Każdy czytelnik, a takim również jest (a może przede wszystkim) krytyk, odnajduje siebie w tekście (tak twierdzą m.in. Gutorow i Auden). Moim pierwszym stykiem w najnowszej książce Bejt znaczy dom Dawida Szkoły był fragment opisujący Leżajsk. Dawno temu zwiedzałem to podkarpackie miasteczko znane z piwa i festiwalu muzyki organowej, w którym stagnacja „jest przerażająca i fascynująca zarazem”, bo i położenie jest „tak ni w pipę, ni w oko, jak to się mówi”, dużo się w nim nie zmienia, gdyż postanowiło istnieć „na własnych zasadach”. Mogłem sobie odtworzyć tę małomiasteczkowość, którą tak lubię obserwować, a także o niej czytać. Ale eseje Szkoły mówią o czymś dużo poważniejszym, o naszych korzeniach, zapomnianej tożsamości, traktują o Żydach, którzy byli nieodłączną częścią Polski, częścią nas. A jednak nie ma już ich, nie ma dawnych miejsc, gdyż „pewna ważna część naszej przeszłości została amputowana”. Autor cofa się do swego dzieciństwa, miejsca narodzin, miast, w których bywał wcześniej, nie znając wielokulturowej przeszłości. W dorosłym życiu znów wybiera się do znanych miejsc, galicyjskich miast, i dostrzega pewną towarzyszącą mu prawdę: „Wszędzie czegoś i kogoś brakuje. W mojej gminie – Boguchwale, w mojej wsi – Zgłobniu nie ma już żadnych śladów po ludziach, którzy przez wieki mieli tu swój dom. Zostały po nich tylko puste przestrzenie”. A jak była wymazywana pamięć, tożsamość, miłość do życia? No między innymi tak: „W 1941 historia Żydów ze Stryja została przesądzona. Jak we wszystkich miastach i miasteczkach Galicji, wpierw część z nich zamordowano na ulicach i w lasach, a następnie prawie wszystkich w obozach zagłady”, nieco później: „20 stycznia 1942, w momencie gdy nazistowskie państwo było już bliżej końca niż rozkwitu, przedstawiciele różnych urzędów i ministerstw zgodnie przyjęli plan eksterminacji jedenastu milionów Żydów znajdujących się pod obecną i niedoszłą niemiecką strefą wpływów. Nie używano przy tym takich słów jak «anihilacja», lecz «ewakuacja» – w takiej to mowie, nie ukrywając, ale zaciemniając obraz rzeczywistości, podjęto plan mordowania dzieci, kobiet, mężczyzn i starców w specjalnie do tego zaprojektowanych miejscach. Zdawałoby się, że w takich warunkach – konferencja trwała niecałe dwie godziny – powstał projekt chaotyczny, zaaprobowany na szybko i bez zastanowienia. Nic bardziej mylnego. Uczestniczyli w niej tak różni ludzie po to, aby cała maszyna państwowa pracowała zgodnie z zasadami prawa. Rozszerzyli oni możliwości ludobójstwa i nadali mu wymiar biurokratyczny”.
Teksty Dawida Szkoły mają niekiedy charakter reporterski. Autor umiejętnie opowiada galicyjską historię, łącząc przeszłość z teraźniejszością, życie ze śmiercią, dobro ze złem, tworząc niejako refleksyjny manifest. Poprzez osobiste doświadczenie, obserwację życia miasteczek, dawnych sztetli, na granicy polsko-ukraińskiej. Co ważne, Szkoła dopuszcza do głosu prozaików galicyjskich, jak oni pamiętają swoje miejsca urodzenia, w książce pojawiają się ważni żydowscy pisarze, tacy jak: Stryjowski, Roth, Perec, Agnon, Buczkowski, ale omija Schulza – może i dobrze, gdyż można odczuć lekki przesyt informacji na temat drohobyckiego pisarza. Bejt znaczy dom to historia holokaustu, pogromów, gett, obozów koncentracyjnych i zagłady, katów ludności żydowskiej. Ale również ballada o kulturze, religijności, tradycji cadyków, chasydów, świątobliwych mężów. Wrocławski eseista w swej narracji momentami przypomina mi konstrukcję reportaży Mariusza Szczygła zatytułowanych Gottland. Niekiedy, podróżując bez celu, zwiedzając dworce, budynki, obserwując ludzi i trafnie diagnozując przemijanie, przypomina wyluzowanego Stasiuka. To sprawia, iż nie jest to kolejna książka skupiająca się wyłącznie na obozach zagłady, eksterminacji, pisarz stara się opisać losy Żydów w Galicji od samych początków, przybliżając czytelnikowi mniej klarowny obraz, jak chociażby historia żydowskiego chasydyzmu, niezwykłe poszanowanie książek lub ciekawe rozprawy sądowe. Co istotne, z esejów w istocie płynie pewna pedagogika oraz nauka tolerancji, poszanowania pewnej prawdy na styku granicy polsko-ukraińskiej, na styku zapomnienia, spopielenia. Poszanowania przeszłości, po której często nie ma żadnego śladu, a przecież wszędzie wokół są groby, po których nieświadomie możemy chodzić. Być może coś pozostanie w umyśle młodszych, starszych czytelników: że morderstwo nigdy nie jest rozwiązaniem, gdyż „Korzeni problemu nie należy szukać w kształcie nosa, ale w prawdziwej potrzebie pogromów, jaką odczuwa człowiek” (Ernesto Sábato).
Dawid Szkoła jakby chciał uchronić od zapomnienia dawną Galicję i jej historię, w której spotykało się kilka kultur. Szczytny cel, ale większość z nas wie, co się dzieje z pamięcią, zwłaszcza ludzką. Żyjemy w świecie obojętności, hejtu. Jednak jest mała nadzieja, iż czytelnik, który odczyta jeden z esejów Bejt znaczy dom, na chwilę pomyśli o przeszłości, o człowieczeństwie, o utraconej wspólnocie i części, która i nas określa. Autor kończy swą wielowymiarową książkę tymi słowami: „Łażę po tych ścieżkach i czuję, że ja sam pasuję tylko chwilowo do tych galicyjskich rynków. Kłamię, ale to nic. Jest we mnie pustka głębsza niżeli noc, na którą patrzę. To też fałsz. Tak jest dobrze, tak ma być. Dlatego wspinam się na cmentarz, który leży nad kościołem, który widzę z okna: zbliżam się do was moi przodkowie”.