Tomkowi Sobierajowi poświęcam
Pani Zofia ukryła twarz w prawej dłoni i zamilkła. Zdawała się drzemać w fotelu ustawionym na opak. Byle jak uczesana, w byle jakiej pozycji, jakby ogarnął ją bezwład jakiś i kazał odespać dla snu stracone noce. Siedziała matka bolejąca, Pietà nieco zmieniona: z nogą przy nodze, z ręką w poręcz wciętą, z drugą wspartą na poręczy i z twarzą w tej ręce. I nie, żeby którąś ręką lub nogą – nic. Ciało w fotel wrośnięte: nogi stopione, dłoń w twarzy, poręcz w pół nacięta. Ciało w fotelu, fotel w ciele. Bryła żałobna i rzeźba. Pani Zofia wyglądała, jak cała Polska wtedy – pacjentka z rozpoznaniem katalepsji narodowej. Patrzyłem na panią Zofię, 13 października 1983 roku w jej mieszkaniu, i nie potrafiłem uwierzyć, że zaniemogła, że… to ona.
Rozmamłanie tamtych dzionków. Ciężkie i brudne, gdziekolwiek nie spojrzeć. Grube drewniane futryny w kolorze pożółkłej bieli, podłogi z desek pokrytych warstwami czerwonej farby. Ciemnopopielate story, sprzęty i meble, których nie sposób dopasować. Niby powszechna atrofia gustu. Bylejakość nocy i dni od snów począwszy, a skończywszy na codziennych wyborach. I niedbalstwo zakorzeniane w nas przez dziesięciolecia i trwające po dzień dzisiejszy. Gradacja szarości za oknami tamtych dni. Mieszanina bieli i czerni. Czarno‑biała melancholia gruchającego gołębia. A przed oknem: kobieta z nadziei, matka z wyboru – pani Zofia odziana w czerń. Stoi i zerka poza to, co widać.
Myślę, że to, co czytałem, sprawiło, że stałem się tym, kim jestem.1
Lampka, przytwierdzona do pianina, oświetliła to, co trzeba: klawiaturę i pulpit. Sięgnąłem po tomiszcze szlagierów muzyki klasycznej albo, jak wolą inni, poważnej. Otwierając zbiór, trafiłem na Wokalizę Sergiusza Rachmaninowa, pieśń kompozytora opracowaną na fortepian solo. Mogłem kopać dalej – szukać prostych utworów Bacha, Schuberta, Brahmsa (poplamiony ciemnozielony tom zgromadził przeboje kilku epok) – ale zostałem przy Rachmaninowie wbrew lenistwu, a może na przekór krytykom twierdzącym, że muzyka Rosjanina, określanego przez nich koszmarnym epigonem, pozbawiona jest wartości. Tak dyszy pospolita zazdrość względem artysty rodem z Rosji, którego sztukę przenika rzadka namiętność. Położyłem palce na klawiaturze. Muzyka Rachmaninowa skąpana jest w uczuciach, jak pieczeń w pełniusieńkiej tłuszczu brytfannie, w uczuciach, które wpadają rzekomo w krańcowy i pusty sentymentalizm, przywodzący na myśl inną ofiarę żarłoczności krytyki: Gustava Mahlera. Przesada daje znać o sobie w popisowym gadulstwie – pianistycznym wirtuozostwie Rachmaninowa, lecz nie jest zła i nie świadczy o braku smaku, jeśli w jej obronie stają autorytety Światosława Richtera i Emila Gilelsa. Nazwijmy, Rachmaninowa i Mahlera, zanurzonych po uszy w przesadzie, kompozytorami muzyki napisanej do filmów, które powstaną w wyobraźni rozmiłowanej w dźwiękowym przerysowaniu i wyolbrzymieniu. I zwróćmy uwagę: Mahlera i Rachmaninowa się słucha, podczas gdy tak zwanych nowatorów, mistrzów zwięzłości i proporcji: Weberna, Berga i Schönberga – docenia.
13 października 1983 roku grałem przed panią Zofią zapadłą w czerń otoczenia i duchowego letargu. Prawdę mówiąc: próbowałem zmierzyć się z miniaturą tytana coraz bardziej spocony czy natłuszczony romantyzmem, rozsadzającym ramy utworu i ciała. Starałem się, ile sił, wyśpiewać genialny, jakby bachowski, porządek głosów. Ponieważ Wokalizę widziałem po raz pierwszy, omijałem poszczególne jej nuty i akordy. W muzycznym szachrajstwie pomagał mi prawy pedał instrumentu służący dyletantom do tuszowania ich braków. Do przedostatniej strony dotarłem z wypiekami na twarzy. Przerwałem grę. Zawładnęło mną spojrzenie pani Zofii: wzrok osoby wyrwanej z koszmarnego snu:
– Czytałeś Jesienina?
– Nie.
– Nie czytałeś Jesienina? Matko Boska, jakie cudne wiersze…
– Nie czytałem…
– A ja myślałam… a ja chłopcze odniosłam wrażenie, że słucham poezji, że słucham jego poezji odmalowanej dźwiękami. Matko Boska… – Pani Zofia złapała głowę w kleszcze dłoni i stanęła przed starym fotelem naciągnięta jak basowa struna pianina. – Matko Boska, jakie cudne wiersze… jakie cudne wiersze…
Miałem powody, dla których wolałem, aby nie przyłapano mnie na ignorancji. Z kolei dom pani Zofii był miejscem, w którym nie bałem się konsekwencji mojej niewiedzy. Ale o tym później.
Pani Zofia prawiła o barwności utworów poety. Porównywała rozmach poetyckich wizji do przestrzeni malarskich Szyszkina, którego prace znałem z albumu znajdującego się w zbiorach ojca. Kobieta gestykulowała jak symfoniczny dyrygent, a jej oczy rozsadzały gromy. Przyznaję, że nie zrozumiałem słów pani Zofii o rosyjskiej odmianie melancholii, o tkwiącej w owej melancholii sile destrukcji. Pani Zofia stwierdziła, że byłoby lepiej, gdyby ludzkość nie sięgała po Jesienina i zaniechała obcowania z Czajkowskim. Na koniec dodała:
– Byłoby lepiej, dla ciebie chłopcze, gdybyś czasem mnie nie słuchał.
Byłem posłuszny – nie słuchałem już pani Zofii. I jednocześnie nie widziałem rozmówczyni, choć staliśmy naprzeciw siebie. Przede mną roztaczał się obraz biblioteki: oto sterczałem wpatrzony w płot: grzbiety tomików, niczym paliki różniące się barwą i rozmiarem, przechylone na lewą stronę, łączyła żerdź alfabetu; z biciem serca sięgnąłem po piwowski palik z nazwiskiem poety, koloru przejrzałej cytryny, złapałem oburącz, odgiąłem i przecisnąłem się przez ogrodzenie, gdzie odnalazłem zapach, jakiego wcześniej nie znałem; tam, pośród ziół i jarzębiny, zauważyłem – pacholę – postronek na mej szyi: uwierał, próbowałem zdjąć; pociągnięto za sznur… delikatnie… potem mocniej… Ruszyłem…
Bibliotekarka, skądinąd osoba dyskretna, pytała o moje zainteresowania, gusta, szukając klucza, który miałby wyjaśnić jej tajemniczość czytelniczych wyborów. Ale ja zbywałem wysiłki tej pani nieśmiałym i grzecznym uśmiechem. Miała urodę Rachmaninowa i męski głos, nadający się do piastowania funkcji dyrektorki szkoły.
Z biblioteki pożyczałem książki woniejące najintensywniej. Zatrzymując uwagę na poziomie węchu, dostrzegłem po latach praktyki, że najgłębiej pachniały utwory, z którymi czytelnicy nie potrafili się rozstać, czyniąc je powiernikami, kompanami biesiady, a często niańkami kołyszącymi do snu, by nie powiedzieć – kochanicami. Pozycje te zawierały ślady codziennego życia: tłuste plamy po maśle, cienkie rogaliki (zarysy pozostawionych łyżeczek od herbaty lub kawy), resztki szminki do ust. Ale i podkreślenia, wykrzykniki i odręczne notatki, świadczące o byciu rozumianym przez dzieło, które rozumie czytelnika jak nikt inny, dzieło napisane przez autora nierozumianego przez nikogo i dzięki temu, a może przede wszystkim dzięki temu powstałe. Biblioteczne książki pachniały przepaścią zjednoczenia z czytelnikami. A ja badałem jakość i rozmiary owej zażyłości. Od strony nosa. Czegóż nie znajdywałem w bibliotecznych książkach. Rasowi czytelnicy – to fetyszyści.
Wychodzeniu z biblioteki towarzyszyła mi erupcja nadziei o mocy trudnej do opisania: za każdym razem, opuszczając bibliotekę, wierzyłem uparcie, że moje życie ulegnie zmianie na lepsze, ubogaci się literaturą i samo literaturą się stanie. Wielu książek po prostu nie oddawałem. Kradłem je. Tak pozostali u mnie na zawsze gentlemani słowa: Hemingway, Hłasko, Green, Jesienin, Mann i wielu, wielu innych.
Zachorowałem na jesieninopatię: nieprzespane noce, wino w parku, łzy i rozpacz w poszukiwaniu wiersza doskonałego, który powinien organicznie spłynąć z miejsca, z którego te rzeczy wydostają się u poetów, a którego nie znajdowałem, a zaniechać szukania wiersza doskonałego i miejsca jego spoczynku nie potrafiłem. Upodabniałem się do Jesienina, ufając, iż tajemne miejsce otworzy podwoje na widok kopii rosyjskiego poety. Czego ja nie robiłem, aby przekonać zagadkowe miejsce i świat o jedynej racji mego istnienia – o tym, że ja również jestem poetą. Czego nie czyniłem, by pozostawiono mnie w spokoju i nie oczekiwano, że będę żył jak wszyscy – by zwolniono mnie z życia, tego Czarnobyla nudy i rozpaczy. Usiadłem na łóżku mojego pokoju, otoczony wizerunkami Jesienina. Sięgnąłem po listek piramidonu i przymknąłem powieki: przywołałem w pamięci scenę bergmanowskiego filmu Twarzą w twarz4: Liv Ullmann zażywa lek w odpowiedniej dawce i kładzie się na wznak w oczekiwaniu końca. Wydaje się spokojna i pogodzona. Sięgnąłem po drugi listek piramidonu. Następny. Położyłem się na lewym boku. Czekałem. Na zewnątrz szalała burza. Ze mną nie działo się nic szczególnego. Tajemne miejsce milczało. Słowa pożegnalnego wiersza odleciały lotem spłoszonych nietoperzy. Nikt nie zapukał do drzwi. Samotność i bezradność poczęły dusić mnie jak dwie ręce psychopaty. Krople deszczu, które poczułem na ustach, miały smak soli. Przewróciłem się na drugi bok i umarłem…
Płacz mamy i moje torsje wydały mnie na świat po raz drugi. Ogród pachniał nowym życiem. Szedłem między pierwszymi kwiatami roku, czując gorączkę ziemi i ciała. Słońce strząsało ptakami krople deszczu, spłukiwało sól z mojej twarzy i wywołujące dreszcze obrazy pamięci. Stanąłem przed starą gruszą. Objąłem ulubione drzewo. Przytulony do szorstkiej kory oddychałem przez stopy do życiodajnych korzeni gruszy i odczułem, być może i w przybliżeniu, owo biblijne: „Jestem”. I od zapachu tamtej godziny, świata stworzonego dla mnie na nowo, nie potrafiłem powrócić do słodszej od miodu i od czasu Prousta niezmiennie kojarzonej z herbatnikami, dusznej i ciężkiej zarazem, przy zdumiewającej lekkości, rzeczywistości jesieninowskiej poezji.
– Tego już nie ma.
Wiele lat później i w całkiem innych okolicznościach usłyszałem zdanie:
– Te książki są do wyrzucenia.
Stałem przed kolorowym i sięgającym kolan stosem. Ułożone byle jak, odmienne kształtem i charakterem okładek tomy tworzyły papierową rzeźbę. Pochyliłem się nad pozycją wieńczącą konstrukcję niepotrzebnych nikomu stronic i odczytałem: „Thomas Bernhard”. Tytuł: Suterena. Na spodzie, na miejscu cokołu, tkwił Kontrabasista Patricka Süskinda. Zrobiło mi się żal. Zrobiło mi się żal długich lat, miesięcy, nieprzespanych nocy, przetapianych w alchemicznej gorączce kreacji w formy kunsztownych zdań przez artystów słowa, którzy spodziewali się może łaskawszego losu dla ich dzieła. Zapytałem:
– O co chodzi z tymi książkami?
– Nie pasują do kolekcji.
Choć biblioteki upadają, ludzie nie przestają czytać. Choć czytanie upada, ludzie nie przestają chodzić do bibliotek. Chwała im za to.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]