Kiedy tylko o nim pomyślę, zaraz słyszę jego głos, widzę radosny uśmiech, rozpamiętuję błyskotliwe i często podszyte aluzyjną ironią powiedzenia. Tadeusz był pisarzem humanistą na miarę wielkich tego świata. Przypominał w pewnym sensie Erazma z Rotterdamu, który potrafił całymi dniami przesiadywać w drukarni, sycąc się zapachem farby drukarskiej i cudem, jakim były pierwsze zadrukowane kartki. Miłość do książek, a zwłaszcza do słowa poetyckiego, połączona z miłością do filozofii – stanowiły, zarówno dla Erazma, jak i dla Tadeusza, przedmiot stałych rozważań. Lecz był duchem bardziej niż Erazm dramatycznym, choć to skrzętnie ukrywał. Pod pozorem wesołości tliły się w nim iskierki wewnętrznego rozdarcia, charakterystycznej pożogi, zwłaszcza kiedy rozważał kwestie cierpienia, wiary, Kościoła albo politycznego zniewolenia Polski przez sowiecki komunizm. Marzył o demokratycznej Ojczyźnie. Dawał temu wyraz przede wszystkim w sposób egzystencjalny, działając na rzecz wolnej myśli, liberalnej idei społecznej, swobody wypowiedzi i działania, pozwalającej bez trudu oddychać i tworzyć zgodnie z własnymi zamysłami.
Kiedy go poznałem? W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, w czasie krystalizowania się ruchu młodoliterackiego, określonego później mianem „Nowej Prywatności”. Byłem wówczas studentem polonistyki, zaczynałem pisywać w „Nowym Wyrazie”, gdzie i Tadeusz opublikował swój debiutancki esej o Rafale Wojaczku (zresztą poezja autora Sezonu bardzo nas do siebie przybliżyła), zjawiałem się też w Wieżycy, miejscu niemal kultowym dla całej gromady poetów i krytyków, którzy wtedy wstępowali w szranki literackiego samostanowienia. Tadeusz był pośród nas, choć jego wystąpienia miały prawie zawsze charakter nieco odmienny od tych, które prezentowali Joachimiak, Zawistowski, Rosiek czy Chwin. Miały, o ile zdołałem zapamiętać, posmak zauważalnej niezgody na wszystko, co łatwo poddawało się konwencji, konfesyjnej albo estetycznej stałości. Tadeusz szukał w literaturze filozoficznych odniesień, pytał o to, co sprawia, że może odsłaniać się coś, co nazywał „socjodramą”, a więc jakaś przestrzeń rodząca sens, wobec którego bezradna wydaje się każda forma ideologii czy sztywne normy naukowego poznania. Chodziło mu po prostu o prawdę, o to, że naczelną powinnością pisarza, krytyka ma być akuszerstwo prawdy, zainicjowane w odległej przeszłości w dialektyce Sokratesa.
Później zainteresowania Tadeusza przemieściły się nieco w stronę teorii literatury i sztuki przekładowej, zwłaszcza francuskiego kręgu językowego. W tej ostatniej dziedzinie wykazał się wręcz genialną intuicją, przyswajając polszczyźnie niebywale trudne i retorycznie skomplikowane książki autorów zaliczanych do poststrukturalistycznej, ponowoczesnej tradycji filozoficznej, choć sam Foucault niezbyt przychylnie reagował na te określenia. W każdym razie toczyłem swego rodzaju boje z Tadeuszem, namawiając go, by nie ograniczał swych translatorskich wysiłków tylko do dzieł współczesnych, i to o określonej tonacji światopoglądowej. On jednak zbywał moje koleżeńskie pretensje pobłażliwym iskrzeniem oczu.
Czy zaprzyjaźniłem się z Tadeuszem na tyle, by uznać się za osobę mu bliską? Pewne znaki z jego strony mogłyby potwierdzać to przypuszczenie. Nieraz dzwonił do mnie późno w nocy, żaląc się na swój los, na podupadające zdrowie; krytykował poczynania Kościoła w Polsce, proponując, bym został biskupem, bo, jak mówił, „trzeba trochę rozumu wlać w kościelne struktury”. Nie brałem tych wynurzeń poważnie, choć Tadeusz poważnie traktował dookolną rzeczywistość. Formalnie zdawał się żyć na obrzeżach wiary i religijnego sposobu życia. Znamienne jednak było to, że kiedy zostałem (po studiach teologicznych) księdzem, Tadeusz niebywale się tym ucieszył. Przyjechał z Kasią Boruń i Krzysztofem Piechowiczem na moją mszę prymicyjną do Wasilkowa w czerwcu 1984 roku, odwiedzał w mojej pierwszej parafii w Lubochni, obdarowywał książkami. O jego życzliwości i duchowej bliskości, ukrytej pod powierzchnią humorystycznych gestów, świadczy następujący fakt: tuż po wspomnianej prymicji Tadeusz ofiarował mi w oryginale francuskim książeczkę Georges’a Bataille’a L’abbé C. (Les Éditions de Minuit, 1959) z dającą do myślenia dedykacją: „Abbé Sochoniowi w dniu szczególnym, aby pamiętał o mnie w modlitwie. Tadeusz Komendant, 3.06. 84”.
Od tamtych chwil spotykaliśmy się dosyć często, przy okazji najróżniejszych spotkań artystycznych, konferencji czy zebrań prywatnych. Do dzisiaj nie mogę zapomnieć pewnej, jak to się wtedy mówiło, imprezy, na którą zastałem przez Tadeusza zaproszony. Poszedłem na ulicę Portofino 2 bez koloratki, sądząc, że idę do kolegów pisarzy, przyjaciół, którzy i tak wiedzą, kim jestem. Tymczasem Tadeusz, widząc mnie w drzwiach własnego mieszkania, głośno krzyknął: „A gdzie koloratka, chcemy żebyś był wśród nas księdzem, a nie kimś świeckim. Potrzebny jesteś nam jako ksiądz, a nie jako poeta”. Do dzisiaj wymownie dźwięczą w moim sercu przytoczone słowa Tadeusza i są – doprawdy – pewnym umocnieniem w mojej teraźniejszej codzienności kapłańskiej.
Muszę jednakowoż przyznać, że Tadeusz nie był osobą łatwą w przyjaźni. Bywał w swoich sądach apodyktyczny. Posługiwał się ironią jak mieczem. Niekiedy dawał do zrozumienia, że góruje nade mną intelektualną błyskotliwością i wiedzą. Naturalnie, było to zgodne z faktycznym stanem rzeczy, niemniej jednak wywoływało w moim sercu żal, kruszyło mocne więzi sympatii. Na szczęście Tadeusz potrafił okazywać dobre strony swej osobowości. Potrafił przyjść z pomocą, przyznać się do pewnych ułomności i słabości. W nocnych rozmowach często podkreślał, że z miłości Boga do ludzi niewiele zostało urzeczywistnione. Wciąż dotyka nas ból, niezawinione cierpienie, absurdalne zło obejmujące zwłaszcza dzieci; wojny, strach, prześladowania. To są, powtarzał, tak mocne argumenty przeciwko wierze w Boga, że nie sposób ich zbyć pośpieszną i konwencjonalną pobożnością. Odpowiadałem mu, że oczywiście nie należy tego czynić; raczej próbujmy osobiście doświadczyć faktu, że rozum nigdy nie milknie, szczególnie w granicznych momentach życia. Ale.
Popatrzmy na Jezusa, który płakał nad grobem Łazarza. Były to gorące, twarde łzy, łzy na policzkach, łzy w oczach samego Boga. Jezus przecież wiedział, że ma moc panowania nad śmiercią, a jednak zapłakał. I to nie raz w swoim krótkim ziemskim życiu. Co to oznacza dla nas, teraz, w tej chwili? By rzecz całą jeszcze bardziej rozpoznać, przywołuję obraz niderlandzkiego malarza Pietera Breugla Starszego przedstawiający śmierć Ikara. Jest na nim właściwie wszystko: przede wszystkim krajobraz, są ludzie, jest zatoka, ogromne morze; i w tej bezkresnej przyrodzie, ślad człowieka, który ginie – jego wystające z wody nogi oraz kilka piór unoszących się na fali. Szczegóły prawie niedostrzegalne. Co w tym arcydziele daje do namysłu, co wywołuje drżenie myśli? Otóż, zobaczmy na tym obrazie samych siebie.
To możliwe, bo przecież jakże często odczuwamy, że tak giniemy. Przechodzimy przez życie anonimowi, łatwi do wymienienia. Nikt nie zauważy, kiedy któregoś z nas zabraknie. Lecz w tej anonimowości, w tej, jak powiedziałem, wymienności człowieka jest tylko jedna jedyna sytuacja, która przynosi ocalenie, a zdarza się wtedy, kiedy ktoś nas kocha. Bo dla tego kogoś jesteśmy kimś jedynym. Kocha on nas właśnie takimi, jakimi jesteśmy. A gdy to jest prawdziwa miłość, zyskuje królewski wymiar i wówczas sięga ona nawet poza śmierć. Ufam, że śp. Tadeusz Komendant takiej właśnie miłości doświadczył.