10/2023

Marek Sołtysik

Oszukany

– Achłoa! – Zemdlał. Ból tym razem tak ostro wwiercał się w twarz, przeszywał szyję, uderzał w głowę – że i krzyk towarzyszący atakowi wcisnął się do gardła, do środka.

Fiakier dopiero po dłuższej chwili podjął decyzję i zatrzymał konie. Zauważył, że zamożny pan, którego wiózł z jego domu do lecznicy doktora Gwiazdomorskiego, znikł.

Podobne przypadki zniknięcia w swojej praktyce widywał tylko wtedy, kiedy pasażer był pijany. Albo fiakier. Trzeźwy fiakier, zawsze gdy w tył obracał głowę, mógł wyraźnie zobaczyć, co się dzieje w pudle dorożki. Nawet przy gęstej mgle. No, ale ten krzyk. – Achłoa! – Wcześniej niczego tak rozdzierającego nie słyszał.

Zaciągnął ręczny hamulec, zeskoczył na ulicę. Zajrzał przez boczne okienko do wnętrza dorożki. W mdłym świetle, przesączającym się z gazowej latarni poprzez skłębione mgły, dostrzegł zarys głowy chorego. W pierwszej chwili odniósł straszne wrażenie, że temu półleżącemu człowiekowi pozostała już tylko głowa. Duża głowa, porządna; a reszta – to byle jak rzucone ubranie.

Otworzył drzwiczki, ostrożnie dotknął czoła w tej głowie. Suche i ciepłe. – Panie – powiedział. I po sekundzie, głośniej: – Panie!

Pan się ocknął, otworzył oko. Drugie – może było, ale nabrzmiała część twarzy wyglądała jak mokry obraz w jednym miejscu rozmyty wylanym przypadkowo olejem. Zerwał się sprawnie, o dziwo. Znów usiadł. Ręką, po omacku, wymacywał, czegoś szukał, podniósł jasny jedwabny fular. Przyłożył go do spuchniętej części twarzy. Jednak był bardzo chory.

Dobra jest ulga zaraz po odzyskaniu przytomności. Niedobra jest świadomość, że ból powróci – jako ciężar – albo już teraz, albo w nieoczekiwanym momencie. Nie ma czasu przewidzianego na kataklizm. Wczoraj się wyspowiadał. Po trzydziestu latach, no, no. Śmiał się sam z siebie w obecności księdza Stanisławka: – Król życia w sam raz na miarę Galicji, samozwaniec, co się przemycił w te strony z kijowskiej guberni!

– Via Paryż – powiedział ksiądz. – Nie pomijać istotnego szczegółu.

Poszedł wtedy do księdza sam, po zastrzyku morfiny. Z lecznicy do klasztoru na rogu Biskupiej i Krowoderskiej – niecały kwadrans; ciepłe wiosenne popołudnie – o, jakby cię musnęła dobra dłoń młodej kobiety. Pół twarzy osłaniał muślinową chustką. W czarnym kapeluszu i z tym powiewającym muślinem.

– Zawsze chciałem wyglądać jak kaukaski góral – dysząc, zwierzał się księdzu. Siedzieli na tyłach zabudowań klasztornych; mur, wysoki na jakieś trzy metry, rzucał cień na chorą część jego twarzy. Tego nie wolno wystawiać na słońce. – To, zdaniem doktora Gwiazdomorskiego, specjalnie złośliwy rodzaj bakterii – powiedział, a jednak trochę wysunął się z cienia. – Ta bakteria przepada za światłem słońca. Promień – i ona natychmiast się uaktywnia.

– I ty dlatego tak do słońca, co? – szepnął ksiądz.

– Ćma do lampy to ja – mruknął.

– Dotychczas nie miałeś takich skłonności – zaczął ksiądz, lecz Gustaw mu przerwał: – I nie mam! Ale nie mam także stuprocentowej pewności, czy mój doktor ma rację. On ze swoją świtą, ot! – dokończył z twarzą całą w niskim słońcu. – Uśmiechnąłbym się, gdyby nie te, tutaj, zesztywniałe mięśnie – dotknął okolic ust, przesunął dłoń w stronę miejsca, pod którym jeszcze jesienią była kość policzkowa.

Zaśmiali się jednocześnie, spostrzegłszy, że wspólnie obserwują ciężki lot pszczoły.

– Tak bez pokuty mnie puszczasz? – zapytał.

– Bez pokuty.

– Bo już pokutuję?

– A dajże pokój! – Gestem strzepnięcia muchy ksiądz Stanisławek szturchnął go w kolano. – Jesteś, nie wiem, czy pamiętasz o tym, artystą. Świadomie obrałeś taki styl życia. Bez żartów. Nie zgrzeszyłeś zakopywaniem talentów.

– Ale… a te moje, hm, fobie?

– Daj pokój, powiedziałem.

– Chyba nie bierzesz mojej winy na siebie?

– Nie jestem pewny, czy to wina. Czy można przed sądem odpowiadać za to, że się kocha? Za miłość?

– A! A za miłość grzeszną?

– Nie wiem. Jest mi znana miłość boska, jest mi znana miłość ziemska. Innej miłości nie znam. Jeżeli jest miłość, to nie może być grzeszna. Nie mam pojęcia, dlaczego bywam spowiednikiem.

Dwa i pół roku przed tą rozmową klacz Lirka kopnęła Gustawa w twarz. Nie stracił wtedy przytomności. Leżał, zmartwiały, twarzą do kamiennej posadzki, czuł się tak, jakby go ktoś oblepił tekturą, używając do tego ciepłego kleju kostnego. Próbował się podnieść. Dopiero wtedy ból. Nie zniósł go i po raz pierwszy w życiu zemdlał.

To stało się wczesnym popołudniem, a dopiero pod wieczór natknął się na niego stajenny.

Sprowadzony z Dębnik doktor Leisen tym razem wcale się nie uśmiechał. Obejrzał ranę, delikatnie dotykał spuchniętych miejsc. – Oko jest? – spytał ranny. – Jest – odparł pomału Leisen – ale chyba na krótko.

– Co…?

– No! Są raczej znikome szanse, żeby pan mógł z tego oka jeszcze kiedykolwiek robić użytek.

– Jako malarz?

– I jako człowiek. W tej chwili, i w takiej sytuacji, niech pan stara się nie myśleć o sobie jako o malarzu. To powinien być warunek zdrowienia.

– Wyzdrowienia?

– Zdrowienia, panie Gustawie. Cierpliwości i jeszcze raz cierpliwości. Zastrzyknąłem panu najmocniejszy specyfik przeciwbólowy. Na razie proszę się nie ruszać. Powiem, kiedy będzie pan mógł unosić głowę. Okłady z kwasem bornym niech panu zmieniają dziś i jutro co cztery godziny, od pojutrza trzy razy na dobę. Jeżeli państwo sobie życzą, na przyszły tydzień mogę zwołać konsylium. – I z naciskiem: – Ja radzę.

Zegar wybił jedenaście mosiężnych godzin. Dom malarza, otoczony lipami nowy pałacyk na pustkowiu, odetchnął ciszą ośnieżonych pól.

Piętnastoletnia – lekko i zakosami, jak ćma – wybiegła z pokoju z twarzą ukrytą w dłoniach; dojmujące wrażenie, że ją bardziej bolało niż ojca.

Żona zajęła się odprowadzaniem doktora, ale przerwała tę ceremonię, bo malarz odchrząknął cicho a znacząco. Podbiegła doń; on wyszeptał: – Żebyś nie zapomniała zaraz zapłacić doktorowi. Jesteś, Ludwiniu, lustrem: widzę, że moja rana jest znaczna, brzydka i niebezpieczna.

Uśmiechnęła się tajemniczo – był ból w tej tajemnicy i było coś jeszcze, może nieme pytanie: „Po coś znów bez potrzeby chodził do stajni?”. Posuwiście dołączyła do Leisena, który od tego momentu zaczął poruszać się i gestykulować, tak jakby się odżegnywał.

Stary brązowooki ogar o siwym pysku, z lśniącą sierścią niczym w pięknym futrze, wyglądał jak dostojny mędrzec. W wyszukanych zestawieniach czerni, ciepłych brązów i ugru, z białym na piersi znaczeniem, mruknął jak człowiek, podniósł się od nóg pana i poszedł, żeby towarzyszyć wychodzącym.

Wtedy jeszcze Gustaw wierzył, że z tego wyjdzie. Myślał, że to kopnięcie jest ostrzeżeniem, twardym znakiem od losu. Za kilka miesięcy rozpocznie pięćdziesiąty rok życia; czas odpocząć i myśli pozbierać. Siły wrócą po jakimś czasie. I sprawność.

Dobre życie. Chyba nawet piękne. Dzieciństwo w wielkim mieście nad Dnieprem. Ojciec, wzięty adwokat, zapewnił mu jasne pierwsze lata, nie bez pomocy matki, która wniosła w posagu klasycystyczny pałac otoczony ogrodem angielskim. Żółtawe ściany pod wpływem popołudniowego słońca stawały się cynobrowe, w południe były jak kogel‑mogel, a przed zachodem jak czerwone wino. Do tych kolorów zawsze pasowała zieleń ogrodu. W jesieni też było pięknie, bo to od liści brązy, żółcienie, amaranty i złoto, w zimie zaś… Nie, zimą zawsze podróżował z siostrami, młodszym bratem i z matką. Kiedy wiosną wracali z południa Europy, pokoje zionęły jakoś stęchlizną, choć służba pono przepalała w piecach. Ojciec, gdy ich nie było, w ogóle nie zaglądał do pałacu na Parkową: wystarczały mu kuchnia ze zlewem i kranem oraz sypialnia z widokiem na oficynę, przylegające do kancelarii w śródmieściu.

To wrażenie stęchlizny musiało także rozdrażniać matkę. Któregoś lata wreszcie skorzystała z zaproszenia swojego brata Jana i wybrała się z dziećmi do jego majątku Psiska w wyszhorodzkim powiecie. Mąż i ojciec czwórki dzieci nawet nie zamierzał się zastanawiać, czy to jest dobry pomysł. – Z Bogiem, z Bogiem, a jedźcie! (Zajęty własnymi sprawami, których miał wciąż bez liku, aż cud, że mu się nie myliły osoby dramatu, wszyscy ci jego podsądni, świadkowie i pokrzywdzeni, każdy ze swoją wersją wydarzeń, nie wiedzieć czemu za dziesięć lat – kiedy wszystkie dzieci opuszczą dom – zamiast siedzieć na piecu, wpatrywać się w oczy i policzki małżonki i odcinać kupony, strzeli sobie w łeb. W pied‑à‑terre, o którym nikt nie wiedział. Czemu nie w sypialence za zadymioną cygarami kancelarią? Kto wie, może go zabił jakiś zazdrosny i upozorował samobójstwo? Adwokat i samobójstwo bez wyraźnego motywu, bez testamentu? Ale przecież, kiedy wypuszczali się z matką na letnisko, kwestia ojca w ogóle nie istniała. Może miał nawet i więcej takich pied‑à‑terre, lecz jakoś nikt o tym nie wiedział? Że też nikt w mieście nie był ciekaw jego intymnych spraw? Nie, nie to, ojciec się umiejętnie maskował. Jak było? Korzystał z usług ladacznic czy miał kochankę? Był zimny i samotny czy szczęśliwy i gorący? Spalił się? Zamarzł? W każdym razie umarł. Nie zgasł, lecz się urwał gwałtownie). No, proszę, kiedy opuszczali pałac, żeby wczasować, ojciec żył jakąś tam, jak się później okaże, swoją pełnią.

Gustaw miał czternaście lat, gdy po raz pierwszy zobaczył panią Celinę, nową żonę wuja Jana, łysiejącego szatyna, który rok wytrzymał we wdowieństwie. Z powodu różnicy wieku wydawała się raczej guwernantką. I bardziej jak płatna opiekunka, prawie zupełnie nie jak matka odnosiła się do wesołej gromadki półsierotek. Te dwie dziewczynki ze wstążeczkami koloru letniego nieba w noc księżycową i dwóch pięcioletnich chłopców bliźniaków, którzy wciąż figlowali, zamieniając się kapeluszami, i przeto na Franka w kapeluszu ze złotą wstążką Janka wołano Janek, a na Janka – z czerwoną wstążką Franka – Franek, wyparowali z obrazu świata Gustawa. Zobaczył bowiem Celinę. Od razu wiedział, że kocha półksiężyc na jej każdym paznokciu, matową skórę czoła i o pół tonu jaśniejsze od absolutnej czerni włosy, sczesane na środek głowy i spięte, z pasemkami opadającymi na policzki. Był pewny, że gdyby poczuł jej zapach, od razu by go pokochał, tak jak od razu pokochał jej ocienione oczy o szmaragdowych tęczówkach, oprawione jak drogie kamienie przez natchnionego złotnika, który wziął do grobu tajemnicę kunsztu.

Ktoś usilnie rozpuszczał plotkę, że Celina była blisko z wujkiem Janem jeszcze za życia ciotki. Nie wydawało się to możliwe. Jan od czasu choroby żony nie opuszczał swojego majątku. A wyjątki – kiedy jeździł do Wyszhorodu, żeby osobiście przywozić do Psisk lekarzy – zdają się potwierdzać regułę. Poza tym nie ma o czym mówić – zapewniali inni niechętni plotce – Celina była wówczas za granicą. Gdzie i po co, za granicą państwa czy za granicą powiatu – nie wiadomo.

Podszedł do stołu urządzonego w sadzie. Tam, gdzie cień właśnie ustąpił miejsca słońcu i coś mocno zabłysło, zobaczył łyżeczkę i niedojedzone ciastko. To ona nie dojadła.

Jej usta, zęby dotykały tego ciastka.

Gustaw. Jak się czuł? Lekki, jeżeli czuł własne ciało, to tylko jako wzwód fallusa. Od tej pory budził się nad ranem i już nie umiał zasnąć. A jeżeli zasypiał, to dzięki sile wyobraźni. Budował w powietrzu całą postać Celiny, aż nie wiedzieć kiedy łóżko zaczynało miarowo skrzypieć, budząc rodzeństwo.

Nie braciszka, nie siostry, lecz właśnie rodzeństwo. Tak dalece był półprzytomny, że przestawał rozróżniać, a może inaczej: nie chciał rozróżniać ludzi, zwierząt, drzew, traw, kwiatów, domów i studzien. Całą wnikliwość nastawił na panią Celinę.

Miał czternaście lat i bardzo się męczył, kiedy musiał udawać, że mu jest obojętna.

Przyjechał z matką i rodzeństwem do Psisk także następnego lata. Był w nim jeszcze większy żar, ale płomień nie buchnął. Zmężniał, wąs mu się sypnął, brwi sczerniały, teraz zawadiacko kontrastując z jasnymi oczami. Czyżby dlatego tym razem pani Celina okazywała mu obojętność? A jednak! Starsza siostra ze śmieszkiem powiedziała Gustawowi, że kiedy on tego nie widzi, pani Celina rzuca za nim ciekawe spojrzenia!

Gdy przyjechali w następnym roku i szesnastoletni Gustaw w myślach postawił wszystko na jedna kartę – choćby się miało skończyć pojedynkiem z wujkiem Janem – osłupiał. Celina była w pięknej ciąży. Piękna Celina była w ciąży. Wszystko wziął pod uwagę, tylko nie to. Stary, pomarszczony wuj Jan włazi na nią – na samą słodycz i delikatność – na nią, przeznaczoną dla niego, Gustawa! Jak to? Celina, jakby nieobecna, taka za mgiełką, tym razem ni to nadskakiwała Gustawowi, ni to się z nim przekomarzała. Nie wiedział, jak się znaleźć. Uciekał, często nie wracał na podwieczorek. Siedział sam, ze strzelbą, ze szkicownikiem i dwoma ołówkami, wdychając zapach szuwarów, nasłuchując, z którego to miejsca dobiegł go plusk ryby, przez ułamek sekundy mającej czegoś dokonać nad powierzchnią wody, a z której strony – suchy trzask. Rysował coraz lepiej, wiedział o tym – i nie mógł tracić wiary we własną moc.

Nie musiał się do niej zbliżać, żeby mieć pewność, że w odmiennym stanie pachnie inaczej. Była piękniejsza niż w poprzednich latach – orzekłby obiektywny. I ten wzrok zalotny, i ton w odniesieniu do Gustawa; tak ona tylko do niego. Po kilku tygodniach uspokoił się, oznajmił matce, że chętnie wróciłby już do domu. Oczywiście wrócili wszyscy razem – ale dopiero za miesiąc. Nic się nie wydarzyło, używali wakacji, Gustaw miał kamień w sercu – tym cięższy, im bardziej pęczniał i rysował się bezwstydnie brzuch zgrabnej, wysokiej Celiny. A może jednak coś się zdarzyło.

Tuż przed zachodem słońca wrócił znad rozlewiska. Miał w szkicowniku nie tylko pejzaże, lecz także kompozycje realistyczne, akwarele podmalowane gwaszem. Przedstawiały rusałki uwodzące chłopca – nad znanym Celinie stawem, pod znanymi Celinie wierzbami. Kiedy przyszedł, przy stole w sadzie siedziała już tylko Celina. Nie mogła się oprzeć pokusie i gdy nalewał sobie orszady, rozpięła tasiemki jego szkicownika. Oglądała te kompozycje z napięciem i nawet kompletny dystrakt by zauważył, że jest podniecona fizycznie.

Był pewny, że teraz podejdzie do niego i pocałuje w usta. Nie podeszła, nie pocałowała, ale przycisnęła akwarelę do siebie, a gdy pomału odklejała ją od piersi, które w tym momencie odzyskiwały kształty, Gustaw odniósł wrażenie, że jedna z rusałek z jego szkicu porusza się.

– Chciałbym pani podarować szkic do obrazu. Ale nie ten.

Oddała mu karton. Pocałował go w miejscu, które dotykało jej piersi. – Ciepły – wyszeptał.

– Już zawsze będzie ciepły w tym miejscu – powiedziała poważnie i na jego przyzwalający gest jęła sprawdzać zawartość szkicownika. W zachodzącym słońcu jej czarne włosy połyskiwały miedzią.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.