04/2024

Wojciech Stanisławski

Papierułki, śliłki, cwentarz

W słownikach terminów literackich filolodzy definiują „prozę poetycką” jako „utwory o charakterze liryczno‑opisowym”, „bogate w wyszukane słownictwo i zrytmizowane”, ale zawsze wydawało mi się, że trochę to tłumaczenie ignotum per ignotum, a trochę przemądrzałe. Można czasem czytać po prostu z radością teksty, które oferują coś więcej niż mocny, bokserski kościec reporterskiej składni, które zbudowane są z materii różnej gęstości: rozbudowanych porównań, szeleszczących aliteracji, grzechoczących gołoborzy kryptocytatów. Czytelnik takiej prozy zwalnia tempo, daje się ukołysać podobnie jak gongiem, dymem, jam session: nie przeszkadza mu, że zaniedbawszy poręczne, lakierowane skrzydełko, po raz kolejny otworzy książkę na tej samej stronie, że znów przeczyta o świecidełkach, które czekały „w jednej z filiżanek, w małym foliowym woreczku, błyszczące nowością, zamknięte niczym śpiące pszczoły w miodowych plastrach”.

Daję się kołysać tej prozie, świadom różnej wartości tych porównań, czasem celnych jak bablowska kula, czasem podsuwających uwodzicielską miękkość jak zbyt luźno wypchana poduszka („tabory chmur, wozy pełne pierza”) i jeśli coś mi przeszkadza, to niepewność, dokąd jestem prowadzony przez autora: ale może nie muszę tego wiedzieć. Nawet na pewno nie, ale prozę tak jawnie odwołującą się do różnych narracji podejrzewamy, że cała jest grą, że ma nas gdzieś doprowadzić – może niesłusznie, bo przecież las nie jest labiryntem, jest lasem.

Wzgórze Bzów, usypane z kilku esejów, oniriad, próz drukowanych w ubiegłych latach na łamach m.in. „Twórczości”, ale też „Nowego Napisu” czy „Arcanów”, czerpie z wielu wcześniejszych głosów. U autora mniej utalentowanego ta proza mogłaby się wydać niepokojąco wiernym nawiązaniem, epigońską reanimacją, pastiszem; pióro Staronia pokazuje, jakie możliwości tkwiły w zapoznanych, zarzuconych, zbyt szybko uznanych za przeżytek perspektywach i stylach. Nie oprę się pokusie wymienienia choćby kilku z nich, skoro już w blurbie mowa o Brunonie Schulzu i Tadeuszu Nowaku.

Tak i nie – oczywiście, są w tej książce zdania schulzowskie w każdym słowie, zdania, których szyk, rytm, ba, pora roku odsyłają nas do Sierpnia; w drohobyckim Sierpniu, jak pamiętamy, ojciec wyjeżdżał do wód, ale we Wzgórzu Bzów ojciec jest wymownie nieobecny, jego figurą jest Dziadek, więc to w dziadkowych plecach „nieraz czytałem […] zawijasy słonecznych linii, układające się wzdłuż południków gorącej żniwiarskiej pory”. Ale to Schulz na letnisku, zanurzony po nienawykłe kolana miejskiego dzieciaka w trawy, kłosy, pokrzywy i agresty. To – muszę sięgnąć po ten znoszony termin – „proza wiejska” (słusznie przytoczono Nowaka w blurbie), to przebogata w metafory, w urodę rzeczy, w niedostrzegalne dla mieszczuchów lśnienia i barwy, ale też w obrzędy i praktyki opowieść o życiu wspólnoty, wsi, zagrody. W dodatku – po raz drugi kłania się termin „proza wiejska” – to wieś bardzo (na pozór, ale o tym za chwilę) konkretna, osadzona w przestrzeni i czasie: Dolny Śląsk, gomułkowski środek PRL. Już są telewizory, ale jeszcze czarno‑białe, już są kombajny, ale są jeszcze i kosy, już nie mieszka się tylko w czarnej izbie, ale gotuje się jeszcze na gazie z dowożonej z punktu, poobijanej butli; chwilami, wraz z mijającymi laty narratora, ta wieś rośnie w dekadę gierkowską – karpia przywozi się z miasta, pod lasem staje fiat 126p – a czasem i dalej, dużo dalej.

Czytam Wzgórze Bzów uważnie, jak historyk kultury materialnej, wyłapuję drabiny, lampki choinkowe z wymienialnymi żarówkami, marki rowerów i wspominam niedawny zachwyt krytyków Wniebogłosem Aleksandry Tarnowskiej (ArtRage, 2023), zachwyt, któremu po części przytakiwałem, dziwiąc się zarazem, jak nikt prócz mnie nie rozpoznaje pokrewieństwa między Wniebogłosem a niekoniecznie nawet Nowakiem, po prostu – polską powieścią obyczajową i młodzieżową z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku (Ten obcy Jurgielewiczowej, przez lata tkwiący w kanonie lektur!), opisującą wieś ówczesną, niby zmodernizowaną przez PKS i gospodę ludową, a tak siermiężną i smutną, niedokończoną niczym latami nieotynkowane sześciany domów jednorodzinnych, samoróbek tkwiących między błotem a kurzem. Otóż Wzgórze Bzów moim zdaniem sięga do tej przeszłości i tych opowieści o wiele odważniej niż Wniebogłos, przywraca scenerię wsi już nieistniejącej, ale odległej o, bagatela, półtora pokolenia, widzianej oczami dziecka i nastolatka. Ale nie za to Wzgórze Bzów najbardziej cenię.

Jest to opowieść o wsi – tu pada termin znacznie bardziej zakłamany niż „proza wiejska” – „repatriantów”. Przesiedleńców. Wygnańców. Niby „zza Buga” (jeszcze jedna bezpieczna fraza propagandy PRL: byle nie wspomnieć o Jałcie!), ale tak naprawdę spod Lwowa, spod Drohobycza, znany, konkretny, równoleżnikowy szlak, jakby mutrą z szerokotorowego nasypu rzucił. Oczywiście i takie losy były już przedstawione, choćby w odżywającej dziś sequelem komediowej trylogii Chęcińskiego (i jest to trafienie całkiem bliskie, zważywszy że pierwowzór filmowego Pawlaka, stryj scenarzysty Jan Mularczyk, spod Tarnopola trafił do powiatu lubińskiego, czyli o miedzę od powieściowego Jędrzychowa!). Nie o samo przesiedlenie przecież chodzi, w Samych swoich wybielone cenzuralnie i doprawione sytuacyjnym humorem, ale o stereoskopowe nakładanie się (przenikanie, ale i niedopasowanie) światów, „tamtego” i „poniemieckiego”. O szepty majolik, misek, szuflad na przyprawy, powracającej natrętnie niemieckiej firmy odlewniczej na kratce żeliwnej kozy i szlifowanej zabłoconymi butami płyty z „poniemieckiego” cmentarza służącej za próg. I w tej warstwie powieści to nie małemu Brunonowi przychodzi brodzić w łopianach i trawach sadu, ale jego równoletniemu narratorowi z pierwszych, najbardziej poruszających powieści i opowiadań Pawła Huelle – oszczędniej, skoro to wieś, nie miasto, lecz przecież podobnie piętrzą się inwentarze poszewek, szkandeli, waz i porcelanowych kranów. Do tego zaś – wokabularz mieszkańców Jędrzychowa, słownictwo, w którym, nie filolog, potrafię rozpoznać tylko błysk bałaku – ale i miększe, wiejskie, podolskie już prawie zdrobnienia, zmiękczenia i przegłosy, ł/w, cwentarze i śliłki (w tym miejscu znów kłaniają się Sami swoi z rozrzewniającymi PRL‑owskich widzów zaśpiewami).

To jednak dopiero początek gier, zdradliwych zboczy, które przyjdzie nam pokonywać, jeśli chcemy wziąć z marszu Wzgórze Bzów. Bo w tej samoświadomej prozie kryptocytowani są nie tylko Schulz i Nowak, nie tylko (ale to łatwy łup, świecidełko dla skuszenia szabrowników) Barańczak z „porcelaną, która wymknęła się gąsienicom czołgów”. Nie tylko w opisach Wilii pobrzmiewają, wplatają się w mowę fragmenty kolęd, pieśni wielkopostnych i hymnów eucharystycznych – i kiedy narrator „zbliża się w pokorze” do gawędzących przy ulu wuja i dziadka, widać, że to rodzina, która Adoro te devote w polskim przekładzie śpiewa pobożnie po Eucharystii. A to dopiero początek zwodów i zmyłek, bo wieś, gomułkowska, no dobrze, gierkowska, kiedy zdążyła rzucić się z biegiem czasu o dwie dekady tak, żeby wujek Wiesiek mógł podkradać długie słomki na pająki wielkanocne z lubińskiego McDonalda? I jak to jest, że tłusta nafta niesie ze sobą smaki z różnych epok? Że „żelazowy, solankowy niczym woda z Truskawia”, to zrozumiałem, ale w jaki sposób ten „mocny węglowy smak [staje się zarazem] gęsty i ciemny jak piwny stout”? Owszem, lwowski kartel LTAB warzył przed wojną obok lagera i „piwa bawarskiego” również „porter imperialny”, ale „piwny stout” to już smak z kraftowych barów współczesnego Wrocławia, do którego trafia i wujek Wiesiek, sam zresztą entuzjasta puszkowej Warki, by zawędrować na skrojony pod turystów pchli targ, gdzie na równych prawach, na ladach z ceraty spoczywają „rdza, płyty winylowe, monety, noże, łyżki, Festung Breslau i Królewskie Miasto Lwów […] prowincje bez imion, stosy białych plam, a pośród kurzu tylko pojedyncze sylaby, umarłe głoski. W jednym z eksponatów zamknięto mętne światło przedwojennej drogerii. Mętne szkło, podgniła zieleń niewielkiej butelki. Na niej wypukły napis «Osc. Reyman. Breslau». Flasza z perfumami? Z płynem do kąpieli? A teraz schludne powietrze. Urna niewidzialnego prochu”.

„Urna niewidzialnego prochu” to jedna z tych bablowskich point, kropek zamykających akapit z siłą i precyzją kuli. Ale ta fraza nadałaby się na tytuł recenzji, a może i książki, bo Wzgórze Bzów jest właśnie taką urną: oniriadą, staroświecką kulą szklaną, w której wirują obrazy, pamięci i sny równie niepoddane prawom następstwa czasu co szklane śnieżynki w bibelocie – grawitacji. W GS‑owskim sklepiku za chwilę pojawi się oferta „chemii z Niemiec”, a w pamięci jędrzychowian – trochę potrzaskanej, a trochę porastającej warstwa na warstwie niczym liście kapusty – trwa pamięć nie tylko drohobyckiej sielanki, lecz także wołyńskiej rzezi. Czasem najbardziej bezpośrednio, jak można: relacją Józefa Jacha ps. Ryś, żołnierza AK Rejonu Zagłębia Naftowego Borysław‑Drohobycz, dziadka Józefa, przytoczoną, jak się wydaje, in extenso; czasem, gdy podczas jego powrotu w upalny zmierzch „za każdym jędrzychowskim zakrętem stał jakiś dwór, jakaś chata, ta czy inna Lisznia, osmalona upowskim dymem, ocalała ze Wschodu, pokrwawiona”. A czasem po prostu opadają z jabłoni białe, lekkie, niezrównanie soczyste papierówki, papierułki, taki wysyp, urodzaj, że za dużo ich było, by zebrać, i tylko „ich roztrzaskane główki leżały w wysokiej trawie”.

Ireneusz Staroń: Wzgórze Bzów.
Wydawnictwo Ursines,
Czeladź 2023, s. 388.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.