wyryta na widelczyku, mdlący zapach ceraty
w granatowe rybki i równoważący
ten mocno niestabilny układ
papierek po dropsach z Goplany
Zadekretowanie, że to, co zobaczone albo zapamiętane, warte jest odnotowania. Dlaczego warte? Można „pokusić się” o interpretację, że ów zapis jest, ach, finezyjny – bo napis na widelczyku wybity (żeby nie kradli) tak samo dysharmonizuje z deserem jak zapach ceraty (produkt peerelowski) z zapachem nieświeżych ryb. Granatowych (tak już sinych?), że nasuwa myśl o cudownej socrealistycznej inwencji dizajnerskiej (hiperrealizm rybek granatowych jak tkaninki z cepeliowskiego lnu i smacznych jak dropsy w kolorowym papierku). Lecz taka myśl ledwie nam mignie, gdy ważniejsza od podobnych „subtelnie estetyzujących” pomysłów jest sama tonacja myślowa tego fragmentu; jakby przekonanie, że dzieje się tylko to, co pamięć zamienia w epizod, a gramatyka w wiersz. Jarniewicz nie „przedstawia”, lecz układa ze słów autentyk, a może cień autentyku. Rzeczywiste było to, co trwa jeszcze zapisane w słowach, niby widmo samego siebie. To, co jest istnością samą, a nie jej interpretacją czy „przedstawieniem”. Ale czy takie kreowanie rzeczy opisem jest w ogóle możliwe, choćby jako pragnienie poetyckie? Nie, oczywiście nie, przynajmniej w świetle obowiązujących konwencji odnoszenia się tekstu poetyckiego do realności. Opis nie bywa wszak opisywanym przedmiotem, ale jego tekstową reprezentacją. Emocja w wierszu ma tylko „obiektywny korelat”, co udowodnił Eliot i co O’Hara opisał frazą długą, a Ashbery jeszcze dłuższą. Wiemy też, że po Nowej Fali przyszła nowa prywatność i polityczne okazało się retoryczne, a to, co wieczorem było wzniosłe, rankiem skwaśniało, ponieważ absolut zdezabsolutyzował się, a kontestacja zdekonstruowała. W tej atmosferze „mdlącej niby zapach ceraty w granatowe rybki” Derrida po dawnemu nauczał sziboletu, Zadura wzniosłości obsługującej potoczność, Auden zwykłej składni, Miłosz formy pojemnej, a Szymborska konstruktywnego zwątpienia. Poeta doctus, a Jarniewicz jest nim bez wątpienia, zna te twierdzenia na pamięć, pisze o nich artykuły, pytanie jednak, czy opis jego wiersza rozłożonego na podobne odniesienia i nawiązania nie staje się encyklopedią „przezwyciężanych” niemożności. Bo nawiązania do Irlandczyków, do beatników, do Joyce’a, do „zaaresztowanej retoryki”, jak pisze Kacper Bartczak, albo do „tradycji występującej przeciwko oświeceniowym dysocjacjom, które przeciwstawiały konwencję doświadczeniu”, jak pisze Joanna Orska (szkice obojga autorów dołączone do wyboru wierszy), mają uformować język, który w swoich figurach uwewnętrzni „ten mocno niestabilny układ”, by „papierek po dropsach z Goplany” nabrał znaczenia i obrósł w asocjacje. By zwątpienie w tożsamość zrymowało się z ironią wobec niemożliwego autentyku, a skompromitowana realność postsocjalistyczna z wątpliwością wobec realności w ogóle. By gest zawierzenia zrównoważony został ironią, melancholia pragmatyzmem, a kontestacja szacunkiem dla tradycji. I teraz pojawia się kłopot, jaki mieli onegdaj Rzymianie, gdy narzucali podbitemu krajowi imperialną administrację. Otóż, aby uniknąć buntów religijnych ludności podbitej, oficjalnie przyłączali lokalne bóstwa do rzymskiego panteonu. Z biegiem czasu jednak przyłączonych zrobiło się tak dużo, że nikt nie mógł spamiętać, który bóg od czego, i ogarnięto wszystkich zbiorową nazwą, np. Tysiąca Bogów Tracji.
Poezja zauważalnie słabnie, a poeta na gwałt potrzebuje czegoś innego niż dropsy z dzieciństwa albo woda sodowa „ze sokiem”, szklanka po 90 gr. Potrzeba mu mocnego słowa. Tylko skąd je brać? Z autentyku, z cytatu, z gadania, z pierwopisu?… Jarniewicz najczęściej postępuje tak, że bierze słowo z przestrzeni publicznej, ale nie pod lupę „nieufności wobec języka”, tylko do nostalgicznej refleksji, by najpierw stwierdzić, że nie jest dość mocne, że kruszeje, rozsypuje się, a potem – by wokół niego rozsnuć myśl wyprowadzającą gest egzystencjalny z permutacji gramatycznej.
Daj spokój świętej mowie,
bo kto gna, nie gada. Długi dystans
wyznaczony nazwami zrewoltowanych miesięcy
mamy za sobą. Przed nami co najwyżej dni tygodnia
od jednego do siedmiu. Godziny dnia, od wczesnej
do ostatniej. Wschody i zachody bez znaków
diakrytycznych. Bo ból boli, sól soli,
jak na podświetlonym ekranie komórki.
Gest egzystencjalny kogoś, kto jest już po „nazwach zrewoltowanych miesięcy”, po Październikach, Marcach, Grudniach, ale i po miłosnych ekstazach, a Osiecka powiedziałaby, że po ideach i po babach. Tyle że Jarniewicz po babach jest niekoniecznie, ponieważ w tych grach z zakłamaną frazeologią o prawdziwość przeżycia najpiękniej wychodzą mu właśnie erotyki. Jakby w zetknięciu z namiętnością słowo czyściło się z gadania i odzyskiwało siłę autentyku.
kiedy leżeli sobie na wprost, a jego pierwszy raz
był razem, gdy jej na świecie nie było. Kojarzysz?
Był, ale jej nie było. Nie było, a on był.
Jak pięknie tętniły tętnice. Jak dotyk się dookreślał,
a skóra uczyła się mówić otwartym jak oczy
tekstem. Niby tak samo jak dziś.
Nadrobić czas, kto wie? – mógłby w tej chwili pomyśleć,
a plótł trzy po trzy palcami. Raz po raz.
I pierwszy raz. Tym razem zmieniając kierunek,
Pstrągi wróciły do źródeł. Kochali się pod prąd.
Właśnie. Czasem słowa Jarniewiczowi „czyszczą się”, płyną pod prąd kulturoznawczego gadulstwa, i to jest bardzo piękne poetyckie pomyślenie, bo gdy wszyscy narzekają, że cywilizacja niszczy nam substancję, a zużyty i wybrudzony język już tylko szeleści frazesami, to Jarniewicz pyta, a może raczej jego podświadomość poetycka pyta, czy nie można tych zanieczyszczeń odfiltrować? Zeschłych liści nie odświeżymy, ale czy proces cywilizacyjnego zużycia języka jest równie nieodwracalny? Czy pozostaje nam pisanie „kulturowe”, ze świadomością, że „pierwszy raz” już nieodwołalnie za nami? W podświadomości Jarniewicza nieustannie wymienia się ten motyw myślenia słowem już widzianym, już czytanym, już pisanym (deja vù, deja lù, deja êcrù) z pragnieniem odezwania się głosem autentycznym i wyznawczym. Odezwania się zresztą na tle pewnej dręczącej jego wiersze obsesji, że mianowicie to, co erotyczne, zawsze jest polityczne. I nie, że „skażone” polityką, ale polityczne integralnie, nieusuwalnie i natrętnie. Ulegający tej obsesji Jarniewicz w pewien sposób przypomina Judith Buttler z Uwikłanych w płeć. Mianowicie tak samo szarpie się z myślą, że eros jest integralnie polityczny, jak żarliwie JB dowodziła, że płeć „biologiczna” też jest kulturowa. Tyle, że jej chodziło o godność (skoro można płcią sterować, to orientacja jest wyborem, nie ciężarem), gdy Jarniewiczowi chodzi o tożsamość, że w niej to, co najintymniejsze, też jest kruszone i bezradne w polityczności. Że jest – taki tytuł wiersza – Łabędzim śpiewem poezji konfesyjnej w Europie Wschodniej. Że my dziś, codziennie, co godzina i w skali masowej, tracimy przestrzeń osobistego w słowach, które politycznieją. Powiedzmy, choć to wysoka parantela, że Leśmianowi to, co najbardziej osobiste, zanikało („ślady twoje śnieg zaprószył, ślad się w śniegu zawieruszył”), gdy Jarniewiczowi politycznieje („a liście, krwawiące październikiem, będą rosić się i pachnieć naszym nocnym potem”, s. 74). To z wiersza Poranek po rewolucji, a z poprzedzającego go w książce Pustego pokoju – takie wyznanie:
do czego rwą się słowa i czym chce nasycić się pamięć,
powiedz mi, powiedz, ciało.
Być może ciało sporo jeszcze potrafi podpowiedzieć pamięci i pragnieniom poetyckim, ale na pewno przestało już być azylem, gdzie polityczność nie sięga. Sięga, choć można albo utyskiwać na to, albo ją stamtąd przeganiać. To dwa kierunki ruchu wiersza uprawianego przez Jarniewicza, gdy gromadzi on, tak to ujmijmy, epizody polityczno‑uczuciowe, raz z akcentem na nieuchronność polityki, a raz na to, że eros się spod niej jednak uwalnia. Te drugie są ciekawsze, choć rzadkie jak Woda na Marsie, trudne jak Niepoznaki, delikatne jak Makijaż, beznadziejne jak Puste noce, jak układ zawarty Na dzień dzisiejszy i na chwilę obecną. Wymieniam ważne tomiki składające się na omawiany Bagaż, wybór wierszy z lat 2000–2023. Wybór ciekawy, nieprzegadany i oddający charakterystyczną dwubiegunowość poezji Jarniewicza. Bo w niej eros tak ma się do polityczności, jak autentyk do konceptu. Inaczej: wspomnienie musi być legitymizowane jakąś grą lingwistyczną, gdy znów ta gra o tyle tylko się liczy, o ile pomaga sięgnąć wspomnienia. Wspomnienia dzieciństwa, czasu historycznego, ruchu pamięci w ogóle:
malowanych. Mao wpław Jangcy przepłynął,
Armstrong stąpał po księżycu, w radio leciały
grechutki, a Gierek wymiatał Wiesława. Coraz
większą przyjemność sprawiały mi kąpiele, po których
szedłem spać bez spodni od piżamy.
Polityczność autentyku… Być może ostatecznie o to chodzi Jarniewiczowi w jego inteligentnych wierszach (a lepiej: w ich skłonności do arbitralnego dekretowania, że coś autentyczną poezją jest albo nią nie jest). Chodzi o to – powiemy, naśladując mistrza Gombrowicza – że autentyczna poezja, będąc autentyczną i będąc poezją, nie może nie mieć konceptu, a więc ma koncept.
Ciekawy poeta.