05/2023

Jarosław Kuisz

Paryskie

1.
Język pana Henryka przesunął się po poparzonej wardze dolnej i powoli schował się do ust. Tam zastygł, jakby pokrytemu śluzówką wałowi mięśniowemu na serio mogło przestać smakować życie. Uchwyt wiadra wysunął się z dłoni mężczyzny. Esy‑floresy mlecznobiałego dymu wychodziły z lewego rękawa marynarki.

W oddali policyjne, strażackie syreny. Niebo wydawało się idealnie czarne. Tamtego dnia, jak sprawdziłem, słońce zaszło już o 17:29 czasu środkowoeuropejskiego.

2.
Piętnaście lat później siedzieliśmy razem na niewygodnych krzesłach w kawiarni, a dokładniej w kawiarnianej części luksusowej restauracji z kryształowymi żyrandolami. Pan Henryk był wtedy dobrze po sześćdziesiątce. Twarz miał pulchną i smutną. Wielkie dłonie położył na lakierowanym blacie. Pod stołem złączył nogi kolanami. Mówił.

Gdy milkł, rzucał spojrzenia ku sąsiednim stolikom. Od dnia, gdy z dwóch przemieszczających się aut otwarto ogień do klientów restauracji i baru, minęło sporo czasu. Przyszło mi jednak na myśl, że starszy pan obawia się zamachu. Myliłem się.

Do lokalu, którego drzwi oblepiono rekomendacjami gastronomicznych przewodników, trafiliśmy przypadkiem. Na moją prośbę umówiliśmy się wczesnym przedpołudniem w centrum miasta.

Chciałem panu Henrykowi okazać wdzięczność za pomoc (i poprosić o „coś więcej”). Staliśmy przy jednym z szerokich bulwarów. Wykrzyczałem zaproszenie na kawę poprzez ryk ruszających na światłach motocykli. Wskazałem lokal, który zauważyłem za jego plecami. Odruchowo skinął głową. Myślami błądził gdzie indziej.

Nieoczekiwanie po przekroczeniu progu ciało pana Henryka stężało. Jego stopy w mokasynach wrosły w bordową wykładzinę. Otoczyły nas dekoracje z weneckiego szkła, alegoryczne malowidła na wysokim suficie. Na czoło mojego towarzysza wystąpiły malutkie krople potu.

Nie miałem czasu na zastanawianie się. Na wczesne popołudnie zaproszono mnie na rozmowę o dobrze płatnej „pracy na umowę”. Delikatnie, lecz zdecydowanie chwyciłem starszego pana pod ramię i skierowałem w stronę jedynego wolnego stolika. Pan Henryk pokornie usiadł na krześle bliżej okna. Odniosłem wrażenie, że jego cień zaczyna wylewać się na podłogę.

Karta dań w lepkiej oprawie zapewniała, że restauracja na tle konkurencji wyróżnia się korzystnym stosunkiem jakości do ceny. Nie była to prawda. W lokalu spędziliśmy około jedenastu godzin. Pan Henryk przepuścił tam wszystkie pieniądze.

3.
Pamiętnej nocy auta zamieniono w dwa rzędy ognisk. Pan Henryk przyglądał się, jak w różnym tempie dopalają się pojazdy ludzi po wielokroć bogatszych od niego, na pewno wysoko ubezpieczonych. Od godziny ich właściciele oglądali świat to przez szczeliny między zamkniętymi okiennicami, to znów na ekranach telewizorów intensyfikujących kolor oraz głębię wrażeń.

Mój rodak oparł się plecami o metalowe ogrodzenie prywatnego ogrodu. Przymknął oczy i powoli osunął się na zimny trotuar. Nie chciał dłużej gapić się na pożeranego płomieniami srebrnego jednorocznego diesla z automatyczną skrzynią biegów i łososiową tapicerką. Godził się z myślą, że spalonym samochodem nikt jeszcze nie wrócił do domu – domu położonego przecież tak daleko stąd.

Rozbite szyby przypominały mu pomarańczową łuskę. Płomienie rozszczepiały się także w strużce śliny, która ze łzami spływała po jego brodzie. Jedną, może dwie przecznice dalej rozległ się upiorny huk. Odpowiedziały mu skowyt (chyba) kobiecy i autoalarmy. Słychać było narastające wrzaski. Ryk tłumu ułożył się w wulgarny slogan i rozpadł. Wyzywano rząd, policję, białych.

Pan Henryk pozostawał nieporuszony. Nic nie obchodziły go zamieszki, ani drgnął po tym, gdy w jednym z peugeotów coś głośno pyknęło, a w powietrzu przemknął zapach benzyny.

– A niech jebnie – rzucił tylko cicho wyzwanie losowi.

Karoseria na bagażniku jego mercedesa E 200 żywo płonęła.

I nic.

Opuścił głowę na piersi. Zapuchniętymi oczami przyglądał się tęczowym zygzakom, które lśniły na powierzchni kałuży. Przypomina sobie, jak wtedy odczuł ciężar serca. Był przekonany, że kulisty mięsień z klatki piersiowej wytoczy się na asfalt, zakołysze na boki, wreszcie na zawsze zatrzyma pośród skrawków szkła i kolorowego plastiku.

4.
– Zna go pan? – próbowałem zażartować.

Przed chwilą pan Henryk bodaj piąty raz łypnął w stronę sąsiedniego stolika. Siedział tam elegancki krępy starzec, zupełnie łysy. W odbiciu lustra dobrze widziałem, jak przygarbił się nad rozłożoną na laptopie gazetą. W lewej dłoni trzymał szkło powiększające, w prawej ściskał flamaster. Porowatą końcówką energicznie zakreślał fragmenty jakiegoś artykułu.

– Nie znam…

Pan Henryk na obu zwiędłych policzkach zrobił się malinowy, jakby skłamał. Bębnił palcami po blacie.

Zacząłem uważniej przyglądać się naszemu bezwłosemu sąsiadowi. Nieogolona, jakby pokryta cienką warstwą śniegu szczęka, zanurzała się i wynurzała z jedwabnego fularu. Z ucha wystawał kabelek aparatu słuchowego. Mężczyzna miał z 90 lat i tryskał życiem.

Pan Henryk dla opanowania nerwów wciągał restauracyjne powietrze głęboko w płuca. Świszczał nozdrzami. Gdy pojawił się kelner, nie pozwolił mi na zamówienie cappuccino i maślanych rogalików. Zażądał mocnego piwa z Alzacji. Z zaniepokojeniem spojrzałem na zegarek w smartfonie.

Piwo wypił duszkiem. Gdy jako tako zapanował nad ciałem, spróbował się uśmiechnąć. Błysnęły niebrzydkie sztuczne zęby. Pomyślałem, że to dobry moment, by poprosić go o więcej kasy. Wtedy jednak pan Henryk gwałtownie pochylił się nad stołem, poniekąd zmuszając mnie, bym zrobił to samo. Ani się zorientowałem, jak od słów: „…ale, ten w dupę jebany dziad, kogoś mi przypomina!” – rozpoczęła się spowiedź, która, co przyznaję z niechęcią, zmieniła moje życie.

5.
Ucisk w klatce piersiowej ustał. Pan Henryk otworzył oczy.

– Strzelają?!

Wciąż nie ruszał się z miejsca, ale podniósł głowę. W linii prostej przed nim znajdował się dom, ten dom, którego kształt, unikalny rozkład i słodkawy zapach wnętrza poznał lepiej niż jakiegokolwiek innego miejsca na ziemi. Linie starego dachu znikły w mroku. Tylko w jednym z okien na pierwszym piętrze paliła się mocna żarówka. Tam, na tle prostokąta światła, tkwiła niska postać.

Pan Henryk przetarł rękawem spoconą twarz.

– Jak on tam wlazł na górę…? – zdziwił się, mocno mrużąc oczy: – …cały czas mnie obserwuje?

Jeszcze przez chwilę wdychał smród palącej się gumy uszczelek. Dopiero gdy czarny cień znikł, zerwał się na równe nogi. Zrobił kilka zaskakująco prostych kroków. Pod podeszwami chrzęściły grudki roztrzaskanych szyb i reflektorów. Latarnie uliczne także rozbito kamieniami.

Jednak w świetle palących się aut można było przyjrzeć się podniszczonym drzwiom wejściowym do ogrodu. Pan Henryk odmalował je po raz pierwszy latem 1982 roku (pamięć go nie zawodzi), po raz drugi (bodaj) jesienią 1988. Trzeciego razu nie było i – tego już był pewny – nigdy nie będzie.

Za pierwszym razem do odnowienia furtki podszedł ze śmiertelną powagą. Dni były upalne, suche. Pierwszego dnia pracy pot strużkami ściekał mu po twarzy. Zrobił sobie czapeczkę z gazety codziennej, której języka wtedy ani w ząb nie rozumiał. Nie rozumiał zresztą niczego. Najważniejsze, że wyrwał się z rodzinnego zadupia, ze swojej części kontynentu, ram świata wiecznie podrapanego, poobijanego i poniżonego, spod dusznego nieobycia, chamstwa rodziny i krewnych, ich pretensji, wiader żółci, wódczanych awantur i braku wyrobienia kogokolwiek w czymkolwiek…

– …no i tak dalej – uciął wyliczankę, ścierając z uśmiechniętych ust piankę drugiego już piwa.

Może dlatego przez kilka godzin tak zawzięcie usuwał papierem ściernym starą farbę z desek tych drzwi i płotu. Z najbardziej niedostępnych zakamarków wydobywał brud szpachlą. Milimetr po milimetrze, jak najdokładniej, z radosnym śpiewem ptaków nad głową, za plecami. W nieodległym kościele jeszcze wtedy bił dzwon w południe. Poranił sobie palce. W ustach miał sucho, aczkolwiek wystarczyło przynieść szklankę kranowej wody z garażu. Wtedy wydawał się sobie silny.

I te właśnie drewniane drzwi wejściowe do ogrodu pamiętnej nocy pan Henryk otworzył siarczystym kopniakiem.

Skobel pofrunął aż na ulicę.

6.
W trakcie opowiadania o legendarnych zamieszkach na przedmieściach pan Henryk rysował pomarańczowym cienkopisem. Nie bez talentu raz‑dwa uwiecznił osoby znajdujące się za moimi plecami: łysego starca, kelnera z nadwagą, dwie obejmujące się dziewczyny w T‑shirtach. Wszyscy oni na papierowej serwetce utworzyli taneczne koło. Tyle że na obrazku pomiędzy panie i panów wślizgnęły się szkielety. Pod rozłożystym żyrandolem, w otoczeniu luster w rzeźbionych ramach, każdy z tancerzy zaciskał w dłoni śródręcze kościotrupa. Danserzy z gracją obracali się w restauracji oznaczonej trzema gwiazdkami Michelina.

Nim zdążyłem poprosić o serwetkę na pamiątkę, panu Henrykowi jakaś myśl przebiegła przez głowę. Zaniósł się niepohamowanym śmiechem, który przeszedł w piskliwy rechocik – i przekreślił rysunek krzyżykiem.

Podniósł głowę znad stołu. Zdumiewająco łagodnie spojrzał mi w oczy i wesoło zawołał:

– Czas na obiad, chłopcze!

7.
W oddali rozległa się eksplozja, kolejna seria strzałów. Z luf wylatują już ołowiane kule, spekulował pan Henryk. Straż pożarna nie może przejechać. Całe te pojebane zamieszki z koktajlami Mołotowa, gazem łzawiącym i armatkami wodnymi mogą tu lada chwila wrócić. Trzeba się pośpieszyć.

Po raz pierwszy uroczy zaułek na przedmieściach metropolii ujrzał latem 1981 roku. W wewnętrznej, zaszytej kieszeni kraciastej koszuli znajdowała się obca waluta oraz list polecający do każdej pracy fizycznej. Tłumacz przysięgły wystukał pismo na poniemieckiej maszynie do pisania z obiecującym napisem „IDEAL”. Suta łapówka w urzędzie paszportowym pomogła otworzyć drzwi do wyjazdu z kraju pogrążonego w strajkach i niepewności. Ostateczna decyzja o emigracji zapadła podczas rodzinnego obiadu. „Niech młody spierdala”, orzekł ojciec w randze majora, dając do zrozumienia, że nad zupą pomidorową żadnych tajemnic wojskowych nie zdradzi. „Najwyżej będziemy mieli nieprzyjemności”, uprzedził żonę przy drugim daniu.

Dzień pożegnania przypominał świecką ceremonię pogrzebową. Padało. Od konstrukcji zadaszenia stacji kiedyś oderwał się kawał betonu. Strugi ściekały na tory. Przybyły ciotki w chustkach na głowie, wujek z córkami w wieku przedszkolnym. Mokre policzki zgromadzonych lśniły, nie wiadomo było, czy i kto naprawdę płacze. Otwarta butelka krążyła z rąk do rąk, pito z gwinta. Próbowano żartować.

Pan Henryk podkreślał, że dwa razy próbował namalować tę scenę farbami olejnymi na desce. Za drugim razem udało mu się dość dobrze uchwycić atramentowe, niskie chmury nad prowincjonalnym dworcem kolejowym.

W pierwszą podróż wyruszył niemal jak bajkowy koziołek w czerwonych porteczkach i z tobołkiem na kiju. Za siedem gór i Żelazną Kurtynę. W spoconej dłoni zabobonnie ściskał wypożyczony z miejskiej biblioteki przewodnik po dziesięciomilionowej metropolii (książki nigdy nie zwrócił). Poza ubraniami w plecaku upchnął też gruby słownik oraz album na prezent dla zagranicznego pracodawcy. Wysokiej jakości artystyczne fotografie rozkołysanych łanów zbóż i drewnianych kościołów wydawały się stosownym upominkiem. Nadzieja na poprawę losu wpływała na tempo przepływu krwi przez tkanki. Około stu pięćdziesięciu tysięcy rodaków miało wówczas podobne ciśnienie tętnicze. Łaskawie zezwolono im na opuszczenie kraju, (słusznie) licząc, że większość nie wróci.

Mapa przedmieść w przewodniku okazała się źle wydrukowana, niedokładna. Pan Henryk zgubił się. Wreszcie „cudem” odnalazł zaułek, który z uwagi na trzy domy z czerwonej cegły nazywano „angielskim”, a w którym wszystko wydało mu się nieskazitelne. Owiewany lekkim wiatrem, ogrzewany promieniami słońca, nie zwracał uwagi na nieładne detale. Nawet wystrzępione resztki powyborczych plakatów na murach wydawały mu się powabne.

Oto typowy punkt zwrotny historii: dwudziestoparolatek na zawsze przerywa studia. Przez cztery lata zgłębiał konserwację zabytków w mieście, przy którym najdłuższa w kraju rzeka wykonuje gwałtowny zwrot na północ. W trakcie ostatniej wojny światowej działy się tu rzeczy straszne. Matka jednak dodawała szorstko, że nie wolno się roztkliwiać, bo w stronach, skąd wygnano jej rodzinę, działy się rzeczy straszniejsze.

Syn słuchał, ale niezbyt uważnie. W każdym razie w mieście urodzenia pana Henryka ze starej zabudowy, z szeregów mieszczańskich kamieniczek nie pozostał kamień na kamieniu. Brzydota pośpiesznej odbudowy ze zniszczeń napawała smutkiem, którego głębokości aż do wyjazdu z kraju sobie nie uświadamiał. Dopiero spoglądając na spadziste dachy starych domów, zachwycające prywatne ogrody za niskimi murkami, równo przycięte krzewy, spomiędzy których wyrastały kamienne wazony, odkrywał, że wypełniają go przyjemne, nieznane wcześniej wrażenia estetyczne. Wejściowe drzwi do domu zdobiła tabliczka z dwuczłonowym nazwiskiem właściciela posesji, którego nie znał.

Celowo przedłużał chwilę przed naciśnięciem dzwonka. Stał z palcem o centymetr od startego od używania guzika (za trzy lata wymieni go na nowy). Opuścił powieki, być może uśmiechał się.

Pragnął zapamiętać ten moment na całe życie.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.