaleczone palce i bose stopy… Kiedy podeszłam, z trudem stawiając kroki w zamarzniętym, gęstszym tuż przy ziemi powietrzu, uśmiechnęła się, odsłaniając zęby, białe i drobne jak kawałki lodu.
Przez chwilę stałyśmy naprzeciw siebie w bezruchu. Dwie samotne kobiety na drodze północnej: nie byłyśmy dla siebie groźne, tu, gdzie nie było nawet śladu mężczyzny. Na imię miała Ewa. Powiedziała, że dalej na północ jest już tylko Ostatnie Miasto. Za nim rozciąga się Ostatni Ocean. Jego chłodny oddech czuć było już tutaj, zwłaszcza nocą wtulał się w nasze twarze, szukając w kołyskach rysów resztek ciepła.
Kiedy ogień przygasł, zasnęłyśmy przytulone, jak bliźniaczki, jak dwa ucha jednego dzbana, jak czekające na świt dwie nagie gałęzie drzewa.