Licząca dwieście pięćdziesiąt stron książka wyszła jako tom piąty serii Katalog rękopisów Ośrodka Dokumentacji Wielkopolskiego Środowiska Literackiego. Przypominam, że archiwum Mariana Grześczaka w rok po jego śmierci trafiło do Biblioteki Raczyńskich, do Poznania, gdzie przyszły poeta studiował slawistykę, gdzie zadebiutował, gdzie odniósł pierwszy sukces literacki. Na wszelki wypadek: w roku 1960 tomikiem Lumpenezje wygrał konkurs na debiut Festiwalu Młodej Poezji, a w jury zasiadały takie tuzy, jak (w porządku alfabetycznym): Mieczysław Jastrun, Julian Przyboś, Anatol Stern i Adam Ważyk.
Okazuje się, że skrupulatnie zbierał i archiwizował wszelkie dokumenty związane z funkcjonowaniem w czasie i przestrzeni: legitymacje, zaświadczenia, zaproszenia, dyplomy, pisma urzędowe, no i rzecz jasna także fotografie. Okazuje się też, że przez niemal całe dorosłe życie prowadził notatniki, zwłaszcza w trakcie rozlicznych podróży po Polsce i świecie. Kompletował rękopisy wierszy składających się na poszczególne zbiory. Między nimi znajdziemy utwory z niewydanego tomu Łuk z roku 1962! Intrygująco przedstawia się blok fraszek i piosenek z lat 1957−1978, a także zestaw „wierszy konkretnych i drogowych” z lat 1967−1977; jak wiadomo był Grześczak jednym z prekursorów poezji konkretnej w naszym kraju.
Był nie tylko poetą, ale także tłumaczem poezji. Tłumaczył dużo, ale nie zdawałem sobie sprawy, że aż tak dużo, i to z kilku języków: z czeskiego i słowackiego, a także z rosyjskiego i hebrajskiego. Wśród przekładanych przez niego twórców niemal same wielkie nazwiska: Jaroslav Seifert, Miroslav Holub, Vladimir Holan, František Halas, Vitĕzslav Nezval, Gennadij Ajgi, Arkady Gajdar, Jehuda Amichaj, Dan Pagis. A przecież tłumaczył także poetów włoskich i tych z byłej Jugosławii, jak Izet Sarajlić. Trzeba w tym miejscu dodać: w większości przypadków był pierwszym lub jednym z pierwszych tłumaczy na język polski tych autorów.
Wiedziałem, że pisał słuchowiska radiowe, ale nie zdawałem sobie sprawy, że napisał ich aż tyle! Wiedziałem, że pisał felietony, ale nie wiedziałem, że i w „Tygodniku Kulturalnym”, i w „Literaturze”, i w „Życiu Warszawy”, a także w prasie sportowej; bo przecież był nie tylko wielkim pasjonatem, ale także znawcą sportu, w jak najbardziej olimpijskim duchu i wymiarze. Był także uważnym recenzentem literackim. Pisał o Iwaszkiewiczu i Miłoszu, Bieńkowskim i Karpowiczu, o Białoszewskim i Jachimowiczu, a także o Afanasjewie, Kruku i Międzyrzeckim. Nie pisał jednak regularnie, nie był zawodowym recenzentem, zresztą pisał te recenzje nie jako recenzent, ale jako poeta. No i te recenzje miały (i zapewne nadal mają) swoją wagę. Nikt nie potrafi docenić poety tak jak drugi – przekonany o znaczeniu własnej twórczości, wolny od związanych z tym kompleksów – poeta. Przy okazji warto zwrócić uwagę na teksty, jakie wygłosił nad grobami Herberta i Stachury, na wspomnienie o Barbarze Sadowskiej czy na laudację poświęconą Jerzemu Ficowskiemu z okazji przyznania mu nagrody im. Reymonta i na przemówienie wygłoszone z okazji dziesięciolecia Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Jak wiadomo, Marian udzielał się społecznie, towarzysko, publicznie, oficjalnie i nieoficjalnie. Lwia część jego archiwum to pękate teczki związane z ZLP i SPP, a przede wszystkim setki i tysiące listów, jakie słali do niego pisarze ze wszystkich stron świata.
Raz i drugi Marian opowiadał mi, że chciał kiedyś napisać powieść, której akcja rozgrywałaby się w Warszawie w prostokącie wyznaczonym przez Aleje Jerozolimskie oraz ulice: Marszałkowską, Świętokrzyską i Nowy Świat, i że nawet zaczął ją pisać. Po jego śmierci żałowałem, że nigdy nie spytałem go o szczegóły, dlaczego tej powieści nie skończył, co spowodowało, że przerwał nad nią pracę, że przestał ją pisać? Teraz znajduję jej tytuł – Kłąb na kłąb. Pracował nad nią w latach 1972−1976. Jej fragmenty opublikował w „Miesięczniku Literackim” i w warszawskiej „Kulturze”. Cóż, na dorobek pisarza składają się nie tylko napisane i wydane książki, ale także te nieskończone, niewydane, a być może także te nienapisane. Ale tego, czego Marian Grześczak nie zdążył – chociaż planował – napisać, nigdy się nie dowiem.